Skocz do zawartości

hnery

Użytkownik
  • Postów

    175
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez hnery

  1. Niepotrzebne. Każdy szanujący swoje zdrowie (a szczególnie naczynia wieńcowe) mężczyzna może śmiało stosować dietę śródziemnomorską (z wariantem koniakowym) na podstawie dobrej lektury lub zaufanej rady. P.s. Zauważyłem (to mój 100-tny posting), że system awansował mnie w randze wysoko oceniając moje rady dietetyczne a najwyraźniej ignorując moje doznania automobilowe.
  2. Każdy lekarz doradzi szklaneczkę czerwonego wina do obiadu na lepsze trawienie, a szczególnie na "serce". Słynna "dieta śródziemnomorska" opiera sie właśnie na owocach morza, jarzynach, oliwie i winie. Podobno tanina (taki garbnik) w winie czerwonym skutecznie i delikatnie czyści naczynia krwionośne. Najważniejsza jest więc długotrwałość i regularność w przyjmowaniu wina, co powinnismy wszyscy sami praktykować i zalecać przyjaciołom. Dobrze jest zacząć co wieczór od pełnej szklanki i stopniowo rozcieńczać wino wodą. Źródlaną najlepiej. Ale można też upić połowę i dla szybszej poprawy zdrowia dopełnić szklaneczkę jeszcze raz winem. Istnieją także równoległe poglądy oparte na doświadczeniu całych pokoleń, że ta tanina owszem i pomaga, ale można jednak zastąpić wino dobrym koniakiem. W takim razie polecam koniaki armeńskie oczywiście w umiarkowanych ilościach. Trzeba tego pochodzenia koniaki propagować, Ormianie to bardzo mili i zasłużeni dla cywilizacji ludzie.
  3. Ale wino moga pić nawet abstynenci. Wyobraź sobie, że ja też takim jestem, a wino (tylko czerwone wytrawne, najlepiej shiraz) pijam z powodów zdrowotnych. Ponieważ mam to przepisane, to muszę sie czasami nawet lekko zmuszać. Dlatego chętnie bym przyjechał na jakiś niewielki zjazd/spotaknie w rozsądnej odległości od Krakowa. Jestem pewny, że mój Forester udżwignie skrzyneczkę shirazu do konsumpcji w domu (oczywiscie) przez forumowiczów, którzy brali udział w tym interesującym (ponad 2200 odsłon :!: ) dla innych wątku. Poruszyliśmy wiele ważnych spraw i warto to jakoś miło zakończyć. Any suggestions ?
  4. Nie i nie bardzo wiem, komu sie nalezy. Prosze o podpowiedzenie. :wink:
  5. Po jakimś miesiącu-dwóch smród się stopniowo wysmrodził i zniknąl. Tydzień temu samochód był w ASO na pierwszym przeglądzie i poruszyłem temat dawnego smrodu. Wszyscy sprawę bardzo dobrze pamiętali i tylko jeden z serwisantów odważył się powiedzieć, że "musieli gdzieś za dużo napryskać owego konserwanta". - I pewnie tak było. Przy okazji podaję aktualne (z własnych obliczeń ile wlano i ile przejechano) spalanie. Na drogach zwykłych (i podmiejskich) - zawsze poniżej 7.0 l/100 km. N.p. zupełnie ostatnio miałem zachęcające 6.0 l/100 km na przebiegu ponad 400 km. Ale na austostradzie - zawsze powyżej 7 litrów. Czy odbywaja sie w okolicy Krakowa jakieś spotkania? - Chciałbym wręczyć obiecane wina australijskie. Trudno by było je wysyłać pocztą. Pozdrawiam
  6. hnery

    Klucz dynamometryczny

    Nie tylko do kół i nie tylko do samochodów. Okazuje się także, że bardzo warto kontrolowanie dokręcać śruby mocujące noże w ... kosiarkach do trawy. Ja swego czasu odwiedziłem pobliski LeRoy Merlin i wydałem chyba około 200 zł. Pozdrawiam.
  7. Problem badmofu przy 150 km/h wydaje sie być nie odosobniony. Proszę zerknąć na: http://forum.subaru.pl/viewtopic.php?f=3&t=2519 Pozdrawiam :razz:
  8. Bardzo dużo i regularnie jeżdżę autostradą A4. Zauważyłem, że najmilej jedzie sie właśnie 150 km/h (chociaż to ponad limit). Silnik pracuje cicho - prawie nie zauważa sie go i można z przyjemnością słuchać muzyki przy zamkniętych oknach. Stąd wniosek, że badmofu ma coś w swoim samochodzie niedokręcone (może te teleskopy trzymające klapę) i to cos hałasuje. Trzeba więc sprawdzić. :wink: Jeszcze jedno. Prawie nigdy nie otwieram "szyber-dachu", głównie z powodu słońca. A inni ? Pozdrawiam :smile:
  9. Wyczytałem ostatnio, że najbardziej (statystycznie) niezawodnym samochodem "na swiecie" jest Toyota Corolla Verso, a ta jest (podobno) produkowana w ...Turcji. Tak samo mojej żony Nissan Tiida jest produkowany (głównie na rynek USA, gdzie jest popularnym, tanim, ale pewnym autem) ... w Meksyku. Podobno "najlepsze" Toyoty Camry są produkowane w Australii, a nie gdzie indziej. Ale nie znaczy to, że nie cieszymy się z tego, że Forestery Diesle są robione w Japonii. Z jakością japońskich plastików Forestera to rzeczywiście mogłaby by być mniej siermiężna. :neutral:
  10. Swój docierałem w sposób tradycyjny (bardzo delikatnie !), a po 3000 km wymieniłem olej w ASO. Od tego czasu zauważalnie spadło mi zużycie paliwa (teraz oscyluje ono +/- 7 l/100 km (max. 7.2-7.3 na autostradzie), co wskazywałoby, że nastąpiło jakieś "docieranie". O reszcie trudno mi powiedzieć. W każdym razie do Forestera 2.0D musiałem się przyzwyczaić, bo poprzednio nie miałem dośwadczenia ze stałym napędem na wszystkie koła. To ostatnie było dla mnie interesującym i przyjemnym novum i z tego co wiem, jest niewielkim wyzwaniem dla każdego nowicjusza AWD. P.s. Tym, którzy pamiętają moje lamenty sprzed kilku miesięcy z powodu "ceramicznego" smrodu spod maski mojego Forestera podaję, że te zapachy się wysmrodziły. Nastąpiło to po finalnej kilkudniowej wizycie w ASO, kiedy to - jak mi powiedziano - "wymyto dobrze samochód", ale nie powiedziano, czy coś zauważyli. Tajemniczy ten problem więc ... wyparował :grin: Pozdrawiam
  11. loserek :Oczywiscie poczatki niemal kazdego emigranta sa ciezkie i trzeba lat ciezkiej pracy azeby osiagnac pewna stabilizacje zawodowa i finansowa i co tu ukrywac, nie kazdy mentalnie sie do tego nadaje. Oczywiście. Jednemu potrzeba 10 a innemu 20 lat. To bardzo ciężkie zadanie, ale czy zawsze potrzebne ? loserek: Prawda jest ze jest grupa ludzi ktorzy nie potrafia sie odnalezc na emigracji pracujac ponizej swoich kwalifikacji pytanie tylko jest takie: czy aby te ich kwalifikacje nie byly tylko i wylacznie kwalifikacjami "papierowymi"? Sam dyplom nie zrobi z czlowieka specjalisty mogacego konkurowac w danej specjalnosci z innymi I tu całkowicie sie zgadzam. Przecież dobre wykształcenie w poszukiwanym kierunku to są moje dwie główne rady dla potencjalnych emigrantów. A gdyby się tego nie miało, to usilnie radzę, aby czem prędzej uzupełnić takie wykształcenie na miejscu. Proszę się rozglądnąć wśród znajomych w Perth. Wielu z nich stara się skończyć przynajmniej jednoroczne studia podyplomowe na Edith Cowan lub na Curtin. Przecież i kolega loserek nie miał od razu local experience i jakoś musiał sie przemęczyć. Proszę zerknąć od czego zaczęła sie ta interesująca dyskusja. - Od pytania czy warto "robić" MBA lub LLM. Jeszcze kilka lat temu w Perth 8% kierowców taksówek (nie właścicieli tylko kierowców) to byli Polacy, najczęściej z polskimi dyplomami wyższych studiów. Nieco dziwne pozostawanie dzieci emigrantów w Polsce jest na tyle typowe (znam kilka przykładów, a dwa właśnie z Perth), że cos takiego się zapamiętuje. Ciekawe, że to samo zauważył także Maci-iek jako dość typowe z jego, innego przecież punktu widzenia. Ale nie znaczy to przecież, że każda rodzina emigrancka jest zagrożona pozostaniem syna w Polsce. Najczęściej ci synowie albo słabo już znają polski albo mają dziewczynę gdzie indziej albo jeszcze coś innego, więc o pozostaniu trudno mowić. Ale też nie twierdzę, że syn kolegi loserka nie mówi i nie pisze perfect po polsku. Po prostu, staram się jakoś zwięźle uogólniać sprawy w stylu tego forum. Moje doświadczenie podpowiada mi, że najlepiej nie mieć mentalności polskiego emigranta, o czym napisałem wyżej obszernie. Natomiast doradzam przyjęcie roli "expatriate" i bardzo sie cieszę, ze coraz więcej Polaków (n.p. Mac-iek) skutecznie to praktykuje. W Australii, co podkreśłałem kilka razy, klimat socjologiczny do emigracji jest najlepszy, bo w zasadzie nie ma tam ujemnego stereotypu Polaka (n.p. nie ma t.zw. Polish jokes), w odróżnieniu od n.p. USA czy Kanady. Dla zdeterminowanego i gotowego na wszystko emigranta kolejność, powtarzam, jest taka: Australia, Kanada, USA, Nowa Zelandia. Kolega loserek wie dobrze, jak wielu "Nowozelandczyków polskiego pochodzenia" szybciutko przyjechało do Australii, gdzie nie obowiązują ich żadne wizy i szybciutko stali sie "Australijczykami polskiego pochodzenia". Ale ciągle w Polsce pokutuje model emigranta, który porzuca swój "biedny kraj" i za chlebem wyjeżdża daleko, daleko, "na zawsze". Tymczasem obecna Polska nie jest biedna i od czasu przystąpienia do Unii możlwości biznesowe są ogromne (większe niz w Australii - wiem, co piszę). W ostatnich latach możliwości Polaków-krajowców są juz takie, że wyjazdy wakacyjne czy do szkół do Australii są normalne (jeżeli kogoś na to stac, a stać nawet moich siostrzeńców-studentów z pomocą rodziców). Amerykanie, Niemcy czy Francuzi pracujący (nawet 20-30 lat) za granicą nie są emigrantami w tym samym stylu. Oni są właśnie "expatriates" i ich sylwetkę, jako wzór dla moich Rodaków, chciałem przybliżyć. W końcu czas skończyć z bieda-emigracją typu galicyjskiego czy PRLowskiego, a zbliżyć się modelem długoletniego pobytu za granicą do stylu "expatriates". Do Perth w Zachodniej Australii typowo przyjeżdżają na emeryturę starsi Holendrzy i Szwajcarzy, aby osiąść w tym ciepłym (czasem zdecydowanie za gorącym, ale na ogół suchym) klimacie. Ale to nie są emigranci, ale właśnie inny przykład "expatriates". Czegoś takiego wszystkim szczerze życzę A czy kolega loserek spotkał już polskich emigrantów, którzy są naprawdę całkowicie szcześliwi ? - Z ręką na sercu, prosze o chwilę refleksji :wink:
  12. Po roku 1989 mamy do czynienia głównie z emigrantami „zarobkowymi” (oraz z już zasiedziałymi, często zfrustrowanymi, emigrantami „solidarnościowymi”), którzy na ogół nie zdają sobie sprawy z tego, że etos pracy, styl kariery i życia, kultura i rozwarstwienie społeczeństwa w krajach anglosaskich są inne niż te, których by oni oczekiwali po doświadczeniach w Polsce. Przed wyjazdem na ogół panuje nieuzasadniony/nadmierny optymizm, który bym nazwał ignorancją. A realia są takie, jakie są. Natomiast przeciętny i pracujący za granicą Amerykanin, Holender czy Niemiec nie jest bowiem emigrantem, a już zupełnie w sensie polskim. Oni są „expatriates” czyli – w obecnym znaczeniu tego słowa – specjalistami z zagranicy, którzy często pozostaja za granicą przez bardzo wiele lat, ale ciągle są Amerykaninami czy Holendrami. Coś takiego nie było dawniej łatwe (ale były chlubne wyjątki i to nie tylko wśrod osobami związanymi z systemem PRL) dla Polaków z powodów paszportowo-wizowych. Dziwię się i współczuję szczególnie emigrantom edycji po-1989, którzy jak najszybciej starają sie udawać, że są n.p. Australijczykami i n.p. do własnego psa zwracają się łamanym angielskim. Albo, gdy piszą na niektórych forach, że „u nas w Niemczech”. A powinni pisać zgodnie z prawdą „u nich w Niemczech”. Mądrość „expatriates” polega na tym, aby cenić sie wysoko, dobrze zarabiać i nie udawać, że sie jest kimś innym niż sie jest. Nie należy więc palić mostów poza sobą, a szczególnie nadmiernie krytykować stosunków w Polsce, bo później trudno sie wycofać i trzeba dalej brnąć w fałszu i samozakłamaniu. A to jest bardzo frustrujące. Choćby klasyczny i powtrarzający się przykład dzieci, które mimo wychowania na Kanadyjczyków, wracają do Polski i pozostają tam na stałe. Czyli kłopotów jest co nie miara. Radziłbym więc aby nie być emigrantem, szczególnie mentalnie, z wszystkimi niekorzystnymi cechami a więc: „galicyjskiej biedy”, okupacyjnymi, cwaniackimi, niedouczonymi. Należy natomiast byc dobrze wykształconym w dobrze dobranym kierunku i pozostawać w dalszym ciągu sobą, a więc ... dobrze płatnym specjalistą z Polski. Z każdym rokiem po 1989 jest to przecież coraz łatwiejsze :!:
  13. Czy spotkałeś naprawdę i pod każdym względem szczęśliwego polskiego emigranta ? - Podkreślam ostatnie słowo i zakładam, że się taką osobę zna trochę dłużej i nie tylko z jej wypowiedzi. :grin: Pozdrawiam
  14. I jedno i drugie. Mam wiele lat profesjonalnego (własnego) doświadczenia w wymienionych krajach, a także tyleż lat półprofesjonalnego zajmowania się sprawami emigracji polskich absolwentów szkół wyższych (szczególnie na poziomie podyplomowym). To co napisałem, jest moją skróconą syntezą sytuacji. Życze powodzenia :wink:
  15. Niezupełnie. Polacy (i inni cudzoziemcy) z reguły muszą mieć kwalifikacje dużo wyższe niż reszta kandydatów. Ale znaczy to także, że są przyjmowani poniżej swoich możliwości i w tym cały kłopot. Uważa się, że na ogół (statystycznie rzecz biorąc, wyjątki zawsze mogą być) emigranci plasują się średnio na nieco niższych pozycjach i dlatego nie osiągają od razu pełnego potencjału. Dopiero drugie pokolenie ma mniej więcej równe szanse. Stąd tak ważna jest rada (nie ja ją wymyśliłem), aby imigrant czym prędzej uzypełnił wykształcenie lokalnie (pisałem o tym wyżej). Jest to najlepsza rada, którą można dać potencjalnemu emigrantowi spoza danego kręgu kulturowo/językowego, a Polacy z definicji mówią i myślą po polsku, a nie po angielsku. Dlatego co innego jest, gdy Australijczyk emigruje do Kanady. Tej parze z Calgary oczywiście wszyscy dobrze życzymy, ale znam dziesiątki przykładów, jak ciężko i żmudnie jest osiągnąć jakąś stabilizację w tejże Kanadzie. Mogą nawet zajmować stanowiska kierownicze, ale na ogół, powtarzam - na ogół -są one nieco niższe (niż by mogli osiągnąć w Polsce) i emigranci dobrze wiedzą, że osoby nad nimi nie mają ich umiejętności. Uważa sie także, że najlepiej to nie mieć żadnych (lub niewielkie) kwalifikacji ! - Ktoś bez wyraźnej specjalizacji może bowiem równie dobrze zostać sprzedawcą w sklepie, albo agentem ubezpieczeniowym albo komiwojażerem - zależnie od możliwości. Gorzej być wykształconym i mieć kilka lat zainwestowanych w siebie, bo wtedy nie ma takich możłiwości manewru. No ... chyba zostanie taksówkarzem, co jest nader często dalej praktykowane i w Kanadzie i w Australii. Szybko, łatwo i troche męczące
  16. Byłbym sceptyczny wobec wzorca, jakim chcielibyśmy widzieć opisany supersukces pary w Calgary. Zyczymy im jak najlepiej. Ale w praktyce, to niemal zawsze sie okazuje, że musieli przejść i jeszcze przejdą wiele gorzkich sytuacji. A bo też i dlaczego Kanadyjczycy mieliby faworyzować parę cudzoziemców a nie swoich zasiedziałych, przewidywalnych i lokalnie wykształconych kandydatów, a szczególnie kolegów ? - Warto także pamiętać, że w Kanadzie panuje jednak nieprzyjemny stereotyp Polaka, którego wiatr niesie dość mocno z pobliskiego USA. Mimo aktualnego zatłoczenia polskimi imigrantami, to dość wysoko stawiam Wielką Brytanie, która jest pełna jednostkowych i spektakularnych karier młodych polskich informatyków i bankowców. Ale nie jest to oczywiście regulą. Uśredniając, to najwyżej stawiam Australię, właśnie z powodu nieco lepszego klimatu (socjologicznego) i nieco lepszych szans, bo tam najmniej polonofobii i są ogólnie bardziej przychylni imigrantom (wszystkim). Słowem, byłbym sceptyczny, ostrozny i sprawę bardzo dobrze przygotował. Własnie dlatego, że Kanada czy Australia jest daleko i trudno stamtąd wrócić. Często-gęsto (a z mojego doświadczenia to na ogół) ludzie nadrabiają miną, szczególnie w kontaktach z tymi, co zostali w Polsce. Wątek ten zaczął sie pytaniem,, co mogą najlepszego zrobić kandydaci, którzy chcieliby teraz kończyć MBA albo LLM. :smile:
  17. Nie mogłem sie nie odezwać. Życie jest bowiem pełne dziwnych przykładów, które układają sie wręcz w powtarzająca się zasadę. Aż podejrzane. Powiedziałbym, że 80-90% opisanych przez tzd moich znajomych ląduje a później żyje w wymarzonej Australii w dość dziwny sposób. KIlka przykładów. Naprawdę bogaty ex-pieczarkarz z Trójmiasta od samego poczatku swojej emigracji jeździ dzień-noc taksówką. Juź 10 lat. Teraz dorobił sie drugiej, ale kupił ją (wiem to) za pieniądze z Polski. Ma względnie przywoity dom, ale tylko przywoity. Oceniłbym go na 5 (na skali 0-10 poziomu życia w Australii, n.p. żadnych wakacji !). Inny przykład. Zaawansowany fizyk z żoną profesjonalistką, oboje z Warszawy (przyjechali "do rodziny"), w zasadzie od lat klepią biedę na zasiłkach, ale - przyznam to - dobrze pchaja dzieci, które już pokończyły studia. Są w dolnych 20% społeczeństwa, jeżeli chodzi o poziom życia. Żadnych wakacji. Inny, dawniej młody inżynier (niestety nie uzupełnił wykształcenia) na wiecznych bezpłatnych lub fundowanych przez urząd pracy praktykach, od lat bez stałej pracy. On wręcz dziaduje. I t.d. Wszyscy, na ogół, kończą karierę o stopień niżej niż mogłiby to zrobić w Polsce. Z pewnością są wyjątki, ale one też tylko potwierdzają regułę, która dla konkretnego emigranta może byc nader bolesna. Bardziej pozytywnym przykładem jest rodzina krakowiaków. On inżynier, ona nauczycielka. Przyjechali do ciotki i od razu dostali niewielki ale znaczący spadek. Kupili więc dom, na reszte wzięli pożyczkę, która trzyma ich na miejscu. Po 20 latach (znam ich od początku) przygodnych prac, wreszcie dostał stałą prace w zarządzie miejskim i z kreśłarza awansował na urzędnika w dziale zatwierdzania projektów bydowalnych. Żona jego pracuje dorywczo, i co roku przyjeżdza do Polski objeżdżając krenych i znajomych, wśrod których budzi zachwyt, no bo "Marysia przyjechała aż z Australii i musi siedziec na dolarach" :grin: Na odległość, z Polski, "Australia" czy "Kanada" brzmią pięknie, ale realia są dość brutalne. Są oczywiście wyjątki, ale w praktyce trzeba się "przemęczyć" przez wiele lat, na ogół przekwalifikować, najlepiej coś skończyć, a i tak zawsze będzie sie imigrantem, z czego niemal nigdy nikt nie zdaje sobie sprawy. Choćby to, że nie znamy perfect języka, że nie mamy normalnego grona znajomych, znajomków i kolegów, że tęsknimy do normalnego chleba, że nie rozumiemy lokalnych głupstewek, że wreszcie nie mamy poza sobą takiej kariery, jak nasi lokalni konkurenci. To wszystko powoduje, że warto wpierw pojechać, zobaczyć, spróbować i być bardzo ostrożnym w paleniu mostów. :smile:
  18. Niezupełnie. Nie wielu zdaje sobie sprawę, że emigracja Polaka do n.p. Australii, to nie to samo co migracja Anglika do tejże Australii. Ten ostatni nie zmienia strefy kulturowo-obyczajowo-językowej, a Polak przez całe życie pozostanie z definicji ... imigrantem. A to balast często nie do uniesienia bez boleści. Z tego własnie nie zdają sobie sprawę osoby, które mają powierzchowne wyobrażenie o życiu w krajach anglosaskich. Bycie imigrantem do końca zycia, "nie na swoim", "bycie obcym", a w przenośni jakby wiecznym tułaczem, to bardzo duży, czasem za duży ciężar, którego na ogół nikt wcześniej nie zna i nie wie, czy go zniesie bez obniżenia komfortu psychicznego. A liczenie na to, że jest się chlubnym wyjątkiem może sie okazać mylne, ale wtedy jest najczęściej za późno. Wrócić także nie łatwo: szkoły dzieci, kredyty na dom, obawa przed uzyskaniem pracy i t.p. A komfort życia ? - W Australii wakacje są króciutkie (max 4 tygodnie) i można je z taką samą łatwościa realizować dojeżdżając z ... Polski. Radziłbym raczej wybić się w Polsce, a nie łudzić, że sama emigracja coś rozwiąże. A jak dorabiać sie za granicą z pewną dozą komfortu - napisałem już wyżej :wink: A czemu by to nie założyć firmy dostarczającej jakiś produkt lub usługę na terenie Unii lub uzyskać chodliwe (koniecznie !) kwalifikacje i dorobić się w Europie? - Wreszcie to można robić, trzeba tylko chęci. Nie wszystkie marzenia można spełniać tylko i koniecznie na "polskiej emigracji". Cos myślę, że niektórzy zapomnieli, że wreszcie mają paszporty w domu, że w Unii nie potrzeba wiz i że nie muszą już po staremu wyrywać do "Hameryki", a "Kanadę" można sobie stworzyć dużo bliżej
  19. Odpowiedż jest trudna, bo wymaga przeanalizowania mnóstwa spraw i trzeba by znać wszystkie szczegóły. Nie wiem, czy w Polsce są t.zw. agenci imigracyjni. Może rzeczywiście najlepiej samemu pojechać i zobaczyć. Jest jednak oczywiste, że zobaczenie jakiegoś kraju z perspektywy turysty to co innego, niż gdy szukamy pracy czy chcemy kupić dom. Ale spróbuję coś naszkicować. Moje uwagi dotyczą przypadku osoby z wykształceniem i ambicjami, która nie zamierza pracować u McDonalda lub latami ukrywać się w US przed urzędnikami imigracyjnymi czekając na amnestię :wink: 1. Kraje anglosaskie na ogół wymagają, aby o nowy rodzaj wizy starać się z zagranicy. Trzeba wyjechać i aplikować o wizę imigracyjną wedle aktualnych kryteriów i kwot ilościowych dla poszczegółnych krajów pochodzenia potencjalnego imigranta. Wszystkie wymienione kraje używają własnego systemu punktowego premiującego wiek, wykształcenie, a przede wszystkim przydatność dla własnego rynku pracy. To należy dobrze sprawdzić. Może sie okazać, że warto być ... fryzjerem albo hydraulikiem. Ale inżynierów na ogół zawsze potrzebują. 2. Arcyważna jest sprawa języka. Angielski należy znać conajmniej bardzo dobrze i nie tylko język, ale także – jeżeli się da i ile się da - mentalność/kulturę anglosaską. 3. Najlepiej jest skończyć w kraju imigracji jakieś studia uzupełniące (bo są one krótkie) :!: Zaryzykowałbym twierdzenie, że jest to prawda niemal uniwersalna. Jeżeli posiadana przez nas specjalność nie jest tam potrzebna, a my nie jesteśmy naprawdę wybitnymi specjalistami, to doradzałbym, aby poważnie zastanowić się nad zmianą specjalności na bardziej przystosowaną do lokalnego rynku pracy. Do tego najlepiej służą t.zw. graduate studies, czyli jednoroczne przekwalifikowanie (na poziomie polskiego licencjatu). Dla przykładu – zrobienie przez polskiego historyka „graduate diploma in information technology”, bo to ostatnie zawsze jest chodliwe. Podobnie jest na poziomie postgraduate. Dwuletnie „postgraduate diploma in environmental impact assessment” zrobi z tego historyka poszukiwanego specjalstę od ocen środowiskowych wszystkich projektów budowlanych czy przemysłowych. 4. Srednio biorąc,uniwersytety anglosaksie posiadają conajmniej 10-15 % studentów zagranicznych, głównie Azjatów studiujących handel i podobne. I niemal wszyscy chcą zostać na miejscu :mad: 5. MBA oferują niemal wszystkie uczelnie anglosaskie. Oczywiście za odpowiednie pieniądze. Ale jakość tego produktu (i jego koszt), który sobie kupujemy, zależy od renomy danego uniwersytetu. Najlepiej więc skończyć MBA na Harvardzie ! - A uzyskanie MBA w podrzędnym uniwersytecie nie robi już takiego wrażenia. Sprawa MBA jest w ogóle bardziej skomplikowana, bo przyjęcie na dobry kurs może zależeć od dotychczasowej praktyki. Wiele uniwersytetów oferuje ekspresowe MBA w ciągu jednego tylko roku (non-stop). Ważniejsza byłaby praktyka managerska w danym kraju, ale oczywiście trudno ją uzyskać. 6. Natomiast wymienione wyżej LLM jest przecież dla prawników i osobie bez anglosaskiego LLB nie na wiele sie przyda, chyba że do pracy w jakiejś administracji. Zarówno MBA jak i LLM to osobne tematy i ponieważ je postawiono razem, wskazywać to może, że osoby zainteresowane emigracją jeszcze nie przeanalizowały wszystkich kryteriów. 7. Jeżeli ma się pieniądze, to można dostudiowywać n.p.w Australii. A może zrobić to w Wielkiej Brytanii, gdzie studenci z Unii Europejskiej (a więc i Polski) płacą tylko tyle samo, co i Brytyjczycy, a nie komercyjne stawki dla „foreign students” ? No i nie ma problemów z wizą :!: 8. Który kraj wybrać ? – Tam gdzie jest małe bezrobocie. N.p. Nowa Zelandia jest na ogół mniej atrakcyjna od Australii, ale ta przeżywa ostatnio kryzys. Kolejność: Australia, Kanada, Nowa Zelandia, USA. Mogą być wyjątki. Dobrze by było mieć na miejscu jakąś rodzinę, jest dużo pozytywnych przykładów, ale nie zawsze. Te wszystkie rady są oczywiście uśrednione dla średniego przykładu. Wszystko, jak zawsze, zależy od szczegółów. Można jednak zaryzykować hipotezę, że dobrze znający język młody człowiek (niepalący - bardzo pomaga !) z wykształceniem na poziomie polskiego licencjatu, który wyjedzie do Australii i w ciągu roku-dwóćh uzupełni/ukierunkuje wykształcenie na kierunek poszukiwany na australijskim rynku pracy, to ma on duże szanse na stosunkowo bezstressowe zaaklimatyzowanie i w miarę szybką stabilizację. Polacy na ogół nie rozumieją potrzeby właściwego (= chodliwego) wyboru kierunku studiów - więc na to uczulam. Przykładowemu Australijczykowi czy Amerykaninowi do głowy by nie przyszło, aby zacząć studiować kierunek, o którym nie wie, jaka jest zatrudnialność ubiegłorocznych absolwentów i ile oni średnio zarabiają i jakich mogą w przyszłości oczekiwać podwyżek. Przykładowy Australijczyk buduje także swoje CV już od szkoły średniej i ma tam rozmaite wolontariaty i praktyki zawodowe. CV młodych Polaków są natomiast z reguły egzotyczne dla miejscowych pracodawców, szczególnie gdy napisane bez znajomości idiomatyki angielskiej. W tekście tym robię wiele skrótów myśłowych i nie udowadniam szczegółów. Mozna bowiem sobie wyobrazić, że chce wyemigrowac ktoś, kto ma już wykształcenie takie, jakie jest poszukiwane w kraju wyjazdu. Ale na ogół uderzy wtedy głową w ścianę wymogu t.zw. lokalnego doświadczenia, którego przecież nie ma. Dlatego czynię tu i w innych radach - skróty i od razu proponuję uzupełnienie wykształcenia na miejscu, które daje lokalną akceptację, a przy okazji można wyretuszować lub nawet zmienić kierunek na potrzebny lokalnie, aby zmaksymalizować własne szanse. 9. Z pewnością warto pojechać i zobaczyć. Nawet trzeba. Rozglądnąć się. Za wszelką cenę nabrać doświadczenia zawodowego czy uzupełnić wykształcenie. Jeżeli nasze wysiłki sie powiodą i podoba się, to zostać dłużej, ale bez zrywania mostów, co jest cechą emigrantów z doświadczonych przez historię i słabych ekonomicznie krajów. Należy pamiętać, że zakorzenienie się w nowym kraju jest zawsze bardzo trudne, szczególnie dla Polaków, którzy mają z powodów historycznych i edukacyjnych zbyt duże (a z braku "zachodniego" doświadczenia często mylne) oczekiwania. Dla pewności zachowałbym raczej samopoczucie i styl „expatriate” a nie zdesperowanego imigranta. Pamiętać bowiem trzeba, że Herling-Grudziński (i wielu innych) nigdy nie spotkał "szczęśliwego polskiego imigranta”. - Co innego popracować sobie 10 lat jako dobrze płatny specjalista z Polski. Ale to juz inne, zbyt poważne, dywagacje. Good luck :wink:
  20. Na zwiedzanie im chłodniej tym lepiej, a poza tym mniej turystów. Byle tylko nie lało. I tu pytanie. Czy wjeżdżaliście samochodem wprost do atrakcyjnych miast (n.p. Pisa), czy też parkowaliście gdzieś na obrzeżu i dojeżdżaliście n.p. autobusem. Taki system praktykowaliśmy w Wenecji. Mieszkamy w Jesolo, dojeżdżąmy 5-6 km do tramwaju wodnego, parkujemy za darmo, i tymże vaporetto najwygodniej dopływamy do placu sw Marka, do samego srodka wszystkich atrakcji. W małych miejscowościach, które nader lubimy z powodu atmosfery i kolorytu, tego problemu oczywiście nie ma. Można dojść pieszo do centrum czy gdzie się chce, a najlepiej zasiąść w ulicznej restauracyjce i przyglądać się wszystkiemu. Kiedyś dawno temu za PRLu byłem samochodem w Rzymie, ale wtedy był to jeden wielki korek i tłok apokaliptyczny.
  21. Z zaciekawieniem przeczytałem relacje o Toskanii. Mam pytanie. Jak długo trwa sezon, to znaczy czy mozna sie wybrać jeszcze w październiku ? - Zamierzalibyśmy wynająć coś do spania w dwóch miejscach, po tygodniu, raczej z dala od morza, i dojeżdżać na dzienne wypady w ciekawe miejsca. A jak z dojazdem ? Gdzie najlepiej przenocować jadąc od Krakowa, aby sie nie przemęczać ? - Czas mamy :razz:
  22. Święte słowa. Wydaje mi się, że za dużo kierowców myśli o szybkiej jeździe. Nie bez powodu Polska ma rekordowo (Nr 1 w Europie !) wysoką ilość wypadków śmiertelnych, nie mówiąc już o pomniejszych wypadkach. I to wszystko odbywa się na drogach z poczatku zeszłego wieku. Smutne.
  23. Boję się troche automatycznej skrzyni biegów, bo mam odczucie, że automat/diesel Forester mógłby się stać "maszyną do szycia", bez obecnych możliwości, które daje manualna skrzynia biegów. A pewnie nie obeszłoby się bez zwiększenia pojemności i mocy silnika, a co za tym idzie, także i zużycia paliwa. Na codzień jeżdzę manualnym Foresterem i automatem żony i tak od wielu lat, więc mam porównanie. Jak na razie odpowiada mi właśnie superprzyjemna jazda Foresterem na dłuższe wyjazdy i wszelkie wycieczki. Natomiast do zatłoczonego Krakowa jeździmy automatycznym Nissanem Tiida (polecam, bo to bardzo nie pokaźny i nie rzucający sie w oczy, ale superpakowny samochód z mnóstwem miłych bajerów) :razz: Pozdrawiam
  24. Jeżdżę modelem 2.0D juz ponad pół roku. Samochód niemal płynie poniżej 3000 obrotów i silnika nawet nie bardzo słychać. Spalanie przy szybkościach 130 - 135 km/h wynosi 8-9 l/100 km. Próbowałem rozpędzać sie dla próby do180 km/h, ale na ogół jeżdżę wolniej i z użyciem tempomatu. Komfort jazdy jest duży, tak twierdzi moja bardzo wybredna żona, pasażerka-kierowca-weteranka wielu poprzednich i to niezłych samochodów (najlepiej duże limuzyny). Na dłuższych podrózach żona zawsze siedzi na tylnej kanapie i nie za kierowcą. Zastanawiałiśmy sie nad Outbackiem, ale wchodzenie do niego wymagało składania się jak scyzoryk (mam ponad 180 cm wzrostu), a i żona twierdziła, że Forester jest pod względem komfortu zdecydowanie lepszy, wiec kupiliśmy ... Forestera. Czego i Wam życzę mili parafianie :grin:
  25. hnery

    ile wam pali ?

    A ile spalacie "naprawdę" czyli dolewając do pełnego na stacji i zapisując dane ? Ciekaw bym był także innych wrażeń z dotychczasowej eksploatacji samochodu. Pozdrawiam :grin:
×
×
  • Dodaj nową pozycję...