Łzy w oczach.
Pasjonując się wieloma dyscyplinami wszyscy mieliśmy swoich idoli. Niedoścignionych bogów święcących triumfy na swoich arenach.
Dla mnie koszykówka była takim źródłem natchnienia. Chciało się czarować jak Magic i Isiah. Zbierać jak Dennis. Latać jak M.J. Z wielu powodów nie było to proste. Podobnie z innymi dyscyplinami, ciężko dorównać tym geniuszom.
Ale z Colinem było inaczej. Chyba każdy wchodząc do świata Subaru, marzył choć trochę by być i jeździć jak on. Każdy chciał być Colinem McCrash. Impreza dawała namiastkę, otoczkę tego klimatu. Zawsze do przodu, nie zdejmować z prawego, hamować zawsze kiedy jest już prawie za późno, rolować, ciąć, taranować ale do przodu. Taki był Colin. Wielu mówiło, że to wariat, bez cienia instynktu samozachowawczego. Prawda, że Carlos dojeżdżał częściej. Ale IMHO Colin zawsze jechał po prostu swoje. Tam gdzie inni odejmowali, on jechał na 100%. To był jego styl i nie było w nim miejsca na kalkulację. Widać było ten geniusz, kiedy po dzwonach zwykle wściekły potrafił kopnąć auto, albo wyrżnąć kaskiem. Miało jechać dale a nie stać i dymić...
Wiedział kiedy odejść, wracał epizodycznie, zawsze w wielkim stylu. Zapieprzał na Dakarze i spotkał go tam chyba dzwon życia. Wsiadł do wynalazku z Mlada Boleslaw i gdyby nie mechanicy wbiłby się na pudło w Australii. Na X-games rolował i standardowo poleciał dalej.
Teraz kiedy odszedł w tragicznym wypadku, kiedy nowa Impreza zabiła legendę, kończy się pewna epoka. Odszedł jeden z ostatnich prawdziwych driverów dwudziestego wieku. Zapytajmy kto kupi Cytrynę, żeby jeździć jak Loeb?? Choćby był jak Federer w tenisie, nigdy nie zbliży się choćby na jotę do sławy jaką miał Colin McRae. Do marzenia jakie dał nam o tym pięknym sporcie. Ogień na tłoki! Dla mnie na zawsze będziesz GOAL.