Skocz do zawartości

Dolomity 2017, czyli góry w skali XXL


Crazy_Ivan

Rekomendowane odpowiedzi

Super reportaż - zasiedziałem się czytając, aż du boli.  Nie, nie - czytam oczami :biglol:

W mojej grupie MTB nadchodzi czas jakiejś kolejnej przygody rowerowej - rozważamy Kazachstan i Dolomity właśnie.

Robię wpis też żeby nie stracić wątku z oczu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

Szukałem ostatnio informacji na temat dostępności ferrat w okresie zimowym i wychodzi na to, że nikt takiej turystki w tym czasie, w Dolomitach nie uprawia. Albo narty, albo wiszenie na czekanach na wielometrowych lodospadach. Dziwne... How hard can it be? ;)

Także jakby ktoś szukał, to Modlin - Bergamo Ryan Airem, na początku lutego, 150zł w obie strony. Po powrocie zdam relację :D

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...
W dniu 20 stycznia 2018 o 23:54, Crazy_Ivan napisał:

Szukałem ostatnio informacji na temat dostępności ferrat w okresie zimowym i wychodzi na to, że nikt takiej turystki w tym czasie, w Dolomitach nie uprawia. Albo narty, albo wiszenie na czekanach na wielometrowych lodospadach. Dziwne... How hard can it be? ;)

Także jakby ktoś szukał, to Modlin - Bergamo Ryan Airem, na początku lutego, 150zł w obie strony. Po powrocie zdam relację :D

Witaj, wróciłeś już? Co do ferrat ,nie ma jakiegoś rozgraniczenia dostępności na pory roku, ferraty są dostępne dla każdego i zawsze, to że raczej zimą sie po nich nie chodzi wynika z dostępności stalowych lin ,kotw i łańcuchów. Zazwyczaj leżą pod śniegiem lub trzeba je wyrąbywać czekanami z lodu, samo odnalezienie ubezpieczeń jest dosyć problematyczne, szybciej i bezpieczniej jest pokonać ferratę z pełnym szpejem , a korzystać z ułatwień ferratowych tam gdzie to możliwe, ale nie polecam wybierania sie na nie zima z letnią wersja wyposażenia można poprostu utknąć i wpakować sie w kłopoty. Stad może wynikać fakt, ze po ferratach zimą w naszym tego słowa rozumieniu poprostu sie nie chodzi. Ferraty o stopniu trudności 3 i w gore chyba do 5 jest Max ale nie pamiętam juz , są już wyprawami typowo alpinistycznymi ,1 i 2 to jeszcze taka zaawansowana turystyka wysokogórska i można próbować zimą je zaatakować bez arsenału sprzętu taternickiego ale z wielką dozą rozsądku. Jesli masz jeszcze jakies zdjęcia wrzucaj proszę , dawno już tam nie byłem a tęsknie bardzo ;) 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W dniu 11.02.2018 o 19:45, Cherusek1 napisał:

Witaj, wróciłeś już? Co do ferrat ,nie ma jakiegoś rozgraniczenia dostępności na pory roku, ferraty są dostępne dla każdego i zawsze, to że raczej zimą sie po nich nie chodzi wynika z dostępności stalowych lin ,kotw i łańcuchów. Zazwyczaj leżą pod śniegiem lub trzeba je wyrąbywać czekanami z lodu, samo odnalezienie ubezpieczeń jest dosyć problematyczne, szybciej i bezpieczniej jest pokonać ferratę z pełnym szpejem , a korzystać z ułatwień ferratowych tam gdzie to możliwe, ale nie polecam wybierania sie na nie zima z letnią wersja wyposażenia można poprostu utknąć i wpakować sie w kłopoty. Stad może wynikać fakt, ze po ferratach zimą w naszym tego słowa rozumieniu poprostu sie nie chodzi. Ferraty o stopniu trudności 3 i w gore chyba do 5 jest Max ale nie pamiętam juz , są już wyprawami typowo alpinistycznymi ,1 i 2 to jeszcze taka zaawansowana turystyka wysokogórska i można próbować zimą je zaatakować bez arsenału sprzętu taternickiego ale z wielką dozą rozsądku. Jesli masz jeszcze jakies zdjęcia wrzucaj proszę , dawno już tam nie byłem a tęsknie bardzo ;) 

 

Z dostępnością ferrat zimą chodziło mi o 2 kwestie. Podejście do samej trasy kwestia zaśnieżenia, etc, oraz przebieg samej ferraty. Bo jeśli idzie ona np jakimś kominkiem w którym zimą jest 5m śniegu, to raczej słabo. Nie nastawialiśmy się na korzystanie wyłącznie z zabezpieczeń trasy i poza lonżami mieliśmy ze sobą podstawowy szpej (50m liny, ekspresy, prusy, kubek, microtraction, tblock, pętle z taśmy, 2 śruby lodowe). Poza tym raki, czekany, sprzęt lawinowy i w miarę zdrowy rozsądek. ;) Także zupełnie z marszu nie atakowaliśmy.

Z kolei co do skali trudności na ferratach nie wiem, czy mówiłeś ogólnie, czy w wydaniu zimowym. Bo bez śniegu, to i na 5 żadnego dodatkowego sprzętu nie potrzeba.

 

W każdym razie - wróciliśmy. Udało nam się odnieść kilka spektakularnych porażek ;), ale i nieco sukcesów. Po ogarnięciu zdjęć od reszty ekipy wrzucę tu coś i napiszę jakąś relację.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

3 godziny temu, Crazy_Ivan napisał:

 

Z dostępnością ferrat zimą chodziło mi o 2 kwestie. Podejście do samej trasy kwestia zaśnieżenia, etc, oraz przebieg samej ferraty. Bo jeśli idzie ona np jakimś kominkiem w którym zimą jest 5m śniegu, to raczej słabo. Nie nastawialiśmy się na korzystanie wyłącznie z zabezpieczeń trasy i poza lonżami mieliśmy ze sobą podstawowy szpej (50m liny, ekspresy, prusy, kubek, microtraction, tblock, pętle z taśmy, 2 śruby lodowe). Poza tym raki, czekany, sprzęt lawinowy i w miarę zdrowy rozsądek. ;) Także zupełnie z marszu nie atakowaliśmy.

Z kolei co do skali trudności na ferratach nie wiem, czy mówiłeś ogólnie, czy w wydaniu zimowym. Bo bez śniegu, to i na 5 żadnego dodatkowego sprzętu nie potrzeba.

 

W każdym razie - wróciliśmy. Udało nam się odnieść kilka spektakularnych porażek ;), ale i nieco sukcesów. Po ogarnięciu zdjęć od reszty ekipy wrzucę tu coś i napiszę jakąś relację.

Rozumiem, myslałem ze martwisz sie czy w ogóle ktoś chodzi po ferratach przez cały rok i czy dostęp do nich nie jest w jakis  sposób ograniczony zima, w zasadzie chciałem też zdefiniować wyrażenie "chodzi po ferratach" bo z takim przygotowaniem jak w lato nie można iść na ferraty zima,co do skali trudności to oczywiście chodzi o zimę, 3-5 to juz taternictwo, ale i niższe trudności lubią zaskoczyć :) ale juz przeczytałem ze ogarnięta ekipa znająca sie na rzeczy pojechała wiec rady moje zbędne, super czekam na relacje, napiszcie w jakim rejonie sie wspinaliście, wystarczy przełęcz, podobno dużo śniegu spadło napiszcie czy w telewizji przesadzili czy faktycznie ,pozdrawiam i czekam na foto ;) 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 miesiące temu...

Niedosyt pozostał… Kiedy we wrześniu śnieg przegnał nas z Dolomitów wydawało się, że będziemy musieli czekać cały długi rok, żeby zaatakować ponownie upatrzone ferraty. Jesień minęła pod znakiem górskich książek i filmów i gdzieś na początku grudnia zacząłem już kombinować, jak by tu znów wybrać się do Włoch. Dodatkowo niewinnie rzucone przez Piotrka „A wiesz, że Ryanair do Bergamo kosztuje 150zł w obie strony?” spowodowało że myśli o Dolomitach wwiercały mi się w mózg dzień za dniem. Co prawda po krótkich poszukiwaniach wyszło mi, że ferraty zimą nie są zbyt popularną formą turystyki, ale w sumie… How hard can it be?

Nadszedł czas na męską decyzję i przedstawienie planu Piotrkowi – niskobudżetowy wyjazd zimowy. Rozpoznanie bojem w wersji średniomenelskiej. Lecimy do Bergamo, potem bus do Bolzano, skąd Karolina, nasz włoski łącznik przerzuci nas autem do Cortiny. Stamtąd atakujemy wstępnie założone trasy i na bieżąco weryfikujemy możliwości. Nie tracimy czasu na dojazd, a to oznacza więcej gór. Krótko mówiąc bajka. Nawet dochodzące z Włoch informacje o „zimie stulecia” i zasypanych w hotelu turystach nie studzą naszego zapału. W końcu w tym samym czasie w Morskim Oku zostaje „uwięziona” prawie setka osób, zaskoczonych niespodziewanym zmrokiem… W ramach uzupełnienia braków sprzętowych zaczynam poszukiwania butów. Zima w Alpach brzmi dość poważnie, a moje Salomony nie mają dość dobrej termiki i zaczynają puszczać wodę. W końcu na tydzień przed wyjazdem kupuję przez Internet ( J ) La Sportiva Spantik – buty które z zapasem powinny wystarczyć na 3000m. n.p.m. zimą. I 5000. I 7000 w zasadzie też, ale w sumie lepiej mieć nadmiar potencjału, niż miałoby zabraknąć. Jedyny z nimi problem to, że ważą jakieś 50kg i są nieprzyzwoicie ciepłe. Całkiem spoko w górze, ale jeśli przyjdzie mi przejść z 10km między masywami, po asfalcie? Koniec końców do rzeczy, do spakowania dorzucam parę sportowych butów kupionych kiedyś w Lidlu, z założenia do jednokrotnego użycia. Zabranie „Lidlaków” okaże się jedną z nielicznych mądrych decyzji na tym wyjeździe.

 

DSC_2129.thumb.JPG.4a9fe4c07e8b167e18f8cdda4190d6df.JPG

 

 W ostatniej chwili dołącza do nas Mateusz, dla którego ma to być pierwszy raz w południowym Tyrolu. Przegapiamy tutaj dość istotną zmianę w naszej niskobudżetowej wyprawie jaką jest podział kosztów dojazdu na 3 osoby. Do momentu wyjazdu zastanawiamy się czy nie zrezygnować z lotu na rzecz auta, ale chyba każdy z nas jest pod wpływem jakiegoś umysłowego zaćmienia. W dzień wylotu przyjeżdżam rano do Piotrka i próbuję wepchnąć w jego bagaż wszystko, czego nie zmieściłem u siebie. Problem w tym, że obaj przekraczamy dopuszczalne limity wagowe. Koniec końców rezerwujemy online dodatkową sztukę bagażu i z naszych 2 dużych toreb (25+28kg) magicznie robią się 3 torby po 20kg każda. Co tu się….stało? Mateusz melduje się w mieszkaniu z równie przeładowanym bagażem, ale uszczuplany go dość szybko, po stwierdzeniu obecności w środku, kilku półkilowych toreb z gotowymi zupami! Pozostawienie w torbie „czekotubek” udaje mu się wynegocjować, co daje nam dobry materiał do uszczypliwości przez cały wyjazd.

W Bergamo lądujemy przed północą i w autobusie do Bolzano powoli ośmielamy się powiedzieć na głos to, co chodzi nam po głowach. W sumie z dojazdem na lotnisko w Modlinie i podróżą autobusem nasza wyprawa zajmuje trochę więcej niż połowę czasu, jaki jechalibyśmy autem… Fakt ten, oraz świadomość dodatkowych kosztów związanych z opłatami za bagaż, jazdą autobusem, oraz zwykłą wygodą nie opuszczą nas do końca wyjazdu. O czym myśmy myśleli?

Po 2 w nocy wysiadamy na przystanku w Bolzano, z którego zabiera nas Karolina. Na szczęście nie ucieka widząc 3 chłopa z 4 wielkimi torbami i szeregiem mniejszych plecaków, chociaż powodzenia w spakowaniu się do jej Clio nam nie wróży. Koniec końców udaje nam się zabrać na raz, nieco spuchniętym autem.

Rano załatwiamy kwestię zakupów jedzenia na bliżej nieokreśloną ilość dni i ruszamy na północ. Karolina ostrzega nas, że aktualnie w górach nie ma szans na przemieszczanie się bez rakiet śnieżnych, ale liczymy na to, że szybko wejdziemy w skalne ściany i jakoś to będzie. Zaćmienie trwa.

Do Cortiny dojeżdżamy na tyle późno, że pozostaje nam już tylko znaleźć miejsce do spania (pensjonat kawałek za miastem) i zacząć planować wyjście na jutro. Taki to urok wyjazdy bez własnego samochodu, a i tak nasza koleżanka po odwiezieniu nas, wraca do domu w środku nocy.

Rano ruszamy z ambitnymi planami. Wracamy na Toffane di Mezzo która odepchnęła nas w lecie. Tym razem rozegramy sprawę taktycznie – pod skały wjedziemy wożącą narciarzy kolejką, a potem dotrzemy do Baracca degli Alpini od łatwiejszej północnej strony. Szlak powinien być dość przyjazny, a całe przewyższenie to raptem z 500m. W Baracca przenocujemy i rano ruszymy graniową ferratą w kierunku szczytu Toffany. Pod wieczór będziemy znów w Cortinie.

 

20180207_132548.thumb.jpg.8536643f58e22ca4e3902e0c7f95bbe0.jpg

W wagoniku kolejki wzbudzamy wyraźne zainteresowanie które uprzejmie ignorujemy. Jako jedyni jedziemy bez nart, za to z całkiem konkretnymi plecakami. Wśród toczonych dookoła rozmów wpada w ucho nawet polskie „Oni chyba idą gdzieś…dalej”. Byle wreszcie ruszyć w górę. Na ostatniej stacji zaczynamy kulbaczyć się w sprzęt. Uprzęże, raki, stuptuty, łapawice, detektory lawinowe i tysiąc innych rzeczy. Jestem zmęczony zanim jeszcze ruszyliśmy. Dodatkowo prognoza pogody podaje, że na zewnątrz jest -17 stopni Celsjusza, a temperatura odczuwalna wynosi -30. Wreszcie ruszamy!

Dystans mniej więcej 50m dzieli mnie od budynku kolejki kiedy czuję pierwszą strużkę potu na plecach. Może i jest -17, ale prognoza nie uwzględnia słońca, ciężkiego plecaka, ważących tonę butów z rakami i całej masy innych spraw. Wokół narciarze śmigają lekko i bez wysiłku, a my zaczynamy mozolnie piąć się w górę. W miejscu którym prowadzi nasz szlak jest sporo śniegu który nie wygląda dość stabilnie, żebyśmy próbowali tej trasy. Zamiast tego wejdziemy może ze 100m wyżej i przetrawersujemy po tarasie, wzdłuż głównych ścian Toffany.

29258061_2036728719688920_729971915778686976_n.thumb.jpg.37ca7b618bc42d6416f385860e6a8a28.jpg

Noga za nogą i oddech za oddechem wleczemy się brzegiem nartostrady łapiąc rozbawione spojrzenia narciarzy. Wiele godzin harówy później (wg mojego pomiaru), albo 40 minut później (wg zegarka) próbujemy odbić na taras którym zamierzamy iść. Wpadamy w śnieg lekko nad kolana, ale ze świadomością, że jest to dopiero górna warstwa. Kilkanaście minut nierównej walki później naradzamy się i podejmujemy kolejną próbę. Nie, nic się nie zmieniło. Ostatecznie decydujemy się wejść jeszcze wyżej i szukać jakiegoś rozwiązania. Znów ruszamy pod wyciągiem. Bez nart nawet mimo negocjacji nie udało nam się na niego dostać.
Przy górnej stacji kolejki siadamy na chwilę i popijamy herbatę. Minęło już południe a ja czuję się jak wyeksploatowany koń pociągowy.  Zadzieramy głowy do góry i szukamy miejsca, gdzie moglibyśmy wejść w skałę zamiast tego cholernego śniegu. Byle do góry! Kilkadziesiąt metrów wyżej widać skalne okno które kojarzę z widzianych w Internecie zdjęć. Gdzieś tam prowadzi ferrata którą szliśmy we wrześniu. Ruszamy tym razem już poza jakimikolwiek szlakami i zaczynamy torować w głębokim po kolana śniegu. Zmieniamy się do mniej więcej 30m powoli, ale metodycznie prąc do przodu.

20180207_143346.thumb.jpg.6bab4306d36a6841db36da12b74e3610.jpg

W końcu osiągamy wąską grań i zaczynamy rozglądać się za szlakiem. Znajdujemy coś na jego kształt, ale prowadzi prawie pionowo w dół, nieubezpieczonym żlebem. W lecie – możliwe. Zimą – bez szans. Marudzimy jeszcze chwilę szukając innych opcji i ostatecznie zaczynamy odwrót. Co z tego, że w dół łatwiej, skoro rozgoryczenie jest tak duże? W Cortinie jesteśmy krótko przed zachodem słońca i bez specjalnych planów noclegowych. Co dalej? Czy w ogóle zrobimy cokolwiek w górach, czy może straciliśmy czas i kasę? 1.5h później, przeprowadzamy pomyślnie operację specjalną „zajmij i utrzymaj” w ogrodowej wiacie, przy jednym z domów na obrzeżach miasta. Właścicieli nie ma, ale opsec zachowujemy na wysokim poziomie. Jest lepiej, niż w pensjonacie.

DSC_2131.thumb.JPG.e2af575da5dab4ae8fd36f5f2650a9a7.JPG

Rano uruchamiamy palniki, topimy śnieg i zjadamy pożywne śniadanie zmieszane z czymś, co wygląda jak warstwa oleju. Widać coś spływało z dachu i koło samej wiaty biały puch nie był najczystszy. Trudno. Trochę bardziej skomplikowana jest decyzja co do dalszych planów podboju okolicznych masywów. Wstępna koncepcja na dziś, jaką ostatecznie wypracowujemy przedstawia się tak: idziemy na stacji kolejki, która wjeżdża na Monte Faloria, zostawiamy tam większość gratów i już na lekko ruszamy w górę. Kolejką przejedziemy do pierwszej stacji przesiadkowej, zaraz za miastem. Stamtąd zostanie nam krótki odcinek podejścia pod ścianę i sama pionowa skała na której nie powinno być za dużo śniegu. Z góry zjedziemy znów wagonikiem, wprost do naszych plecaków. W lecie bylibyśmy w Cortinie na obiad, więc teraz powinniśmy wyrobić się do ostatniej kolejki. Plan doskonały.

20180208_114957.thumb.jpg.83e523800622e7992594b68b57bb5c9d.jpg

W stacji kolejkowej pani sprzedająca bilety, kiedy dowiaduje się co do naszych planów wejścia na ferratę stosuje ten sam gest, co jej poprzedniczka dzień wcześniej. Przynajmniej już wiemy, że u nas kręci się palcem wokół skroni, a tu macha się otwartą dłonią przed twarzą. Tego w National Geographic nie mówią. Znów spędzamy dłuższy czas przed kasą zanim ktoś ostatecznie zgodzi się na nasz wjazd. Jak byśmy w przypadku odmowy nie wybrali się pieszo…

Na stacji pośredniej wysiadamy z dusznego i pełnego szumu przyciszonych rozmów wagonika i od razu świat wydaje nam się piękniejszy. Słońce grzeje mocno z bezchmurnego nieba, wiatru brak, a nad okolicznym lasem góruje pionowa ściana Monte Faloria. Nasza trasa wiedzie co prawda niemal bezpośrednio pod kolejką linową, za to mapa wyraźnie wskazuje, że prowadzący w pobliże ściany szlak, to ta oczyszczona pługiem droga bezpośrednio od stacji. Coraz lepiej.

Oczyszczona droga kończy się ślepą pryzmą śniegu po jakichś 150m za to sam szlak jest dobrze oznaczony również i dalej. Widać też ślady kogoś, kto w miarę niedawno szedł tędy na rakietach śnieżnych. Wdrapujemy się na około 2 metrową warstwę nieodgarniętego śniegu i ruszamy naprzód. Słońce grzeje coraz mocniej, a my zapadamy się coraz głębiej. Regularnie po kolana, co kilkanaście metrów po pas. Żaden z nas nie robi z tego jednak większego kłopotu. Chyba niezależnie borykamy się z myślami o wczorajszych niepowodzeniach i męska duma nie pozwala nikomu na zwątpienie. Momentami tylko stajemy zagrzebani w głębokim śniegu i próbujemy wyczołgać się na wierzch.

20180208_135821.thumb.jpg.552b1e2efc25e141a01872924329eea2.jpg

Wreszcie wchodzimy w bardziej stromy teren i oznaczenia szlaku znikają. Włoskie mapy 1:25 000 nie bardzo oddają szczegółową rzeźbę terenu i pozostaje nam zgadywać dalszy przebieg trasy. Mamy podejrzenia co do jej  biegu, jednak strome zbocze pokryte grubą białą warstwą wygląda na niedostępne i trawersujemy szukając jego obejścia. Stok łapie coraz większy i większy pion i zaczynamy zmieniać się na torowaniu, wybijając butami kolejne stopnie. Ściana Monte Falori wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a jednak zbliżamy się do niej przeraźliwie wolno. Idę krok za krokiem oddychając ciężko ale równo. Na sobie mam u góry już tylko koszulkę termoaktywną, a mimo tego czuję, że plecy mam całe mokre. Jeden, drugi, dziesiąty ruch w tym samym miejscu i fizycznie nie jestem w stanie podejść już ani pół metra wyżej.  Proszę Piotrka o zmianę na prowadzeniu. Ten wyrywa w górę jeszcze kilkanaście metrów wspomagając się mocno czekanem. W końcu zastyga przed niedużym nawisem, trzymając się chwiejnie wystającej spod śniegu kosodrzewiny. Chyba da radę!
-Yyyy chłopaki! Jest tak! Ledwo się tu trzymam i muszę się od czego przyasekurować, bo zaraz się spier*****
Chyba jednak nie da…

20180208_134944.thumb.jpg.778b9401fa9584195a8185bd07d98ddc.jpg

Montujemy na szybko stanowisko wiążąc repa do kosodrzewiny. Wisieć się na tym nie powinno, ale zawsze pomoże w złapaniu równowagi. Piotrek próbuje kilka razy, ale coś, co z dołu wygląda na nieduży nawis powstrzymuje nas skutecznie. Robimy szybką choć nieco rozwleczoną po zboczu naradę. Ściana jest tuż tuż, ale jest też już po 14.  Nie zdążymy na ostatnią kolejkę na dół. Spać na górze? Schodzić kilkadziesiąt kilometrów drogą z drugiej strony góry? Serce rwie, ale decyduje rozsądek. Faloria poczeka, a praca śmigła w nocy, w pobliżu kabli kolejki linowej byłaby cholernie niewygodna…

Przy zejściu nadal zapadamy się w śniegu, ale gorycz porażki jest dziś jakby łatwiejsza do przełknięcia. Schodzimy pieszo do samej Cortiny dyskutując co dalej. Kolejna noc i jutro kolejne niepowodzenie? Może uznać klęskę i wracać na tarczy do kraju? A może jednak coś jeszcze na tym wyjeździe uda nam się osiągnąć? Odbieramy rzeczy ze stacji kolejki i rozdzielamy się. Mateusz pakuje rzeczy, a my z Piotrkiem udajemy się do pobliskiego marketu po podstawowy prowiant. Zgarniamy bułki, szynkę i ogórki konserwowe, oraz 3 litrowe Coca Cole i 0,7l whiskey dla umilenia podróży. Kanapki pochłaniamy momentalnie, napoje lądują dla schłodzenia w pryzmie śniegu, a my przepakowujemy się. Decydujemy się wrócić do Bolzano do Karoliny i tam zastanowić co dalej. Przy okazji pakowania okazuje się, że Karrimor nie jest już tak solidną firmą jak niegdyś i cały komin mojego nowego plecaka zostaje mi w prawej ręce, w przeciwieństwie do reszty worka trzymanej w lewej… Yyyy…OK…

Autobus i 2 pociągi dzielące nas od Bolzano pokonujemy sprawnie, nie licząc nerwowego momentu kiedy nieudolnie próbujemy kupić bilety we włoskim automacie. Ostatecznie okazuje się, że pociąg jest „lokale”, a nie „regionale” i trzeba skorzystać z innej maszyny. Wskakujemy w ostatniej chwili. Mieszanka whiskey i coli rozjaśnia pełne niezdrowych ambicji i żalu niespełnienia głowy i nasze morale znów rośnie.

Trzech dziwaków z wielkimi plecakami i pobrzękujących blachami, niczym potępieńcy wysiada z pociągu w Bolzano. Musimy wyglądać idiotycznie, jakby przeniesieni z innej rzeczywistości. Wychodzimy przed dworzec …i wrażenie mija, wraz pierwszym spotkanym gigantycznym królikiem. Jest tłusty czwartek, który Włosi świętują nieco huczniej od nas. Po mieście chodzą więc przebrane króliki, diabły i inne indywidua, na tle których trzech niespełnionych Kukuczków wcale się nie wyróżnia.

Karolina znów ratuje nam tyłki. Śmieje się z naszej pewności siebie („Weźcie rakiety” mówili),  karmi makaronem, pączkami i piwem. W końcu na stół wjeżdża Jagerstoldz zmagazynowany na czas wyjścia w jej mieszkaniu. Ten trunek to odkrycie wyjazdu – dostępna w Lidlu podróbka Jagermeistera, smaczna i tania, a do tego posiadająca specyficzne właściwości uboczne. Powiedzmy, że po spożyciu, niezależnie, każdy z nas zaobserwował, że Jagerstolz wzmacnia męskość skutecznie jak środki reklamujące popalanie konarów…

Wstajemy w bojowych nastrojach. Odwozimy Karolinę do pracy i rekwirujemy jej auto słuchając wskazówek, jak dojechać do Sarche – naszego dzisiejszego celu. Dojadam makaron z kolacji i zaczynam pakowanie podstawowych rzeczy kiedy uświadamiam sobie, że nie bardzo mam obuwie na taką wyprawę. Jedziemy na południe, więc na Spantiki duuuużo za gorąco. Z kolei miękkie, sportowe „lidlaki” raczej nie dadzą rady w środku lutego… No nic, zobaczymy. Dziś do plecaków wrzucamy tylko podstawowe rzeczy jak goretex, apteczka, czy czołówka. W porównaniu z wczorajszym uczuciem jucznego muła, mam dziś wrażenie, że dosłownie unoszę się w powietrzu. 

20180209_123037.thumb.jpg.54a83e308c1be32043f82a118d4bfe2f.jpg

W Sarche parkujemy i idąc za podpowiedzią dziewuszki z lokalnego sklepu górskiego, szybko trafiamy na kierujące na ferratę znaki. Udajemy na ferratę Rino Pisetta – 450m szlak poprowadzony, generalnie pionową ścianą, górującą nam miasteczkiem. Pod skałę docieramy już tylko w koszulkach (luty i 10 stopni Celsjusze na plusie???), a ja wyraźnie czuję obolałe od chodzenia po kamieniach stopy. Lidlaki są za to tak przyjemnie lekkie…

Stajemy w miejscu w którym zaczyna się ferrata i patrzymy z lekkim niepokojem. Stalówka pnie się mocno w górę, po pionowej skale. W tym momencie przypominamy sobie, że dla Mateusza będzie to utrata niewinności i pierwsze zetknięcie z tą formą turystyki. Ups…

20180209_114026.thumb.jpg.bbd5ab37a842366994c173dc92f1ba10.jpg

Ferrata jest cudowna, magiczna, urzekająca, przezajedwabista i momentalnie ryje mój mózg nie pozwalając się stamtąd wyrzucić już na dobre. Pod nogami, gdzieś w dole zieleni się las, równe kwadraty pól i garść niedbale rzuconych budynków miasteczka. Za plecami ciemna woda jeziora, z malowniczym zameczkiem na wąskim jak trzcina półwyspie. Nad głową ciemny błękit bezchmurnego nieba. A przed twarzą ciepła, solidna skała. Innego świata nie ma – jest tylko czysta radość wspinaczki tu i teraz. Wychodzę na niedużą półkę i widząc jak stalówka pnie się kilkadziesiąt metrów w górę, wzdłuż wąskiej rysy śmieję się prawie w głos. Chyba aż tak nikogo nie pogięło, żeby poprowadzić ją tamtędy. A jednak… W końcu trafiam na przymocowaną do ściany metalową skrzynkę i czuję żal.

20180209_133443.thumb.jpg.fcbcd03bde74d5567f88ac159a42fb3c.jpg

Nawet nie poczułem tych niemal 4h. Wpisuję nas do pamiątkowego zeszytu pod nowymi włoskimi imionami, zostawiając jednak potomności choć nawiązanie do polskiej twórczości Krzysia Krawczyka. Ostatni wpis – jakiś tydzień wcześniej. Ferrata kończy się kilkudziesięcioma metrami wąskiej grani.  Pogoda trochę się popsuła i pod nami przewalają się już chmury, ale  w innych okolicznościach widok musi być niesamowity.

DSC_2159.thumb.JPG.70508903889790c110fa33de971e9602.JPG

DSC_2158.thumb.JPG.519bf1c5fb86b0c2df2bb383b581ce51.JPG

Problemem za to staje się wizja powrotu do Sarche, gdzie zostawiliśmy samochód. Wcześniej jakoś nie przywiązywaliśmy do tego wagi, ale wygląda na to, że możemy wracać albo ferratą, albo drogą… jakieś 15km. Sprawdzamy kilka razy mapę, i szukamy rozwiązania przez nawigację w telefonie. Ostatecznie przyjmujemy do wiadomości stan istniejący i idziemy drogą w kierunku najbliższej miejscowości. Mamy zamiar złapać jakiegoś busa, ale jedyny którego mijamy nawet nie zwalnia mając w poważaniu nasze machanie. Trudno, zostaje nam zejść te kilkanaście kilometrów górską serpentyną. A przyjemnie nie będzie. Asfalt jest co prawda równy, ale jest tak wąsko, że momentami 2 auta nie mogą się minąć. Z prawej bariera i setki metrów spadku,  z lewej skalna ściana, w której miejscami brutalnie wykuto drogę. Co jakiś czas wżyna się ona w zbocze tak głęboko, że skalny sufit sięga na całą jej szerokość. Znajdujemy zatoczkę, która pozwala na w miarę bezpieczne zatrzymanie i czekamy z nadzieją na złapanie jakiegoś stopa. Kilka minut później duży autobus rejsowy zatrzymuje się obok. Do tego, że ludzie machają sobie ręką przed twarzą na nasz widok już przywykliśmy, więc gesty gościa zza kierownicy bierzemy na chłodno. Na migi i łamanym włoskim ustalamy z kierowcą, że zabierze nas do Sarche. Dedukujemy, że pan skończył już pracę i wraca po prostu w tamtą stronę, paląc  papierosa za papierosem. W autobusie jesteśmy sami. Widoki za oknem powalają i pół godziny jazdy spędzamy głównie wpatrzeni w okolicę. Wysiadamy w pobliżu parkingu w Sarche, regulujemy „co łaska” za podróż i idziemy do auta.

20180209_151811.thumb.jpg.7456dfcac82ffb280d06b62ee325c76c.jpg

Na kolejną ferratę nie starczy nam już czasu przed zmrokiem, a wracać już do Bolzano trochę nam żal. Jedziemy nad Gardę. Mateusz jest tu po raz pierwszy, a Piotrek i ja chętnie zobaczymy Rivę zimą. Miasteczko jest dziwnie ciche i puste poza sezonem.

20180209_170625.thumb.jpg.a208927af81c62fd1ea5670bdfc0ea60.jpg

Nie jest to co prawda Jastarnia w listopadzie (#TwinPeaks), ale i tak pełno tu melancholijnego klimatu. Krążymy chwilę w okolicy plaży patrząc na pojawiające się i znikające w chmurach i mgle zarysy gór dookoła Gardy. Jesteśmy sami a cisza jest wręcz nienaturalna. Ciężko nam zebrać się do powrotu, ale w końcu wieczorny chłód przegania nas do samochodu. Tradycyjnie już jedziemy do Ristorante La Fattoria na pastę, jednak lokal okazuje się akurat dziś zamknięty. Zajeżdżamy jeszcze do Lidla w Arco, gdzie na parkingu stołujemy się bułkami, wędliną i ogórkami. Tu też wchodzimy na moment na plażę i ostateczni do Bolzano ruszamy tuż po nastaniu zmroku.

20180209_162842.thumb.jpg.825b6196e63c99a0562704b3edd85c16.jpg

Wieczór – pakowanie, makaron, Jagerstolz i klimaty muzyczne od „Parostatku” Krawczyka do Illusion i Nagłego Ataku Spawacza z początków swoich działalności…

Udało się! Z Bolzano wyjeżdżamy rano (TAK! RANO! A nie przed południem.) i kierujemy się do miejscowości Obereggen w pobliżu masywu Latemar. Ta skalna podkowa wznosi się na 2800m n.p.m. i znamy ją mniej więcej z wizyty kilka lat wcześniej. Tym razem idziemy co prawda od drugiej strony, ale pewien sentyment pozostaje. W końcu tutaj utknęliśmy z żonami (wtedy jeszcze dziewczynami ;) ) w bivacco Mario Rigatti, po niespodziewanym załamaniu pogody. Dla nas była to fajna przygoda, ale jednak płeć piękna nie była do końca gotowa na zbieranie deszczówki i wydzielanie żywności na nieznaną ilość dni. ;)
Plan na tę wizytę jest prosty – podjazd wyciągami ile się da do góry, przejście do środka masywu od zamkniętej strony podkowy i zejście do znajdującego się w kotle bivacco Sieff. Mała kamienna chatka luksusem odbiega od zwykłych blaszanych kapsuł. W środku jest 10 łóżek, piec, kuchnia, zapas drewna, garnki i masa drobnych rzeczy jak kawa czy świeczki. Czego chcieć więcej? Powrót zaplanujemy sobie na spokojnie wybierając znów przebicie się przez skalne ściany, albo brnięcie w śniegu otwartą stroną Latemaru.

20180210_111914.thumb.jpg.3d073fcf94a047061d040bc2217d988d.jpg

Pani przy kasie biletowej kolejki standardowo odmawia nam sprzedaży biletów których chcieliśmy i musimy zadowolić się wjazdem odrobinę niżej. Szlaki są zamknięte z powodu zagrożenia lawinowego dla ruchu pieszego, ale poleca nam spacer z górnej stacji wyciągu na dół. Serio?

Jest sobota i okoliczne stoki są oblegane przez narciarzy. Kolorowe mrowisko ludzi i niemiecki pop puszczany z głośników bezczeszczą piękno i dzikość gór, kłując w oczy. Przy górnej stacji wyciągu szybko zakładamy wypożyczone rakiety śnieżne (a jednak się uczymy Karolino ;) ) i ruszamy trawersując masyw. Jest weekend, więc Karolina idzie z nami na swój pierwszy nocleg w górach.

20180210_111910.thumb.jpg.8f6d858b38397db729acb3d7fa24fea9.jpg

Pogodę mamy cudowną. Na niebie nie ma jednej chmurki, słońce grzeje przyjemnie, a dookoła widać ośnieżone szczyty na dziesiątki kilometrów. W sumie jest aż za ciepło. Szybko zatrzymujemy się na postój i zdejmujemy zbędne warstwy. Idę w koszulce z wełny merino i w zupełności mi to wystarczy. Nogi w rakietach zapadają się raz mniej, raz bardziej, ale generalnie nie jest źle. 30cm, przy 2-3 metrach śniegu pod nami i z solidnym plecakiem. Co jakiś czas wpadam głębiej, ale w sumie jestem najcięższy w tym towarzystwie, więc nie najgorzej.  Warunki są dobre i chyba ostrzeżenia lawinowe wynikają głównie z braku popularności zimowej turystyki pieszej. Trafiamy na pojedyncze ślady skitourowców, ale raczej nie było tu nikogo bez nart.

20180210_112826.thumb.jpg.a8fab25f1eecab1f116a8f4758dfb80d.jpg

Po drodze mijamy górną stację jednego z wyciągów narciarskich. Gdyby wpuścili nas aż tutaj kolejką, zaoszczędzilibyśmy dobre 1,5h. Od czasu do czasu dyskutujemy nad wyborem trasy i konsekwentnie staramy się zdobywać wysokość. Po zboczu biegnie nieczynny teraz wyciąg, niknący gdzieś nad nami w skałach. To kolejka transportowa do schroniska Torre di Pisa, które planujemy dziś minąć. Niestety szlak nie jest oznaczony w żaden sposób w warunkach zimowych i musimy sami wyszukiwać trasę. Z kolei im wyżej, tym częściej pojawiają się strome fragmenty. Nic trudnego, ale zdjęcie rakiet, ich przytroczenie do plecaków i założenie raków, a później powtórzenie procedury w odwrotnej kolejności, za trudniejszym fragmentem, zajmuje sporo czasu. Tutaj dopiero mogę w całości docenić swoje ciężkie buty na twardej podeszwie, kiedy bez wysiłku opieram się na przednich zębach raków.

20180211_125846.thumb.jpg.357420e7f50124f6fbb1b6e7fe9a7a51.jpg

Schronisko Torre di Pisa znajduje się na górze łańcucha jakim jest Latemar. Niecałe 2700m n.p.m. Z jednej strony widok aż po granice ze Szwajcarią, z drugiej, w dole, wnętrze kotła. Kiedy do niego dochodzimy jesteśmy już znów solidnie ubrani, a mimo tego wiatr daje nam się we znaki. Jest późne popołudnie i musimy podjąć decyzję co z dalszą drogą. W schronisku jest tzw. Winter room – pomieszczenie otwarte cały rok dla każdego kto potrzebuje z niego skorzystać. Zawsze to cieplej, niż na zewnątrz, pod dachem, a do tego są łóżka i grube, „socjalne” koce. Z kolei gdzieś na dole, jeszcze ciągle przysłonięty skałami czeka na nas pierwotny cel – bivacco Sieff. Powinniśmy zdążyć zobaczyć je przed zmrokiem.
Problem w tym, że na grani brak śladów, którędy może prowadzić szlak, a warstwa śniegu nie pozwala zgadnąć na czym właśnie stawia się stopę. Mijamy schronisko szukając drogi. 200m dalej trafiamy na może 10 metrowy fragment wąskiego ostrza. Piotrek ostrożnie próbuje teren. Jeden, drugi krok i…. Deska śniegu wyjeżdża spod jego nóg w stumetrowy lot. Piotrek łapie równowagę i cofa się na pewniejszy grunt. Chwilę dyskutujemy o sytuacji. Z jednej strony co miało wyjechać, to wyjechało i ten fragment jest już czysty, z drugiej nie wiadomo, co spotkamy dalej. Dodatkowo ostrożny marsz może spowodować, że będziemy na dole za późno i w ciemności nie znajdziemy bivacco, na pewno zagrzebanego pod śniegiem. Plecaki mamy solidnie wypełnione więc nie zabraliśmy nawet sprzętu do bardziej wymagającej asekuracji.

20180210_154352.thumb.jpg.8b353725619ded8d413fb5baa97a5f7f.jpg

W końcu decydujemy się przespać w Winter roomie w Tore di Pisa i rano raz jeszcze ocenić możliwość napierania dalej. Wracamy do schroniska i zajmujemy nasz dzisiejszy „hotel”, starannie wymiatając za sobą naniesiony śnieg. Na zewnątrz jest -20, w środku jakieś -5 i śnieg nie stopi się, a dodatkowo będzie obniżał temperaturę. Zrzucamy plecaki i zabieramy się za organizację pobytu. Piotrek donosi śnieg, który topimy na palniku. Pożywiamy się gorącymi zupkami,  herbatą i liofilizatami. Na zewnątrz powietrze aż skrzy się od unoszących się w nim drobinek lodu. Z kolei w pomieszczeniu przy każdym oddechu, z ust leci para, ale i tak jest tu niezwykle luksusowo w porównaniu z wizją spania na zewnątrz, w śnieżnej jamie.  Piętrowe łóżka zestawiamy razem ze sobą i na dole organizujemy magazynek, a górę zmieniamy we wspólną, 4 osobową sypialnie. Zawsze to cieplej. W oddali, w dole widać światła Bolzano, a bliżej pracujące na stokach narciarskich ratraki. Z jednej strony cywilizacja i inni ludzie są tuż tuż, na wyciągnięcie ręki, z drugiej, jeśli wykluczyć śmigłowiec, dzieli nas wiele godzin trudnej drogi - ciekawe uczucie.

20180210_183310.thumb.jpg.15ace251120013789b087fbf48d2bc9b.jpg

Początkowo markotni, zmęczeni i zziębnięci zaczynamy odzyskiwać dobre humory, a w trakcie rozgrzewających pajacyków Karolina przypomina sobie, że mamy dziś… Ostatki! Trzeba by zrobić jakąś imprezę. Może i uwzględniamy opcję spania w zaspie gdzieś na przełęczy i używanie chusteczek nawilżanych do mycia, ale pewien standard musi być zapewniony. Piotrek włącza z bezprzewodowego głośnika kultową już dla nas Arisę – La Notte. Okazuje się też, że ma przy sobie dużą colę. A ja przypadkiem litr whiskey. Do tego zimowe wyjazdy dają alibi, żeby bez umiaru opychać się czekoladą (bo energia, bo ciepło, bo węglowodany i magnez) z czego skrupulatnie korzystamy. Zasypiamy w naszym wspólnym, komunalnym łóżku, pośród przeplatających się śpiworów i z uśmiechem na twarzy.

20180211_122938.thumb.jpg.ef3b021b38309dacf0af8ceff74de54b.jpg

Rano budzę się i jeszcze dłuższy czas przewracam z boku na bok w śpiworze. W końcu wygnany wyrzutami sumienia wychodzę na zewnątrz po śnieg. Ranek jest zimny i wietrzny. Temperatura jeszcze spadła, a gnany wiatrem śnieżny pył przesypuje się przez grań obok schroniska. Idę raz jeszcze do miejsca z którego wczoraj zawróciliśmy oczekując sam nie wiem czego. Warunki nie zmieniają się diametralnie w jedną noc, ale może jednak… Wracam bez specjalnie pozytywnego nastawienia.

Ogarniamy się powoli topiąc śnieg. W sumie na śniadanie, herbatę i do termosów dla 4 osób zajmuje to masę czasu. Ostatecznie musimy uznać, że i tym razem odpuszczenie dalszej drogi będzie rozsądniejsze. Kusi, ale jednak góra będzie tu nadal i za rok. Już zbieramy się do powrotu, kiedy Karolina mówi nam, o dwóch narciarzach widzianych na zewnątrz. Jesteśmy pod wrażeniem, bo okolice schroniska nie wyglądają na zbyt często odwiedzane zimą. Wychodzę ostatni i za załomem budynku widzę rzeczywiście dwójkę Włochów rozmawiających z Karoliną. Staję bliżej i patrzę lekko otępiałym wzrokiem próbując skojarzyć, co mi nie pasuje.

Tarczyński.

Nachylam się do Mateusza i mówię – Stary… czemu oni jedzą polskie kabanosy?

-No to chyba możemy już przejść na polski – stwierdza jeden z „Włochów”.

 

20180211_122538.thumb.jpg.1c43c67646d3b46870667e7c8566553c.jpg

 

Okazuje się, że chłopaki mieszkają na stałe w Italii i przy okazji weekendy spędzają w górach. Przynajmniej wiemy kogo można spotkać w takich okolicznościach. Robimy wspólne zdjęcie, życzymy sobie wzajemnie powodzenia i ruszamy dalej. Marsz w dół jest już mniej emocjonujący, a dodatkowo jakby pozbawiony celu. Późnym popołudniem upychamy rzeczy w bagażniku auta i jedziemy do Bolzano.

20180211_124221.thumb.jpg.92dc7b9ab3c594d1569374695cd6e713.jpg

Poniedziałek – ostatni dzień, który możemy poświęcić na góry. Karolina ma dziś wolne, więc znów jedziemy w komplecie. Tym razem na południe, znów w kierunku Gardy.  Po koniecznym postoju w McDonaldzie docieramy pod ferratę Monte Albano. Znów lądujemy na totalnie innym biegunie. Kwiaty zamiast śniegu, krótki rękaw zamiast puchówki . Leciutki plecak zamiast wielkich tobołów, łopat i detektorów lawinowych. Ferrata jest pusta oprócz nas i 3 ludzi, których bardziej słyszymy gdzieś z przodu, niż mamy okazję zobaczyć.  Co do samej ferraty mamy podzielone zdania. Skała jest śliska i trasa ma masę sztucznych ułatwień w postaci stopni, klamer i drabin. Mnie ten szlak nie urzeka.  Jest niby ciekawy, a ekspozycja spora, ale brak mi tu dzikości i bardziej niż w skałach, mam wrażenie, jakbym znalazł się w parku linowym. Inna sprawa, że jestem w tej ocenie osamotniony w naszej grupie. Ferrata jest dość długa i mimo wszystko męcząca. Pod koniec dość wyraźnie można poczuć pieczenie w rękach. Zejście z kolei to jakieś 30 minut przyjemnego spaceru zboczem pełnym winnic. Kiedy znów jesteśmy przy samochodzie jest jeszcze wcześnie i trochę żal nam już wracać,.

DSC_2168.thumb.JPG.1181e753078efb6c1a272f97ae5e5902.JPG

W końcu Karolina proponuje… jeszcze jedną ferratę. Co prawda nie mamy za wiele czasu, ale to prosta trasa przewidziana na 40 minut. Powinniśmy zdążyć dojechać do Arco i przejść ją przed zmrokiem. Oczywiście nasze plany okazują się nieco zbyt optymistyczne, ale w sumie nie ma to wielkiego znaczenia. Ferratę Monte Colodri zaczynamy w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, prowadzi ona jednak ścieżkami i mniej, lub bardziej połogami, skalnymi płytami. Jest rzeczywiście prosta i krótka (jakieś 20 minut), ale paradoksalnie daje mi co najmniej tyle przyjemności, co wcześniejsza Monte Albano. Większość trasy można iść bez ubezpieczenia i w zasadzie jest to idealna ferrata na początek przygody z drogami ubezpieczonymi, np. dla dzieci. Jednak tu i teraz, w gęstniejącym mroku, ma w sobie coś magicznego. Kończymy akurat w momencie, aby móc pooglądać  z góry światła Arco i Riva del Garda. Jest ciepło i cicho.

20180212_180416.thumb.jpg.217b1166a2d7f9e6347072f11c2c458d.jpg

W końcu włączamy czołówki i ruszamy z powrotem. Po drodze przechodzimy przez szczyt, na którym w pamiątkowym zeszycie zostawiamy wpis dokumentujący jego pierwsze zimowe, nocne zdobycie. W Arco mijamy dziesiątki sklepów ze sprzętem górskim. W sumie dobrze, że o tej porze są już pozamykane, bo nawet przed samymi wystawami spędzamy sporo czasu. Jak dzieci ;)

 

29313436_2036728556355603_3225199802807484416_n.thumb.jpg.813d99289d0a2b51f8954c8217a90f69.jpg

Gdyby na zimno podsumować nasze „osiągnięcia” i pokonane trasy, bilans nie wyszedł by szczególnie pozytywnie. Swoją drogą niskobudżetowy lot kosztował nas podobnie do podróży samochodem. Z drugiej strony zdobyliśmy sporo nowych doświadczeń i bezcennych wrażeń. Uśmialiśmy się nie raz do rozpuku ale i zauważyliśmy swoje słabości jako coś, nad czym można pracować. Nie najgorzej, jak na rozpoznanie bojem. Teraz trzeba tylko wypracować nowe, skuteczniejsze rozwiązania i wrócić po więcej, z większą skutecznością.

 

DSC_2121.thumb.JPG.119e17548ebe27d555f39b288cd28837.JPG

 

 

 

Edytowane przez Crazy_Ivan
Gramatyka
  • Super! 5
  • Lajk 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...

Jeśli nie potrzebujesz tej miejscówki na teraz (czyli sezon wysoki), tylko np w okresie kwiecień-czerwiec + wrzesień-listopad, to polecam eurocamp.pl

W okolicy Wenecji byłem w Punta Sabbione, Caorle. Ceny ok, standard bardzo ok.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

39 minut temu, uagun napisał:

Jeśli nie potrzebujesz tej miejscówki na teraz (czyli sezon wysoki), tylko np w okresie kwiecień-czerwiec + wrzesień-listopad, to polecam eurocamp.pl

W okolicy Wenecji byłem w Punta Sabbione, Caorle. Ceny ok, standard bardzo ok.

 

 

Plany mamy na pierwszy tydzień września. Potem dołączy do nas Włoszka. Od 8 września mamy miejscówkę w Cavalese na kilka dni.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@lojszczyk Obawiam się, że tak daleko na południe nie mam zbytniego rozeznania. :(

Myślałem, że już nic się w tym wątku nie wydarzy, przynajmniej przez najbliższy tydzień, zanim podeślę wam kolejne zdjęcie z gór Italii ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W dniu 21.08.2018 o 16:44, lojszczyk napisał:

Bo wtedy wszystko pozamykane i zaczyna się rok szkolny. Trudno o nocleg. A znasz fajne szlaki do wędrówek?

Pieszych - nie za bardzo. My zazwyczaj zwiedzaliśmy rowerem... Jak nie masz ciśnienia na aquaparki, czy inne parki rozrywki to z tego co pamiętam wszystko działa. Kolejek nie ma - znajomy był w lipcu nad Gardą - jak mi pokazał jaka kolejka była do wjazdu na Monte Baldo, to się trochę zdziwiłem...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

20 minut temu, Crazy_Ivan napisał:

Akurat nad Gardą we wrześniu nie jest źle. Miejsce na kempingu znajdzie się bez problemu.

Dokładnie. Optymalny termin to albo czerwiec, albo wrzesień/październik. Część Eurocampów jest czynna dłużej, ale to bardziej na południe, np okolice Rzymu, albo właśnie Punnta Sabbione, które jest doskonałą bazą wypadową do zwiedzenie Wenecji, triestu, czy okolicznych perełek jak Grado, Caorce, czy Chioggia.

 

Sezon wysoki to inna bajka - ceny jak w hotelu, temperatury no i ilość turystów...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

14 godzin temu, Crazy_Ivan napisał:

Pozdrawiam I odzywam się po powrocie ;)

 

 

20180828_105721.jpg

 

Takie wspinaczki, to mam w Tatrach albo pod Krakowem regularnie.

Co do Dolomitów. Zdecydowaliśmy się na wycieczkę dziesięciodniową. Zahaczymy o festiwal w Venecji. Stwierdziliśmy, że chcemy dużo zwiedzać, więc nie warto tracić czasu na szukanie parkingów i stać po bilety.

Zimą pojedziemy na narty. Przetestujemy nowe auto na zimowych szlakach. :yahoo:

  • Do kitu 1
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W dniu 31.08.2018 o 10:22, lojszczyk napisał:

Takie wspinaczki, to mam w Tatrach albo pod Krakowem regularnie.

 

A to zazdroszczę... ;) Bo mnie w Polsce np. ciężko znaleźć trasy na 8-10h wspinu, zaporęczowane, przez co nie muszę targać liny, szpeju,  etc. Ciężko też znaleźć trasy na 2 dniowe wyjścia, na których nie spotkasz nikogo. Ciężko też znaleźć chatkę w górach gdzie spędzisz noc. Generalnie, z całą moją sympatią do rodzimy gór, to trochę nie ta skala. ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...