Skocz do zawartości

Wyprawa do Azji Środkowej 2014


Submath

Rekomendowane odpowiedzi

14 VII 2014

 

Wypoczęci budzimy się nieco po siódmej rano.

 

CZIV-173.jpg

 

Rzeka nieopodal której się rozbiliśmy okazała się nieprawdopodobnie zamulona i niezbyt czysta, jednak wczoraj po całym dniu podróży i w dodatku w nocy było mi wszystko jedno. Cel na dzisiaj to oczywiście dotarcie do podobno najpiękniejszego miasta w Środkowej Azji, przedtem jednak musimy załatwić bardziej przyziemne sprawy, odwiedzając lokalny bazar.

 

CZIV-174.jpg

 

Kolej na targ ze starociami, w jego poszukiwaniu przemykamy najbardziej reprezentacyjnymi ulicami miasta.

 

CZIV-175.jpg

 

CZIV-176.jpg

 

Bądź co bądź, jednak to stolica i miasto dorównujące wielkością Gdyni (około 300 tysięcy mieszkańców).

 

Muszę koniecznie zaopatrzyć się w metalowe kanistry. Nigdy więcej badziewia z supermarketów! Na rynku udaje mi się kupić trzy: dwa aluminiowe po dziesięć litrów każdy i jeden dwudziestolitrowy - oczywiście wszystkie produkcji radzieckiej. W przypadku tego ostatniego zbijam cenę o ponad połowę (10000), gdyż jego stan pozostawia wiele do życzenia. Nic lepszego jednak nie znajduję. Niedługo po tym udaje się dokupić także paliwo.

 

CZIV-177.jpg

 

            Dwa spośród trzech plastikowych kanistrów porzucam obok na trawie. Niemal natychmiast znajdują nowego właściciela. Dochodzi dwunasta i po wykonaniu obowiązków nareszcie możemy zabrać się za przygotowanie śniadania. Dziś będzie to między innymi jajecznica, surówka z pomidorów i kompot, który przygotowujemy w tym samym miejscu, w którym przed chwilą kupowaliśmy benzynę. Stolicę Karakałpakstanu żegnamy dopiero po wpół do trzeciej, gdyż w międzyczasie okazało się, że kupiona wcześniej ładowarka nie działa i muszę odwiedzić trzeci już rynek, gdzie bezproblemowo otrzymuję zwrot pieniędzy.

 

            Jest pochmurno z temperaturą +26*C podróżujemy z większa dozą komfortu. Może dziwić, ale nie odczuwam żadnej różnicy między jazdą na "osiemdziesiątce" a jazdą na "Ai-92". Ciekawe jak bardzo różni się skład tych paliw? Podróż umilają dodatkowo kupione przed chwilą pyszne winogrona. Większość owoców i warzyw jest tutaj jeszcze lepsza (i tańsza) niż w Gruzji.

 

            Od razu za miastem rozpoczyna się kolejna pustynia - Kyzylkum, która będzie nam towarzyszyć aż do  wschodnich rubieży Uzbekistanu.

 

CZIV-178.jpg

 

Po półtorej godzinie skręcamy w kierunku miasta Urgencz leżącego już w bliskim sąsiedztwie Amu-darii. Rzeka, która cały czas płynie równolegle do naszej trasy zasila rozbudowany układ kanałów irygacyjnych, dzięki którym roślinność bujnie się tu rozwija. Główna droga do Urgencza

 

CZIV-179.jpg

 

każe nam przypuszczać że miasto to, aczkolwiek niewiele mniejsze od Nukusa, ma od niego o wiele mniejszą rangę. Przed samym mostem przez rzekę znajduje się posterunek milicji. Spotykaliśmy je już wcześniej po drodze, ale ten zapamiętałem szczególnie. Milicjant czający się w cieniu drzewa, machając ręką jak autostopowicz zatrzymuje nas. Na potok uzbecko rosyjskich słów, moje "I dont anderstand" wypowiedziane pewnym tonem zadziałało bezbłędnie i zostajemy od razu puszczeni wolno. Wkrótce i sam most, i Amu-daria, której daleko jeszcze do stanu w jaki zmienia się dwieście kilometrów dalej.

 

CZIV-180.jpg

 

            Za mostem - kolejny posterunek i tym razem wiem, że nie pójdzie tak łatwo. Znajomi, którzy urodzili się i żyli długi czas w Uzbekistanie bardzo ostrzegali nas przed tutejszą milicją. Tutaj nie przestrzega się tak zwanych "praw człowieka", zdarzają się tortury, nawet egzekucje bez wyroku. Stąd też milicji unikaliśmy jak ognia. Tymczasem polecono mi wysiąść z samochodu. Z duszą na ramieniu idę parę kroków w pobliże jakiejś budki. Na szczęście kończy się tylko na kontroli dokumentów i wpisania moich danych odręcznie do zeszytu. Samochodu nikt nie kontrolował i nikt się nie czepiał.

 

CZIV-181.jpg

 

Może karakałpacka milicja znacząco różni się od uzbeckiej? A może dlatego mamy fory, że jesteśmy "turisty"? Nieco to nas uspokaja, ale rzecz jasna daleko nam jeszcze do stuprocentowej pewności. Po kilku minutach przejeżdżamy już głównymi ulicami Urgencza - miasta będącego niemalże kopią Nukusa z główną, reprezentacyjną arterią

 

CZIV-182.jpg

 

CZIV-183.jpg

 

i z zupełnie zaniedbanymi przedmieściami.

 

CZIV-184.jpg

 

Po kolejnych trzydziestu kilometrach wreszcie przybywamy do Chiwy, która z początku nie zaskakuje,

 

CZIV-185.jpg

 

głownie dlatego, że nie możemy od razu znaleźć drogi do polecanego hotelu w ścisłym centrum miasta. Szybko jednak natrafiamy na mury osiemnastowiecznej twierdzy Iczan-Kala

 

CZIV-186.jpg

 

wewnątrz których znajduje nasza baza wycieczkowa na najbliższe dwa dni.

 

CZIV-187.jpg

 

            Bardzo sympatyczny gospodarz rozmawiający płynnie po rosyjsku oprowadza nas po obiekcie, który wywołuje bardzo pozytywne wrażenia wyglądem wewnętrznym,

 

CZIV-188.jpg

 

CZIV-189.jpg

 

CZIV-190.jpg

 

CZIV-191.jpg

 

ceną za pokój (90000 sum)

 

CZIV-192.jpg

 

i widokiem z tarasu na mury Twierdzy.

 

CZIV-193.jpg

 

Z pewnością, to najciekawszy hotel w jakim do tej pory byliśmy, nie mówiąc o lokalizacji - to tak jakby wjechać autem na zamkniętą dla ruchu ulicę Długą w Gdańsku, czy na Rynek Główny - w Krakowie.

 

CZIV-194.jpg

 

            Właściciel dostarcza nam stolik pod notebook (hotel posiada dostęp do Internetu). Z niecierpliwością czekamy na wiadomości od naszych bliskich szczególnie z Ukrainy, gdzie trwa obecnie regularna wojna. Pod wieczór opróżniam jeszcze jeden z kanistrów i wystawiam go na zewnątrz, mam nadzieję, że to nareszcie położy kres zapachowi benzyny w aucie.

 

 

15 VII 2014

 

Wstajemy parę minut po 10:00 i zbieramy się na dół na śniadanie. Oprócz nas przy jednym stole jedzą dwie młode Niemki. Tutaj spotyka nas małe rozczarowanie - porcje nie są tak duże jak w Nukusie, a my potrzebujemy na dziś sporo kalorii jako że mamy w planach spędzić cały dzień zwiedzając miasto. Na szczęście Niemki wychodzą przed nami zostawiając sporo nietkniętego jedzenia.

 

Chcemy dziś obejrzeć zabytki znajdujące się poza murami Twierdzy, zostawiając sobie główne atrakcje na jutro.

 

CZIV-196.jpg

 

Od razu przy bramie znajduje się budynek szkoły podstawowej,

 

CZIV-197.jpg

 

z widoczną sentencją obecnego prezydenta Uzbekistanu, zapewne gloryfikującego naukę. Dalej mamy też uczelnię wyższą

 

CZIV-198.jpg

 

i zbudowaną dopiero w 1912 roku bramę Kosz-Darwaza.

 

CZIV-199.jpg

 

Była ona niegdyś elementem zewnętrznego pierścienia murów, czyli twierdzy Diszan-Kala, po której zostało jedynie kilka obiektów (głównie bram). Niewiele zmieniło się tutaj w czasach radzieckich (nie licząc restauracji zabytków). Obiekty powstałe w tych czasach albo nie rażą

 

CZIV-200.jpg

 

CZIV-201.jpg

 

albo zostały nieco "zmodyfikowane".

 

CZIV-202.jpg

 

W czasach carskich natomiast zbudowano wiele pożytecznych gmachów, jak wspomniana szkoła, urząd pocztowy lub szpital (1913 rok).

 

CZIV-203.jpg

 

Dzięki kanałom irygacyjnym dużo tutaj zieleni, dzięki której zwiedzanie nie jest nużące

 

CZIV-204.jpg

 

CZIV-205.jpg

 

CZIV-206.jpg

 

CZIV-207.jpg

 

CZIV-208.jpg

 

            Aby się ochłodzić, zamawiamy w zauważonej budce lody śmietankowe. Są naprawdę dobre - chyba nie tylko za sprawą upału śmiem twierdzić że przebijają smakiem słynny "plombir", który jeszcze gdzieniegdzie można dostać na Ukrainie. Jeżeli ktoś chciałby odnaleźć to miejsce, to przed widzianym wcześniej "radzieckim zegarem" należy skręcić w lewo, i po przebyciu około stu kilkudziesięciu metrów jest się już na miejscu (parasolki z prawej strony ulicy).

 

CZIV-209.jpg

 

Po konsumpcji przechodzimy obok uniwersytetu pedagogicznego

 

CZIV-210.jpg

 

gdzie grupa dziewcząt oczekuje na mający odbyć się egzamin wstępny.

 

CZIV-211.jpg

 

CZIV-212.jpg

 

Nieco dalej oczy nasze przyciąga świątynia

 

CZIV-213.jpg

 

CZIV-214.jpg

 

CZIV-215.jpg

 

w której znajduje się mauzoleum jednego z władców Chorezmskiego chanatu, którego Chiwa była niegdyś stolicą.

 

CZIV-216.jpg

 

            O dalszą drogę pytamy jedną ze spacerujących w grupie kobiet. Sajora jest matką pięciorga dzieci i przyjechała właśnie ze swoimi trzema córkami z pobliskiego miasteczka - Szabata na egzaminy jednej z nich. Ona sama uczy rosyjskiego w miejscowej szkole. Dobrze zarabia, jak mówi półtora miliona miesięcznie (wobec średniej uzbeckiej 500 tysięcy), gdyż jest to obecnie bardzo poszukiwany zawód.

 

CZIV-217.jpg

 

            Udajemy się razem na krótki spacer w kierunku twierdzy Iczan-Kala, wzdłuż murów. Ogrodzona jest ona wysokim murem na kształt prostokąta, o obwodzie przeszło dwóch kilometrów. Wejście do środka jest możliwe przez cztery bramy, wychodzące na cztery strony świata.

Z kobietami rozstajemy się przy Bramie Zachodniej. Jest to miejsce, w którym zwiedzanie rozpoczyna większość zachodnich (i nie tylko) turystów.

 

CZIV-218.jpg

 

            Przechodząc przez wrota, zostajemy przy kasie poproszeni o zakup biletów (12 dolarów od osoby plus kilka tysięcy sumów za filmowanie). Z miejsca dajemy do tyłu, gdyż zwyczajnie marnotrawić pieniędzy w tej podróży nie planowaliśmy. Zamiast tego wchodzimy na okoliczny mur z którego można fotografować i filmować zabytki Chiwy. Od razu jak na dłoni widać stąd niedokończony minaret Amin-chana, według mnie najciekawszy zabytek w całej Środkowej Azji. Pierwotnie miał mieć wysokość osiemdziesięciu metrów, ale jego sponsor, czyli Amin-chan, zginął w walce, co zatrzymało budowę.

 

CZIV-219.jpg

 

Stąd już tylko zejście po schodkach i już jesteśmy na terenie twierdzy.

 

CZIV-220.jpg

 

CZIV-222.jpg

 

CZIV-223.jpg

 

CZIV-224.jpg

 

Fotografować i chodzić można do woli, bowiem tak naprawdę bilety są potrzebne do zwiedzania wnętrz poszczególnych obiektów, a nie samej twierdzy.

 

CZIV-225.jpg

 

            Nikt nas nie nagabuje, na stoiskach z pamiątkami zamiast chińskiego badziewia mamy miejscowe, produkowane ręcznie wyroby, o cenach takich, że po prostu wstyd się targować. Przy straganach prawie nie ma zagranicznych turystów, to miejsce nie jest komercyjne - ewenement na skalę światową!

 

CZIV-226.jpg

 

CZIV-227.jpg

 

CZIV-228.jpg

 

Kupujemy wiele rzeczy, tu po prostu każdy wyrób jest piękny.

 

CZIV-229.jpg

 

CZIV-230.jpg

 

Trochę zgłodnieliśmy, na szczęście od hotelu dzieli nas dosłownie kilkadziesiąt kroków. Zabieramy więc z samochodu niezbędne rzeczy i na tarasie przyrządzamy obiad.

 

CZIV-231.jpg

 

            Zwiedzanie twierdzy planowaliśmy na jutro, ale do zachodu słońca zostało jeszcze kilka godzin. To dobrze, że wszystkie najważniejsze zabytki Chiwy usytuowane są w jednym miejscu. Po obiedzie zatem ruszamy na kolejny podbój  starej części miasta.

 

CZIV-232.jpg

 

CZIV-233.jpg

 

CZIV-234.jpg

 

A oto najwyższy minaret Islam-Chodży (jeden z najwyższych w Azji Środkowej - 44,5 metra), z którego w czasach panowania chana zrzucano niewierne żony.

 

CZIV-235.jpg

 

CZIV-236.jpg

 

Nie wejść na szczyt to jak nie zobaczyć Chiwy. I to dosłownie: po pokonaniu 117 schodków wszystkie ważne zabytki mamy w zasięgu wzroku.

 

CZIV-237.jpg

 

CZIV-238.jpg

 

Na pierwszym planie Mauzoleum Pachlawana-Mahmuda - miejsce spoczynku wielu chanów w XIII-XXw.

 

CZIV-239.jpg

 

I "mój faworyt" z okładek przewodników, ze zdjęć z gazet. Tyle lat marzyłem by tu dotrzeć!

 

CZIV-240.jpg

 

Minaret Dżuma. Kobieta sprzedająca bilety do poprzedniego minaretu twierdziła, że to on był pierwotnie miejscem kaźni. (Wysokość 33 metry).

 

CZIV-241.jpg

 

Stara i nowa Chiwa

 

CZIV-242.jpg

 

CZIV-243.jpg

 

W takie miejsca chce się wracać...

 

CZIV-245.jpg

 

CZIV-244.jpg

 

Zwiedzamy teraz poszczególne po uliczki i zakamarki wewnątrz Twierdzy.

 

CZIV-246.jpg

 

CZIV-247.jpg

 

CZIV-248.jpg

 

Tutaj w odróżnieniu od Azerbejdżańskiego Lagicza nie tak łatwo znaleźć warsztaty rzemieślnicze, które od swojego powstania równolegle z miastem prawie się nie zmieniły.

 

CZIV-249.jpg

 

            Ogarnia mnie niesamowity klimat tego miasta, mam wrażenie, że cofnąłem się do średniowiecza. Nigdy wcześniej, w żadnym innym mieście nie czułem tak namacalnie ducha jego historii. Trudno uwierzyć, że większość zabytków liczy sobie mniej niż dwieście lat.

 

CZIV-250.jpg

 

CZIV-251.jpg

 

CZIV-252.jpg

 

CZIV-253.jpg

 

CZIV-254.jpg

 

CZIV-255.jpg

 

CZIV-256.jpg

 

CZIV-257.jpg

 

CZIV-258.jpg

 

CZIV-259.jpg

 

CZIV-260.jpg

 

Przepełnieni wrażeniami, wracamy przed dziewiętnastą do hotelu,

 

CZIV-261.jpg

 

gdzie prawie natychmiast ucinam sobie dwugodzinną drzemkę. Masza rozmawiając przez Internet z bratem słucha kolejnych złych wiadomości: niedaleko domu jej Rodziców spadają pociski, ulicami miasta przeciągają kolumny czołgów, panuje powszechna psychoza. Trudno to sobie wyobrazić, gdyż jeszcze rok temu byliśmy w tym szarym, ale bardzo spokojnym mieście.

 

            Nasze rozmowy tuż przed północą przerywa brak prądu w obrębie całego Starego Miasta. "Zdarza się. Często." -mówi nam gospodarz, do którego zeszliśmy w świetle latarek. Nie mamy innego wyjścia jak wziąć szybki prysznic i położyć się spać.

 

 

16 VII 2014

 

Dziś wyjeżdżamy z Chiwy. Wstajemy przed siódmą i jeszcze przed śniadaniem idziemy na spacer po murach twierdzy.

 

CZIV-262.jpg

 

CZIV-263.jpg

 

CZIV-264.jpg

 

CZIV-265.jpg

 

CZIV-266.jpg

 

Widzimy też spory rynek przy Bramie Wschodniej

 

CZIV-267.jpg

 

            O 9:30 jemy złożony z nieco przesolonej jajecznicy, kawałka sera, chleba i herbaty z morelową konfiturą, posiłek w hotelu. Będziemy musieli więc oprócz zakupów na dzisiejszą drogę, zaopatrzyć się w produkty na drugie śniadanie. Sprawą gardłową jest jednak załatwienie benzyny. Tutaj też jak w całym Karakałpakstanie jest ona prawie niemożliwa do zdobycia. Dzieje się tak z powodu niesnasków z władzami w Taszkiencie, uważających Karakałpakstan za "zbuntowany" rejon. Uzbecy stanowią tutaj mniejszość, ten rejon zawsze "nie pasował" do pozostałej części Uzbekistanu. Stalin dobrze wiedział co robi, gdy w 1936 ostatecznie kształtował granice republik; w przypadku Uzbekistanu tereny rdzennie uzbeckie (okolice miasta Szymkent) oddał Kazachom w zamian oferując Uzbekom tereny kazachskie.

 

            Tyle teorii, wyruszam na poszukiwanie paliwa u miejscowych na terenie twierdzy. Jeden widząc moje położenie i puste karnistry, rzuca cenę: 7000 za litr. Wyśmiewam go i jednocześnie dochodzi do mnie, że to nie jest to dobre miejsce do poszukiwań. Na szczęście problem połowicznie rozwiązuje właściciel hotelu, z którym jedziemy do miejsca, gdzie mogę nabyć poidło dla mojego Forka. Połowicznie, bo benzyna jest tylko "osiemdziesiątka" i tak jak wcześniej, z kanistrów. Zapewnienia, że podobno "najlepsza w Chiwie" jakoś mnie nie uspakajają. Po parominutowej jeździe docieramy do jednego z dworów. Tam znajomy właściciela hotelu szybko przynosi cztery pięciolitrowe butelki wypełnione żółto-zieloną cieczą. Z przerażeniem patrzę, jak wypełnia ona dwa przywiezione przeze mnie kanistry. "Czy on na TYM pojedzie??" - takie myśli bez przerwy kołatają mi w głowie. Zbytniego wyboru jednak nie mam - 3600 sumów za litr. Interesu dobijamy w tym oto miejscu.

 

CZIV-268.jpg

 

Mimo wszystko świadomość, że mam paliwo na drogę podnosi na duchu. Ciekawe czy w równym stopniu podniesie to możliwości Forestera?

 

CZIV-269.jpg

 

            Po powrocie Masza komunikuje mi, że nie kupiła wczoraj wystarczającej ilości ozdób. Musimy więc jeszcze trochę pobawić w Chiwie. Zresztą mamy czas do dwunastej. Ostatnie dwie godziny spędzamy szwendając się oddzielne, każde w swoich sprawach - Masza idzie na "pakupki", a ja dostaję do ręki jej aparat (mój nie działa od spotkania z burzą na Arale i raczej szybko działać nie będzie) co jest okazją do "zrobienia" jeszcze kilku pominiętych miejsc w Twierdzy i nie tylko.

 

CZIV-270.jpg

 

CZIV-272.jpg

 

CZIV-273.jpg

 

CZIV-274.jpg

 

CZIV-275.jpg

 

CZIV-276.jpg

 

Nieubłaganie przychodzi chwila na pożegnanie z tym pięknym miejscem. Twierdza zdobyta!

 

CZIV-277.jpg

 

            Żeby osłodzić "gorycz zwycięstwa" odwiedzamy polecane już miejsce z lodami. Tym razem każemy zapełnić nimi rondle z których jemy zazwyczaj zupę. Nawet tego nam mało. Pokrzepieni i schłodzeni, żegnamy się z miłym sprzedawcą, który zrobił nam sporą zniżkę, chociaż o nią nie prosiliśmy.

 

CZIV-278.jpg

 

            Miasto opuszczamy ostateczne dopiero koło czternastej. Mamy chyba talent do grzebania się z rana i będzie trzeba to odrobić w nocy, gdyż do przejechania mamy dzisiaj prawie 500 kilometrów - chcemy dojechać do kolejnego znanego miasta - Buchary.

 

CZIV-279.jpg

 

Przed nami raczej monotonna droga.

 

CZIV-280.jpg

 

z mnóstwem kiszlaków i miasteczek.

 

CZIV-281.jpg

 

a mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów od Chiwy nieoczekiwanie zaczyna się nowa autostrada, którą wyjeżdżamy wkrótce na pustynię.

 

CZIV-282.jpg

 

            Do przejechania mamy jeszcze 380 kilometrów. Ustaliliśmy cel: Jezioro Tudakul leżące dwadzieścia pięć kilometrów od Buchary. "Mam nadzieję, że będzie jeszcze jasno" (jak dojedziemy na miejsce) - stwierdzam w pewnym momencie, płynąc niemalże płaską jak tafla lodu drogą. Jednak tydzień w Uzbekistanie, to za mało, by nabrać wystarczającego pojęcia o tutejszych drogach w kontekście własnych możliwości...

 

CZIV-283.jpg

           

            W pewnym momencie zauważam na ekranie nawigacji, że brzeg Amu-darii która na tym odcinku stanowi granicę państwa, znajduje się całkiem blisko drogi. Fajnie byłoby zażyć szybkiej kąpieli i tak w ogóle to zobaczyć nareszcie Amu-darię w pełnej krasie. Znajduję zjazd z autostrady i nie zważając na protesty Maszy, która argumentuje, że przecież jeszcze niedawno się spieszyliśmy, kontynuuję jazdę "gruntowką" wypatrując rzeki. To musiało się źle skończyć - przejeżdżając zbyt blisko brzegu zakopujemy się definitywnie.

 

CZIV-284.jpg

 

            Fatalnie! Taka piękna pogoda, a wychodzi na to, że muszę grzebać się w błocie. Upatrujemy pomocy w osobie jakiegoś człowieka, kręcącego się w okolicy - może wyciągnie nas swoim "ogórkiem" którym przyjechał wcześniej? Ów osobnik, nie pytany podchodzi do nas, bez słowa patrzy na ugrzęźniętego bezradnie Forestera i wracając do swojego auta odjeżdża w siną dal. Patrzymy zdumieni.

 

CZIV-285.jpg

 

            Zabieram się więc do roboty, Masza będąca w opozycji od samego początku realizowania pomysłu pt. "Pożegnanie z Amu-darią", beztrosko moczy nogi w rzece i spaceruje po okolicy. Wyjechanie z błota zajmuje mi czterdzieści minut, na które składają się między innymi podnoszenie samochodu i podłożenie pod koła desek i jutowych worków wypełnionych piaskiem. Kolejne minuty spędzam na obmywaniu instrumentów z ciemnożółtej mazi i ponowne załadowanie auta, gdyż aby wydostać podnośnik, musiałem wyciągać z tyłu masę rzeczy.

 

CZIV-286.jpg

 

Nareszcie po straconej godzinie, możemy zabrać się do konsumpcji połowy pysznego arbuza z nukuskiego bazaru i relaksować się łagodnym szumem fal Amu-Darii. Gdzieś tam, na drugim brzegu znajduje się mityczny Turkmenistan...

 

CZIV-287.jpg

 

CZIV-288.jpg

 

Na kąpiel jakoś przeszła nam ochota. Poza tym czas nas goni (o ironio!).

 

            Po drodze jesteśmy zatrzymywani w kilku miejscach przez drogową milicję. Na pierwszym posterunku próbuję na wszelkie możliwe sposoby pokazać, że komunikacja z nami po rosyjsku nic nie da. Takie próby są jednak z góry skazane na niepowodzenie, gdyż funkcjonariusz prosi dokumenty od nas obu, a co ma począć Masza z ukraińskim paszportem? "Miejsce urodzenia, Ukraina?" tonem zdradzającym triumf pyta milicjant. "A tam, co słychać, wojna?" - ciągnie, wyprowadzając nas lekko z równowagi. Ja idę w zaparte i dalej nie daję poznać po sobie, że cokolwiek rozumiem. O dziwo, milicjant nie upiera się i po zadaniu ostatniego pytania z tej samej serii: "Są papierosy?", puszcza nas wolno. Chyba więc ta uzbecka milicja nie jest taka zła... Poza tym w takich miejscach można zatrzymać się na postój, gdy noc zastanie nas w drodze. Jak mówił nam ktoś, jest tam najbezpieczniej.

 

CZIV-289.jpg

 

Czasami można się natknąć na takiego "straszaka".

 

CZIV-290.jpg

 

            Wkrótce równiutka autostrada się kończy, teraz od podskakiwania na wybojach znów zaczyna wszędzie pachnąć benzyną. Folia, którą owinęliśmy korki w kanistrach okazała się niewystarczającym zabezpieczeniem - paliwo po niej płynie równo. Ponieważ zapach w samochodzie znów staje się nie do wytrzymania, (a do tego boimy się o żywność) decyduję się opróżnić kanistry tankując Forestera.

 

CZIV-291.jpg

 

Zalewam wszystko co mam, czyli czterdzieści litrów. Powinno to wystarczyć na dzisiejszy dzień. Tak jak to zwykle bywa w podróży, o jutro będziemy się martwić potem.

 

Droga nas nie rozpieszcza. Tutaj pierwszy raz zrozumiałem paradoks: na dobrych drogach należy jechać wolniej z uwagi na milicję, natomiast na nawierzchni takiej jak ta

 

CZIV-292.jpg

 

CZIV-293.jpg

 

należy jechać co najmniej 90 km/h by po prostu "przelatywać" przez wertepy. Jednak im bliżej do Buchary tym rzadziej się to udaje.

 

CZIV-294.jpg

 

Głębokie koleiny i tempo rowerzysty szybko wywołują rozdrażenie. A jeszcze kilkanaście minut temu jechaliśmy jak po stole...

 

CZIV-295.jpg

 

CZIV-296.jpg

 

            Po pewnym czasie jakość nawierzchni nieco się poprawia. Niestety zmrok zapada bardzo szybko, tak że prawie nie zauważyliśmy jak przeminęło późne popołudnie a za nim i wieczór. O dwudziestej pierwszej jest już zupełnie ciemno. Przypominam sobie słowa Sergieja "nie jeźdź w nocy w Uzbekistanie". Obawy tłumi jednak pragnienie znalezienia się w bardziej gościnnym miejscu niż piaski pustyni - w końcu do celu mamy już tylko sto kilometrów. Przydałoby się też więcej benzyny. W kwestii dostępności tej ostatniej niestety bez zmian; stacje albo są zamknięte, albo sprzedają wyłącznie metan.

 

CZIV-297.jpg

 

            Samochodów coraz więcej, tak jakby kierowcy przepadali bardziej za jazdą w nocy niż w dzień. Większość z nich poza tym bardzo niechętnie zmienia światła przy wymijaniu. Może to miał na myśli Sergiej? "Wojna światłowa" - jak trafnie określiła to Masza - trwa przez całą drogę do Buchary.

 

CZIV-298.jpg

 

Do  miasta docieramy dopiero po dwudziestej trzeciej. Od Chiwy przejeżdżaliśmy cztery posterunki i na każdym nas kontrolowano i oczywiście zadawano różne pytania. Na ostatnim z nich (50 kilometrów przed miastem) milicjant poradził mi zatankować na jedynej o tej porze czynnej STACJI BENZYNOWEJ! Znajduje się ona już w Bucharze pod szyldem "Uz-gaz-ojl". Nie tak prosto ją znaleźć, mimo uprzednio otrzymanych wskazówek, gdyż oznakowanie jest fatalne.

 

CZIV-299.jpg

 

            W zasadzie nie przesadziłbym zanadto, jeśli powiedziałbym, że w tym mieście nie ustawiono żadnych znaków drogowych. Gdyby nie skąpe oświetlenie na niektórych skrzyżowaniach to możliwe, że drogi szukalibyśmy do rana.

 

            W końcu stacja się znajduje a na niej benzyna Ai-91, co chyba można uznać w Uzbekistanie za szczyt luksusu. Do baku wchodzi dwadzieścia sześć litrów. Pracownik za nic w świecie nie chce się zgodzić na nalewanie paliwa do kanistra (jest to w Uzbekistanie zabronione). Trzeba było tak nie szaleć z tankowaniem własnych zapasów wcześniej - byłbym co najmniej "dwie dychy" do przodu. Cena, jak można się spodziewać nieco niższa niż w Chiwie - 3200 sum za litr.

           

            Z Buchary wyjeżdżamy nadzwyczaj szybko mknąc po czymś, co nazwałbym Północna Obwodnica. Od razu zanika wszelki ruch samochodowy, za to pojawiają się dobrze znane wertepy. Znów przemykam raz jedną stroną drogi, raz drugą.

 

CZIV-300.jpg

 

            Teren jest niesprzyjający, asfalt skończył się zaraz za miastem. Masza drzemie od dawna, w aucie panuje więc względny spokój nie licząc pobrzękiwania garnków i innych dźwięków dobiegających z bagażnika. Ja też nigdzie się już nie spieszę, a temperatura na zewnątrz (+19*C) działa kojąco mimo przeciwności drogi. Po dotarciu do pierwszego punktu orientacyjnego położonego na skrzyżowaniu dróg, po dłuższej analizie możliwości, decyduję się pojechać jeszcze kilka kilometrów na północ. Tutaj już "zwykła" nawigacja nie zdaje egzaminu, używam więc notebooka. Na radzieckiej mapie widnieje najkrótsza, zdaje się droga, prowadząca wzdłuż innego sztucznego zbiornika wodnego położonego bardziej na zachód. Nią też podążam kilka kilometrów na północ. Po dotarciu w pobliże sztucznego jeziora, trakt przegradza brama i charakterystyczne betonowe zapory. Zwiastuje to, że dotarliśmy do jakiegoś obiektu strategicznego

 

CZIV-301.jpg

 

            Od pierwszego z jezior dzieli mnie teraz mniej niż sto metrów, sytuacja podobna do tej z Bułgarii. Udaję się w kierunku bramy, gdzie stukaniem budzę śpiącego nieopodal okna milicjanta. Staram się wzbudzić uczucie litości (my, biedni i zabłąkani turyści...) lecz przedstawiciel prawa nie zagłębia się w naszą sytuację tylko macha ręką, dając do zrozumienia, że mamy wracać. Zresztą nawet nie wiem, czy zrozumiał cokolwiek z moich słów, gdyż jak już zdążyliśmy zauważyć spora część funkcjonariuszy państwowych w Uzbekistanie nie zna żadnego europejskiego języka.

            Dochodzi pierwsza w nocy, a ja wcale nie mam pewności, czy nie będę musiał szukać okrężnej drogi przez Bucharę, od której oddaliliśmy się na ponad trzydzieści kilometrów. Obawy okazują się na szczęście płonne i za drugim podejściem znajduję właściwy trop. Znów szlaban, ale tym razem jest to ośrodek wypoczynkowy "Łazurnaja"

 

CZIV-302.jpg

 

Obiekt niestety zamknięty, stróża brak. Zapewne w dzień jest inaczej (co sugeruje obecność nieopodal grupy młodzieży), zresztą my nie za bardzo mamy ochotę spać tutaj. Lepiej samemu znaleźć sobie jakieś przytulne miejsce. W ciemnościach jest to utrudnione, próbujemy więc podjechać jak najbliżej wody sprawdzając po kolei wszystkie zjazdy z asfaltu. Po dwóch nieudanych próbach (za każdym razem wjeżdżaliśmy na zamieszkaną posesję) znajdujemy to

 

CZIV-303.jpg

 

            Dacza jak widać dopiero się buduje i robotnicy nie odwiedzają jej zbyt często. Najważniejsze jednak że położona jest przy samej plaży. Parkuję więc jak najbliżej wody przy niewielkim występie. Na zewnątrz ziąb niesamowity, po raz pierwszy od tygodni zakładamy ubrania z długim rękawem. Jest wpół do trzeciej w nocy, gdy rozkładam namiot na ubitej ziemi. Masza po szybkim obmyciu się wodą z kanistra zasypia momentalnie. Ja jeszcze przed zaśnięciem i umyciem się, postanawiam przyrządzić "zupkę chińską" i herbatę, gdyż ostatni większy posiłek miał miejsce jeszcze przy Amu-darii.

 

 

17 VII 2014

 

            Już o ósmej mimo zmęczenia budzi nas gorąco i dobiegające ludzkie głosy. Pracownicy obecni przy sąsiedniej budowie, z zainteresowaniem wyglądają na nas zza parkanu. Z trudem wychodzę z namiotu, bowiem krótki sen w połączeniu z wczorajszym nocnym posiłkiem dał mieszankę, której było dla mojego żołądka za wiele.   Oprócz pretensji z jego strony, zaczyna mnie także bardzo boleć głowa, tak że niestety muszę przyjąć tabletkę przeciwbólową i do południa nie jestem w stanie normalnie funkcjonować.

 

CZIV-304.jpg

 

Około jedenastej idziemy wreszcie przyjrzeć się okolicy i oczywiście spróbować kąpieli. Okolica z początku wywiera niegościnne wrażenie

 

CZIV-305.jpg

 

CZIV-306.jpg

 

CZIV-307.jpg

 

CZIV-308.jpg

 

Plażę (o ile można ją tak nazwać) stanowi gliniano-błotnisty brzeg z resztkami jakiś konstrukcji,

 

CZIV-309.jpg

 

na brzegu zaś - budujące się powoli prywatne posesje i być może pensjonaty. Widać trwa tutaj dobrze nam znane zagradzanie i zabudowywanie wszystkiego co położone jest w sąsiedztwie wody. Jednak tempo tego procesu w Uzbekistanie bardzo mi się podoba, mam nadzieję że za naszego życia niewiele się tutaj zmieni.

 

CZIV-310.jpg

 

CZIV-311.jpg

 

A Jezioro? Cóż, tylko na pierwszy rzut oka wygląda niesympatycznie. Gdy jednak podejdzie się bliżej...

 

CZIV-312.jpg

 

CZIV-313.jpg

 

CZIV-314.jpg

 

Woda zaskakująco czysta i ciepła. Ma też ciekawą barwę i smak bardziej gorzki niż słony. Jest to zasługą sporej dozy minerałów, jakich dostarcza rzeka Zerawszan (ponad 800 kilometrów długości) kończąca w nim swój bieg. Kąpiąc się, mamy wrażenie przebywania nad morzem, za sprawą porywistego, ciepłego wiatru i wszechobecnego zapachu soli.

 

CZIV-315.jpg

 

Jej połacie zalegają też w pobliżu jeziora.

 

CZIV-316.jpg

 

Występowanie wielu minerałów widać także w okolicznych zbiornikach wodnych, które nadają wodzie całą gamę barw.

 

CZIV-317.jpg

 

CZIV-318.jpg

 

            Na trasę wracamy jak zwykle po południu. Dziś to głównie przez mój stan z rana, ale także przez złą passę napotykania obiektów strategicznych - już na samym początku tracimy prawie trzydzieści kilometrów z powodu kolejnego szlabanu i zapór... czy jest jeszcze ktoś, kto wątpi w mój talent do ich znajdowania?

 

            Od początku dnia kilka razy dzwoni do mnie Ajbiek i zaprasza w gości. Jesteśmy już blisko jego rodzimego miasta (Kamaszi) , więc umawiamy się, że dzisiaj go odwiedzimy. Po wcześniejszym zapoznaniu się z różnymi relacjami i ustaleniu priorytetów w podróży, postanowiłem podarować sobie zwiedzanie Buchary. Najciekawszym więc obiektem w mieście pozostanie dla nas "Uz-gaz-ojl", dzięki któremu możemy kontynuować naszą wyprawę.

 

            Dystans to mniej niż trzysta kilometrów. Pogoda jak zwykle wyśmienita, powietrze suche dzięki czemu nie czuć tak gorąca. Poznajemy teraz różnorodność krajobrazów Uzbekistanu - poprzez pustynię i kamieniołomy,

 

CZIV-319.jpg

 

pola bawełny,

 

CZIV-320.jpg

 

zakłady przemysłowe,

 

CZIV-321.jpg

 

aż po osiedla mieszkaniowe.

 

CZIV-322.jpg

 

Nie mogło także zabraknąć obrazków jak z bajki

 

CZIV-323.jpg

 

            Jakiż piękny i naturalny jest ten kraj! Mam nadzieję, że pozostanie, podobnie jak Azerbejdżan w izolacji jak najdłużej. I pal sześć, drogi! Jeśli jestem na wakacjach, to już wolę jeździć po rozbitym asfalcie z dziurami i mieć możliwość zjazdu z drogi kiedy chcę, niż podążać nowiusieńką drogą zagrodzoną z obu stron wysokim płotem, barierkami, czy ekranami przez które nic nie widać.

            Sielankę psuje tylko aktywność milicji; częste kontrole dotyczą jednak głównych dróg (głownie na granicy obwodów) i z perspektywy czasu oceniam to jako mało uciążliwą dolegliwość. Zresztą sytuacja w stosunku do turystów poprawia się (podobno) z roku na rok.

 

CZIV-324.jpg

 

            Postojów nie robimy wiele chcąc jeszcze za dnia przybyć do celu. Sześćdziesiąt kilometrów od Kamaszi zatrzymujemy się tylko na kawę, gdyż Ajbiek dzwonił wcześniej mówiąc, że nakryty stół z kolacją już na nas czekają... Za jego radą jedziemy skrótem objeżdżając ostatnie miasto po drodze - Karszi od północy. Trochę tracę głowę przy zamkniętym szlabanie na moście nad jednym z kanałów, jednak z pomocą idą miejscowi jadący samochodem w tym samym kierunku. Zaraz za miastem kolejna kontrola, podczas której trwa komiczna już wymiana zdań w językach uzbeckim i polskim. Dialog podobny do rozmowy ślepego z głuchym nie mógł trwać długo, więc niemal natychmiast jesteśmy odpuszczeni bez kontroli dokumentów. Chyba nie robiono nam problemów także dlatego, że panowie milicjanci mają wielu innych, rodzimych "interesantów" z którymi zapewne utną sobie dłuższą pogawędkę.

 

CZIV-325.jpg

 

Docieramy do Kamaszi, gdzie następuje długo oczekiwana chwila spotkania. Ajbiek dzwonił do mnie dzisiaj chyba z dziesięć razy, za każdym razem dopytując się kiedy nareszcie się zjawię. Bardzo jesteśmy ciekawi, jak zostaniemy przyjęci. Po serdecznym przywitaniu, jedziemy teraz za nimi (Ajbiek jest obecny wraz ze swoim bratem) do jego domu, w którym skwapliwie korzystamy ze skromnej bani.

 

CZIV-326.jpg

 

Po częściowej regeneracji siadamy do wieczerzy, która oczywiście przygotowana jest zgodnie z powszechną uzbecką tradycją.

 

CZIV-327.jpg

 

            Ponieważ mój żołądek nie wrócił w pełni do normy, odkładam degustację sławnego uzbeckiego płowu na dzień jutrzejszy. Piję więc głównie herbatę podczas gdy Masza delektuje się mantami z mięsa i cebuli, polanymi śmietaną. Po namowach decyduję się również skosztować tego delikatesu.

            Dopada mnie zmęczenie połączenie z osłabieniem po podróży bez żadnego prawie posiłku. Zasypiam od razu przy stole. Masza w tym czasie jedzie z całą rodziną Ajbieka na lody. Gdy budzę się jest już ciemno a wszyscy są już z powrotem. Ajbiek prosi mnie, bym wjechał autem na posesję, po czym wraz ze swoimi synami zabierają się za jego mycie i pucowanie!

 

            Gospodarze bardzo troskliwie się nami zajmują; w drodze do kąpieli czeka na mnie jeden z jego synów, podaje mi ręcznik i mydło, to samo spotyka mnie podczas każdego mycia rąk w strumieniu wody polewanej ze specjalnego naczynia. Bez przerwy jesteśmy pytani czy czegoś nam potrzeba do jedzenia (gospodyni co chwila przynosi owoce i różne orzechy), a pod wieczór zostają nam udostępnione miejsca do spania - pod gołym niebem we dworze. Obok nas śpią dzieci Ajbieka, w tym córka - Musztari.

 

CZIV-328.jpg

 

 

18 VII 2015

 

Budzimy się wyspani przed szóstą. Przenosimy się do budynku obok, gdzie, gospodyni pozostawiła dla nas stół z wczorajszej kolacji.

 

CZIV-329.jpg

 

            Godzinę później nasza gospodyni, czyli Nazakat (żona Ajbieka) przygotowuje nam jajecznicę z parówkami którymi zajadam się, zapominając o problemach jakie miałem wczoraj. W czasie śniadania swoją wizytą zaszczycają nas sąsiedzi. Jednym z nich jest starszy Uzbek w tradycyjnym nakryciu głowy, który jako jedyny z przybyłych obecny przy stole nic nie je ani nie pije. Trochę rozmawia po rosyjsku i mówi nam, że jest praktykującym muzułmaninem, a tradycja zakazuje spożywania w czasie trwania Ramadanu jakichkolwiek posiłków od wschodu do zachodu Słońca (czyli od około 5:00 do 22:00). Opowiada nam też, że jego syn studiuje na Uniwersytecie w Ługańsku, tym samym jaki skończyła Masza. Kończy czwarty rok i ma nadzieję, że do początków kolejnego wojna się skończy. Jaki ten Świat mały...

 

            Opowiedziałem wczoraj Ajbiekowi o swoich kłopotach z samochodem oraz obowiązkową rejestracją i obiecał on nam pomóc w obu problemach. Od razu więc po śniadaniu jedziemy jego białym Daewoo do urzędu imigracyjnego. Oczekuje tam już grupka miejscowych, załatwiających pewnie wiele zawiłych spraw. Domyślamy się przy tym, że kraj ten poziomem biurokracji nie ustępuje innym Państwom regionu, na przykład Azerbejdżanowi.

 

CZIV-331.jpg

 

CZIV-332.jpg

 

Również korytarz z bielonymi ścianami jest łudząco podobny do tego w Azerbejdżanie.

 

CZIV-333.jpg

 

Długość procedury też oczywiście jest identyczna; najpierw trzeba czekać na uprawnionego milicjanta, po tym przy okienku czekamy, aż urzędniczka wypełni powoli i starannie najróżniejsze formularze w liczbie czterech na osobę. Opłata za rejestrację wynosi pięć dolarów od głowy. Strasznie się tam nudzę, więc robię kilka fotek do czasu aż zauważa to jakiś tajniak, który wzywa "wsparcie" w postaci kolejnych tajniaków chyba z kimś ważnym na czele. W dość kulturalny sposób dostaję polecenie usunięcia kilku niepożądanych fotografii.

 

            Okazuje się, że to dopiero początek przygody, gdyż po dokonaniu opłaty i otrzymaniu wszystkich papierków, mamy jechać jeszcze w oddział paszportowy, gdzie dopiero dostaniemy stemple oznaczające nasz meldunek w Kamaszi na cały miesiąc. Dla Ajbieka ta cała szopka jest rzeczą najzwyklejszą w świecie, dla nas to spora egzotyka i jest nam naprawdę niezręcznie, że traci na nas tyle czasu. Tym bardziej, że zaprzągł do pomocy swoich znajomych Dawrona (którego poznaliśmy na granicy) i Ajbieka (nazwę go Ajbiekiem Drugim), mieszkającego w Taszkiencie kolegi Dawrona ze studiów. Wracamy z nimi i z Musztari samochodem Dawrona,

 

CZIV-334.jpg

 

podczas gdy Ajbiek został w drugim urzędzie załatwiać za nas sprawy. Odwiedzamy po drodze warsztat samochodowy i z zapewnieniem, że tutejsi pracownicy nam pomogą, jedziemy po naszego Forestera.

 

            Na miejsce jadę z Ajbiekiem Drugim, który wypytuje mnie o różne rzeczy w tym cel podróży i oferuje gościnę w Taszkiencie, który jest naszym ostatnim celem w Uzbekistanie. Chcę tam naprawić mój aparat, którego brak bardzo mi doskwiera i oczywiście wyrobić wizę do Tadżykistanu. To, że propozycja dachu nad głową i pomocy w Taszkiencie jest nam na rękę to mało powiedziane, biorę więc jego numer w nadziei spotkania w stolicy.

 

            Błyskawicznie podjeżdżamy pod warsztat, gdzie kilku mechaników zaczyna oglądać to cudo o nazwie "Easy-Jet". Ja wiem, że w Polsce znajduje się dosłownie kilka miejsc, gdzie można toto serwisować (sam jeździłem do Bydgoszczy) ciekawe więc czy tutejsi chłopcy sobie poradzą? Ja oczywiście już po Gruzji pałam pełnym pesymizmem co do możliwości naprawy instalacji gdziekolwiek poza Polską, ale po przekonaniach Ajbieka co do umiejętności chłopaków daję się skusić.

 

CZIV-335.jpg

 

            Jeśli przyjąć, że w Gruzji elektryk starał się mi pomóc (za co wziął jeszcze pieniądze) to tutaj mam wrażenie, że na rozwiązaniu problemu zależy wszystkim wkoło dużo bardziej niż mi. Nawet Dawron nieustannie chodzi poddenerwowany i zagląda co chwilę pod maskę naradzając się z gazownikami. Oni też nie mniej aktywnie starają się mi pomóc. Próbują podłączyć się do komputera i konsultują się zapewne z innymi ekspertami przez telefon, zupełnie tak jak gdyby od powodzenia naprawy zależała nie tylko moja przyszłość ale także ich. Po ponad godzinnych zmaganiach jednak rezygnują, a mi jest coraz bardziej głupio tym bardziej, że pomimo moich uporczywych starań nikt z obsługi warsztatu nie wziął ode mnie pieniędzy! Trudno mi ocenić czy wpływ na to miał Dawron, ale tego dnia przekonałem się jaką wartość ma słowo "Pomoc" po uzbecku.

 

Wracamy do Ajbieka wczesnym popołudniem, gdzie czeka na nas czałop, czyli rodzaj chłodnika z pomidorami i ogórkiem, a na drugie danie - wspaniały płow.

 

CZIV-336.jpg

 

            Po sytym obiedzie pokazuję na notebooku wszystkim zebranym fotografie naszych bliskich z Polski. Sielankowy nastrój burzy telefon z urzędu - mamy się natychmiast tam stawić po odbiór paszportów z rejestracją.

 

Do urzędu jedziemy w siódemkę - my i Ajbiek z całą rodziną. Dziwimy się, że nikt w aucie nie ma zapiętych pasów. Gdy sam próbuję ich z przyzwyczajenia użyć, Ajbiek powstrzymuje mnie przed tym mówiąc, że w Uzbekistanie pasy zapinają tylko ludzie "słabi, biedni, którzy boją się milicji". Nie pytamy nawet, jak sprawa wygląda z używaniem dziecięcych fotelików.

 

CZIV-337.jpg

 

            Po przybyciu na miejsce czeka nas sukces, a w zasadzie tylko jego połowa. Dosłownie: pieczątkę w paszporcie otrzymuje Masza a ja nie, gdyż mam wizę turystyczną uprawniającą zatrzymywania się wyłącznie w hotelach. Musimy więc skrócić pobyt u Ajbieka i jutro jechać do Samarkandy - kolejnego punktu naszego planu. Ciekawe jak te rozbieżności w naszych paszportach wytłumaczymy na granicy?

 

            Na wieczór mamy kolejne zaproszenie - tym razem do mieszkającego nieopodal Dawrona. Przed wyjazdem robimy sobie wszyscy pamiątkowe zdjęcie. Od lewej: Bihruzbek, Azymdżon, Ajbiek, Ja, Nazakat, Musztari, Masza.

 

CZIV-338.jpg

 

U Dawrona także dość liczna rodzina: żona, dwie córki i dwóch synów, babcia i prababcia, która w tym roku obchodziła setne urodziny. Niektórych domowników spotykamy wypoczywających we dworze.

 

CZIV-339.jpg

 

Gdy siadamy do stołu, pojawiają się u mnie pierwsze symptomy tzw. "zmiany kuchni" - zaczyna się regularne kursowanie do pobliskiej toalety. U Dawrona nie jestem już nic w stanie jeść. Mimo tego wiedząc co się święci robię wyjątek dla soku wiśniowego. Nie mogłem powstrzymać się przed konsumpcją mojego ulubionego napoju, słusznie przypuszczając jakie wspaniałe  doznania smakowe mnie czekają.

 

CZIV-340.jpg

 

            Kilkanaście minut później jestem już wyłączony na resztę dnia. Leżę przy stole (gospodyni widząc, że się pokładam przyniosła poduszkę), lecz mimo tego rozmawiamy do późnego wieczora, a Dawron pokazuje nam swój wielki album z fotografiami.

Edytowane przez Submath
  • Lajk 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

19 VII 2014

 

Wstaję z trudem około ósmej. Wszyscy, łącznie z Maszą czekają już na mnie. Jest i Dawron z dwójką swoich dzieci. Niestety ja dalej nie kwalifikuję się do spożywania czegokolwiek, wypijam tylko sporo zielonej herbaty, by uniknąć odwodnienia. Do Maszy też doszły już pierwsze objawy, lecz przechodzi to znacznie łagodniej niż ja. Ajbiek proponuje byśmy dziś pojechali w bardzo malownicze miejsce. Jest ono nam po drodze, gdyż znajduje się obok szosy biegnącej do Samarkandy. Na odchodnym darujemy Nazakat ładne muszle znalezione w Bułgarii, a Ajbiekowi kolejną butelkę "Żołądkowej". Nienajlepszy to prezent dla muzułmanina, ale nie mam naprawdę pomysłu, co mógłbym dać. Ajbiek zresztą zdaje się być bardzo zadowolony.

 

Na wycieczkę jedziemy w dwa samochody.

 

CZIV-341.jpg

 

CZIV-343.jpg

 

CZIV-344.jpg

 

Z racji dostępnego miejsca jadę razem z Dawronem, który na kolanach trzyma swojego najmłodszego syna. Ten zaś ciągle wstaje, nachyla się ku przedniej szybie i nawet kładzie na desce rozdzielczej. Ze zgrozą zastanawiam się, jak często zdarzają się tutaj wypadki?

 

CZIV-345.jpg

 

            Tak przy okazji: aby otrzymać w Uzbekistanie prawo jazdy wystarczy czterysta dolarów. I nic więcej. Mimo tego kierowcy w Uzbekistanie jeżdżą znacznie lepiej niż Kazachowie i Azerbejdżańcy. O dziwo stosunkowo często sygnalizują manewry (czyli średnio dwóch na dziesięciu) i generalnie jeżdżą spokojniej.

 

Tymczasem podążamy dalej na północ. Do Samarkandy zostało około sto kilometrów. Przed nami góry w pobliżu których mamy zamiar zrobić postój i pożegnanie. Zarysy szczytów są widoczne już z odległości kilkudziesięciu kilometrów.

 

CZIV-346.jpg

 

            Najwyższym punktem jest przełęcz Szachrizabz-Samarkanda położona na wysokości około 1650m n.p.m. Droga od dłuższego czasu wznosi się, odkrywając coraz ładniejsze widoki.

 

CZIV-347.jpg

 

CZIV-348.jpg

 

Jaka szkoda, że nie mam meldunku tak jak Masza. Chętnie zatrzymał bym się tu na parę dni i pochodził po górach!

 

W pewnym momencie Dawron pokazuje zjazd z drogi do zadrzewionego miejsca, gdzie znajdują się czajchany. To tu się zatrzymamy.

 

CZIV-349.jpg

 

CZIV-350.jpg

 

            Jak widać, mój stan niewiele się poprawił - muszę zrezygnować ze wszystkiego, czym chcą ugościć mnie na Ajbiek i Dawron. Jednak coś zjeść trzeba, dobrze że mamy swojego Forestera a w nim całe zapasy żywności. Masza aby mnie ratować, wybiera ryż i dzięki uprzejmości lokalnego kucharza gotuje go w dostępnej kuchni.

 

CZIV-351.jpg

 

Po zjedzeniu nabieram sił i czuję się lepiej. Niestety u Maszy sprawy nabierają przeciwne tempo, lecz jest jeszcze w stanie jeść wyborne podobno szaszłyki i słynne lepioszki, czyli coś w rodzaju chleba.

 

            Czeka nas chwila rozstania. Ajbiek nieustannie pyta mnie, czy czegoś potrzebuję i nie zważając na moje przeczące odpowiedzi kupuje dla mnie jeszcze wodę na drogę. Z nieukrywanym zmartwieniem żegnamy wspaniałych ludzi, których fantastyczna gościnność i szczera, bezinteresowna pomoc zostanie nam w pamięci z pewnością do końca życia. Mam wielką nadzieję ich jeszcze kiedyś zobaczyć.

 

CZIV-352.jpg

 

 

Do punktu kulminacyjnego zostało jeszcze około dwieście metrów różnicy wysokości.

 

CZIV-353.jpg

 

Na przełęczy jesteśmy po kilkunastu minutach. Wita nas tam portret poważnego milicjanta, nieduży bazar z przyprawami i oczywiście widoki, widoki...

 

CZIV-354.jpg

 

CZIV-355.jpg

 

CZIV-356.jpg

 

CZIV-357.jpg

 

            A propos portretów: na ulicach miast, bądź przy szosach często widać propagandowe plansze lub wielkie zdjęcia szczęśliwych ludzi, ale dotąd na żadnym z nich nie widać podobizny obecnego prezydenta - Isłana Karimowa. Rządy "twardej reki" trwają od końca lat osiemdziesiątych, a sam prezydent ostatnio kolejny raz zwyciężył w ogólnokrajowych wyborach.

           

Droga opada teraz aż do samej Samarkandy. Po pięćdziesięciu kilometrach znośnej, ale nieco monotonnej trasy dojeżdżamy do obrzeży miasta.

 

CZIV-358.jpg

 

Jak widać po prawej stronie, tutaj też problem z brakiem benzyny jest jak najbardziej na czasie. Jedziemy rozbitą drogą (jedną z głównych dróg dojazdowych do miasta) i nie możemy uwierzyć, że już niedługo zobaczymy jedno z najpiękniejszych miast Jedwabnego Szlaku.

 

Momentami dziurawy asfalt zamienia się w szuter, po którym jedzie się nieco lepiej. Tak zniszczonych dróg w mieście jeszcze do tej pory nie widziałem!

 

CZIV-359.jpg

 

Sytuację doskonale chyba oddaje fakt, że dosłownie co kilkaset metrów spotykamy domową stację benzynową i warsztat wulkanizacyjny (na zdjęciu reklama w pasie między jezdniami).

 

CZIV-360.jpg

 

            Zaraz za sklepem w którym dokonujemy drobnych zakupów, rozpoczyna się inna Samarkanda: równe drogi, przystrzyżone i podlewane trawniki, służby sprzątające i taksówki spotykane niemal na każdym kroku.

 

CZIV-361.jpg

 

CZIV-362.jpg

 

CZIV-363.jpg

 

            Próbuję dotrzeć do polecanego hotelu "Bahodir", jednak kupiona jeszcze w ubiegłym roku w Kaliningradzie nawigacja ani myśli ułatwiać mi zadania. W połączeniu z moim talentem znajdowania najbardziej nieprawdopodobnych "skrótów", szybko trafiamy na Samarkandę o jakiej nie dowiemy się studiując wyłącznie turystyczne foldery i oferty biur podróży.

 

CZIV-364.jpg

 

            Przez dwoje spotkanych osobno miejscowych zostajemy sprowadzeni na manowce. Cofanie i lawirowanie wąskimi uliczkami z przebiegającym po środku rowem kanalizacyjnym nie jest relaksującą czynnością. Lagicz przy tym to pestka.

 

CZIV-365.jpg

 

CZIV-366.jpg

 

Wreszcie odnajdujemy nasz dzisiejszy cel a wraz z nim przytulne miejsce dla Forestera

 

CZIV-367.jpg

 

Sam pokój

 

CZIV-368.jpg

 

jest już przytulny w mniejszym stopniu, a ceny - 26 dolarów za noc - nie nazwałbym niską. Mimo tego miejsce mi się podoba, za sprawą sporego patio poniżej

 

CZIV-369.jpg

 

gdzie serwowane są posiłki. Ten serwowany dla nas podwieczorek

 

CZIV-370.jpg

 

jestem w stanie jeść niestety tylko ja. Ponieważ w zasięgu wzroku mamy Registan - główny zespół zabytków Samarkandy, trudno odmówić sobie popołudniowego wypadu w te strony.

 

CZIV-371.jpg

 

CZIV-372.jpg

 

CZIV-373.jpg

 

Mimo, że wspomniany kompleks architektoniczny został zbudowany w XVII w. nie czuć tutaj atmosfery, której zaznaliśmy w Chiwie. Zabytki wydają się świeżo pomalowane i odrestaurowane. Gdzieniegdzie zresztą widać prace remontowe.

 

CZIV-374.jpg

 

A oto centrum Registanu: znane Medresy Tillia Kali i Szer-Dor:

 

CZIV-375.jpg

 

CZIV-376.jpg

 

CZIV-377.jpg

 

CZIV-378.jpg

 

Spacerując w obrębie kompleksu (aby wejść na sam plac potrzebny jest bilet, którego posiadanie kontrolują milicjanci) nie czuję nawet ułamka tego z czym miałem styczność przechadzając się uliczkami Chiwy. Ta specjalnie wyeksponowana na turystów część miasta jest dla mnie po prostu sztuczna.

 

CZIV-379.jpg

 

CZIV-380.jpg

 

CZIV-381.jpg

 

CZIV-382.jpg

 

CZIV-383.jpg

 

            Niemniej jednak stanowi ona pewnego rodzaju alternatywę, a i tak jest o niebo lepsza od tego co widzieliśmy na przykład w Baku. Myślę, że miasto jest warte odwiedzenia nie tylko dlatego, że niegdyś była to stolica ogromnego imperium

 

CZIV-384.jpg

 

CZIV-385.jpg

 

rządzonego przez Timura.

 

CZIV-386.jpg

 

            Niespodziewanie otrzymujemy wiadomość, że do Samarkandy dotarła właśnie grupa Rodaków, z którym jeszcze przed wyjazdem nawiązaliśmy znajomość przez Internet. Szykuje się ciekawe i nieoczekiwane spotkanie (wspaniały zbieg okoliczności!). Wracamy pospiesznie do hotelu, przed którym stoi już zaparkowana terenówka oklejona ze wszystkich stron "znakami  rozpoznawczymi". W przyjacielskiej atmosferze rozmawiamy do późna, siedząc w patio.

 

CZIV-387.jpg

 

            Hotel ten jest ulubionym miejscem zachodnich obieżyświatów odwiedzających Uzbekistan. Tego wieczoru szczególnie utkwił mi w pamięci jeden z nich, głośno prowadzący monolog przy jednym ze stołów. Czułem się jak podczas seansu na kanale Discovery puszczonego na cały regulator.

 

 

20 VII 2014

 

Wstajemy o ósmej i po słabym śniadaniu idziemy jeszcze raz zobaczyć Registan, tym razem w promieniach słońca.

 

CZIV-388.jpg

 

CZIV-389.jpg

 

CZIV-390.jpg

 

            Masza jednak do końca jeszcze nie wydobrzała, szybko więc pojawia się u niej zmęczenie. Odprowadzam ją do hotelu sam zwiedzając okoliczne zabytkowe miejsca. Deptakiem biegnącym wprost z Registanu docieram do ogromnego meczetu Bibi-Chanum z XIII w.

 

CZIV-391.jpg

 

CZIV-392.jpg

 

CZIV-393.jpg

 

Zaraz za nim znajduje się spory bazar, gdzie postanawiam zawrócić gdyż nie ma ze mną Maszy, a ja - nie ukrywajmy - nie czuję się na tyle biegły by dokonywać skomplikowanych zakupów warzyw i przypraw. Zresztą czekają nas inne rynki w stolicy Uzbekistanu, do której dziś się udajemy.

 

            Przed czternastą wyjeżdżamy z Samarkandy, żegnając się z poznanymi Polakami. Jeśli uda mi się otrzymać tadżycką wizę, to mam nadzieję spotkać się z nimi jeszcze w Pamirze, a jak nie to w Kirgistanie.

 

CZIV-394.jpg

 

CZIV-395.jpg

 

CZIV-396.jpg

 

Kilkanaście kilometrów za miastem wypatruję czynną stację benzynową w dodatku z benzyną "Ai-95" (przynajmniej tak twierdzi pracownik). Bez namysłu tankuję do pełna (2400 sum./litr).

 

CZIV-397.jpg

 

Dystans na dziś nie jest duży - nieco ponad trzysta kilometrów.

 

CZIV-398.jpg

           

            Droga jest wyjątkowo monotonna, przebiegająca po równinie, przecinająca niemal bez przerwy mniejsze i większe zabudowania. Wtedy też popełniam swój pierwszy poważny błąd: podczas wyprzedzania z przerwy w betonowej barierce wyjeżdża z naprzeciwka jakaś osobówka.

 

CZIV-399.jpg

 

            Nie mam zbytniego wyboru i muszę odbić w prawo w konsekwencji zahaczam tyłem o wyprzedzaną ciężarówkę. Uczucie gorąca i nagły przypływ adrenaliny rozchodzą się po całym ciele. W odruchu jadę dalej widząc w prawym lusterku, uszkodzoną klapkę wlewu. Wtedy jeszcze nie znałem skali uszkodzeń, jednak była ona z pewnością o wiele większa niż ciężarówki, która nawet nie zareagowała na incydent. Nie czekając więc na reakcję kierowcy daję gazu aby potem gdzieś w spokoju obejrzeć zniszczenia. Do takiej postawy przyczyniło się chyba gorąco, ogólne znużenie i obojętność kierowcy wyprzedzanego pojazdu. Teraz wiem, że miałem po prostu potrójnego pecha: zbyt wolna jazda do spotkania z ciężarówką, zbyt mocny skręt w prawo no i najważniejsze, że stało się to w takim miejscu, gdzie pojawiają się dwa pasy w jednym kierunku - stąd ta "wyskakująca z nikąd" osobówka.

 

            Staram się zachować spokój, który ani trochę nie podziela Masza. Wkrótce skręcamy w boczną drogę, by ochłonąć i obejrzeć stan Forka. A wygląda on dużo gorzej niż myślałem: mocno przetarty bok i tylne drzwi na odcinku ponad jednego metra, tak samo tylny zderzak i uszkodzona klapka wlewu (zmiażdżony siłownik). Ale najgorsze to mocno pęknięta lampa ze zbitą żarówką. Lampę prowizorycznie sklejam taśmą samoprzylepną i przerażony myślę, jakie kłopoty mnie teraz czekają. Mam na myśli obowiązkowe pytania milicjantów na mijanych posterunkach i oczywiście na granicy. O tym, ze takie pytania będą w razie zatrzymania nie mamy oboje żadnych wątpliwości, gdyż uszkodzenia są świeże a milicjanci bardzo dociekliwi. Oczywiście pozostawała opcja dogadania się z kierowcą, ale obawy przed płaceniem sporego haraczu wzięły górę. Poza tym Forestera trzeba koniecznie doprowadzić do normalnego stanu jak najszybciej, gdyż skończyć się to może nawet sprawą karną, jak słyszałem z opowieści naszych uzbeckich znajomych.

 

            Nasze plany po raz kolejny ulegną zmianie, po raz kolejny także w kwestii finansowej. Dalszą drogę spędzamy na snuciu bardziej lub mniej prawdopodobnych scenariuszy na wypadek zatrzymania. One wszystkie wezmą w łeb, jeśli kierowca ciężarówki zgłosił problem na najbliższym posterunku. Mamy nadzieję że tak się nie stało, zważywszy, że milicja w Uzbekistanie nie cieszy się jak wiadomo zaufaniem, poza tym dochodzi kwestia widoczności śladów stłuczki na ciężarówce (o ile one były).

 

            Mijamy pierwszy posterunek. Przy budce dwóch milicjantów, którzy wydają się być zmęczeni i nie zwracają uwagi na przejeżdżających. Trzeci grzebie w bagażniku, dopiero co zatrzymanego samochodu "dobra, przejechaliśmy" - głośno myślę.

 

Emocje opadają nieco, gdy opuszczamy zaludnione tereny. Przed nami znów pustynia i górzysty krajobraz.

 

CZIV-400.jpg

 

CZIV-401.jpg

 

            Zapominamy niemalże o przykrym zdarzeniu. Przyspieszam i napawam się pięknymi widokami. W ostatniej chwili zauważam, że wyprzedzana ciężarówka wydaje się łudząco podobna do tej, którą zaczepiłem godzinę temu. "To nie był chyba ten samochód, co?" - gwałtowny klakson i światła samochodu natychmiast sprowadzają nas na ziemię. Masza jednak zdążyła zobaczyć, że wyprzedzany "Kamaz" nie posiada żadnych widocznych rys czy otarć. Widocznie uderzyłem w jego masywny zderzak. Przyjmujemy zatem, że kierowca chce zarobić na nieświadomych turystach, idę więc w zaparte i dodaję gazu. Ciężarówka również nie odpuszcza, ale szybko zostaje w tyle. Oby teraz udało się przebyć bez zatrzymywania do samego Taszkientu...

 

Po około czterdziestu kilometrach docieramy na kolejny posterunek. "Zatrzyma, nie zatrzyma" - w głowie krążą mi myśli, gdy w żółwim tempie mijam dwa razy znak "stop".

 

CZIV-402.jpg

 

Oddycham z wielką ulgą, gdy gromada milicjantów przejawiła zainteresowanie w stosunku do samochodu poruszającego się bezpośrednio przede mną. To aż dziwne, że nie zaciekawił ich mój rozdarty bok. Nie zauważyli?

            Na następnym punkcie kontroli przy rozstaju dróg znów mam szczęście w nieszczęściu, gdy milicja zatrzymuje osobówkę, która wyprzedziła mnie dosłownie kilkanaście sekund wcześniej. Do Taszkientu mamy teraz nie więcej niż sto kilometrów. Chyba pierwsze zagrożenie zostało zażegnane.

 

CZIV-403.jpg

 

Podążamy do stolicy, lecz tak naprawdę oprócz mglistych planów załatwienia dla mnie wizy i naprawy aparatu żadnych innych nie posiadamy. Przypominam sobie jednak słowa Ajbieka Drugiego, który oferował nam pomoc. Dzwonię do niego w czasie jazdy, wyjaśniam naszą sytuację i otrzymuję zapewnienie o pomocy. Jest to dla nas w tym momencie jedyne wybawienie.

 

CZIV-404.jpg

 

Do Taszkientu docieramy o wpół do siódmej wieczór. Po drodze do miasta minęliśmy aż osiem posterunków i co trudne do uwierzenia, na ani jednym nas nie zatrzymano.

 

CZIV-405.jpg

 

CZIV-406.jpg

 

            Znajduję miejsce do parkowania na obrzeżach miasta i z pomocą przechodnia przekazuję nasze położenie Ajbiekowi. Ten zaś przybywa po kilkudziesięciu minutach i po oględzinach auta znika bez słowa na ponad godzinę.

 

CZIV-408.jpg

 

Gdy wraca z jakimś znajomym, komunikuje nam że tym razem mamy jechać za nimi do jego domu. Jest już po dwudziestej, gdy przemykamy ulicami miasta.

 

CZIV-407.jpg

 

            Wszystko wokół jakieś takie szare i zapuszczone. Co rusz przed maskę wyskakują widoczni w ostatniej chwili piesi spacerujący po jezdni i rowerzyści jadący po prąd. Działające latarnie uliczne oświetlają tylko większe drogi; na węższych ulicach oraz na chodnikach panuje kompletna ciemność, przerywana tylko czasami przez światła czynnych gdzieniegdzie sklepów. Na początku myśleliśmy, że to jeszcze tereny podmiejskie, ale ciągnące się kilometrami ponure ulice uświadamiają nam, że jesteśmy już daleko w głębi miasta. Nie sądziłem, że nieformalna stolica całej Azji Środkowej przedstawia sobą taki widok. Mamy nadzieję, że światło dnia przyda jej jutro nieco kolorytu. Ciekawą osobliwością są jedynie niektórzy kierowcy zagadujący mnie z innych samochodów podczas postojów na światłach. Jestem już jednak na tyle znużony, że ucinam wszystkie dyskusje odpowiadając na zaczepki po angielsku.

 

            Po przejechaniu ponad dwudziestu kilometrów labiryntem takich samych ulic docieramy nareszcie do domu Ajbieka Drugiego (od tej pory po prostu Ajbieka). Mieszka on w trzypiętrowym bloku w czteropokojowym mieszkaniu z żoną, dwójką dzieci i  bliżej niezidentyfikowaną parą ludzi w średnim wieku. Gospodarze ugaszczają nas przygotowaną gorącą zupą oraz herbatą ze słodyczami i arbuzem. Rozmowy, których naczelnym tematem jest Ukraina i tzw. "ukraińscy nacjonaliści" prowadzimy do około dwudziestej trzeciej, gdy już kompletnie wyczerpani dziękujemy wszystkim za spotkanie. Ajbiek przygotował nam posłanie, złożone z cienkich kocy rozpostartych wprost na dywanie. Niestety nie dał niczego do przykrycia się, a za późno by iść do samochodu po śpiwór. Zresztą i tak Forestera nie ma pod ręką - wcześniej na polecenie Ajbieka, musiałem wstawić go do położonej w pobliżu jego domu posiadłości (gospodarz twierdził, że mieszka tam jego przyjaciel). To wszystko wydaje mi się nieco dziwne, lecz jesteśmy oboje tak zmęczeni dniem, że z trudem kojarzymy fakty i szybko zasypiamy przytuleni ogrzewając się wzajemnie.

 

CZIV-409.jpg

 

 

21 VII 2014

 

            Ajbiek budzi nas już kwadrans przed siódmą. Udaje mi się dodzwonić do kobiety, której córka jest znajomą Maszy. Przekazuję jemu telefon i ustala on miejsce i termin niewątpliwie ciekawego spotkania. Ogrom problemów, które wynikły w ostatnich dniach przytłacza nas na tyle, że zdajemy się tu, w Taszkiencie na jego łaskę i niełaskę. Nie oponujemy więc, jak od razu bez śniadania dostajemy polecenie zabrania auta z posesji.       Około dziewiątej jedziemy do jego garażu aby go rozładować przed spodziewaną wizytą w warsztacie. Przy okazji zauważam, że od panującego gorąca wybuchł pojemnik ze sprężonym uszczelniaczem do opon, który schowałem głęboko we wnęce ze zbiornikiem LPG.

 

CZIV-410.jpg

 

Po drodze spotykamy się wprost na ulicy z wcześniej wspomnianą panią o imieniu Klaudia,

 

CZIV-411.jpg

 

która zaprasza nas do siebie na kilka dni. Z chęcią byśmy skorzystali, jednak dziś mija ostatni dzień ważności mojej rejestracji a poza tym nie chcemy urazić Ajbieka. Odkładamy więc gościnę na wieczór, a sami z pomocą gospodarza realizujemy swoje sprawy.

 

            Głośno wyrażając w czasie jazdy emocje postanawiam definitywnie zignorować obowiązek dalszej rejestracji. Żadnych hoteli i nie ważne czym to się skończy! Oprócz remontu auta i aparatu dochodzi przecież sprawa wizy tadżyckiej. Zbędnych wydatków mam więc aż za nadto. Dobrze by było przejść gładko przez te problemy i jak najszybciej opuścić Uzbekistan, którego powoli zaczynamy mieć serdecznie dość.

 

            Podążamy dalej ulicami i prospektami stolicy. Niestety za dnia miasto nie wygląda o wiele lepiej niż w nocy. Ogromną ilość nędznych bloków z zaniedbanymi podwórkami i skwerami równoważy jednak sporo zieleni.

 

CZIV-412.jpg

 

 Zauważamy też wiele szyldów po rosyjsku (obywatele z europejskiej części byłego ZSRR stanowią około 20% mieszkańców Taszkientu).

 

CZIV-413.jpg

 

CZIV-414.jpg

 

Bardzo uciążliwą rzeczą są spotykane na każdym kroku betonowe rynny na krańcach jezdni służące do odprowadzania wody deszczowej. W każdym większym mieście w Uzbekistanie (i nie tylko) przez długi czas stanowiły źródło nagłego przypływu adrenaliny.

 

CZIV-415.jpg.

 

            Warsztat znajduje się na drugim końcu miasta. Po rozmowie z pracownikiem Ajbiek przekazuje mi, że czeka mnie wydatek 250 dolarów za doprowadzenie auta do w miarę normalnego stanu (za wyjątkiem lampy, która jest tutaj nie do zdobycia w ciągu kilku dni). Targowanie się nie odnosi oczywiście skutku, gdyż najwyżej osiemnastoletni majster szybko zauważył, jaka przytrafiła mu się zdobycz, a Ajbiek wyraźnie nie garnie się by mi pomóc w negocjacjach.

 

CZIV-416.jpg

 

            W kiepskich nastrojach zabieramy się z powrotem do centrum, tym razem do punktu naprawy optyki. Lokalizacja zaproponowana przez Ajbieka zbiega się z tą, jaką znalazłem wcześniej po długich poszukiwaniach w Internecie. Cena - 50 tys. sum za możliwość korzystania z aparatu wydaje mi się przy ostatnim wydatku prawie niezauważalna. Po drodze gospodarz opisuje nam miejsca, które oglądamy przez okno. Oględnie mówiąc nic specjalnie interesującego, ludzi w mieście stale przybywa, zaś w okolicy czynnych jest wiele zakładów przemysłowych pamiętających jeszcze czasy Breżniewa a nawet Stalina.

 

            Ajbiek zostawia nas przy serwisie sam jadąc dalej za swoimi sprawami (to dziwne, ale do tej pory nie wiem czym tak naprawdę się zajmuje). Ponieważ niedaleko stąd znajduje się ambasada Tadżykistanu, udajemy się tam w celu rozeznania. Dowiaduję się, że wizy wydawane są codziennie od 8:00 do 11:00 i dla mnie wystarczy jedynie paszport i opłata wizowa. Jej wysokość pozostaje na razie nie znana z uwagi na tłum oblegający wejście. Mimo wszystko to bardzo dobre wiadomości i w podniosłym już nastroju wyczekuję Ajbieka. On sam niedługo potem zjawia się i odwożąc nas do jego domu kontynuuje opowieści o swoim rodzimym mieście. Ja myślami jestem już jednak znacznie dalej. A więc uda się! Zobaczymy Tadżykistan!

 

            Chcąc się jakoś odwdzięczyć, zapraszam naszego gospodarza na obiad w restauracji. Wbrew pozorom nie jest to jednak takie łatwe. W pierwszej znanej mu trwa akurat "Sanitarnyj Dien" czyli chyba powszechne sprzątanie. Kolejna placówka gastronomiczna odstrasza nas już z samego progu, a w trzeciej oferują jedynie szaszłyki. Zmęczeni i głodni wybieramy więc drugie piętro napotkanego supermarketu, gdzie czynny jest sporych rozmiarów bar. Zamawiam ziemniaki z mięsem, manty, sałaty i lepioszki.

 

CZIV-417.jpg

 

CZIV-418.jpg

 

Wracamy do naszej tymczasowej kwatery, gdzie żona Ajbieka przyrządza właśnie spagetti.

 

CZIV-419.jpg

 

CZIV-420.jpg

 

            W Uzbekistanie potrawy przyrządza się zgodnie z zasadą - "minimum narzędzi, maksimum rąk", normalne jest też próbowanie potraw w czasie przyrządzania i wypluwanie resztek z powrotem do naczynia. Możliwość złapania więc jakiejś infekcji jest bardzo prawdopodobna.

 

            Przed dziewiętnastą jedziemy z Ajbiekiem i jego żoną do Pani Klaudii na umówione spotkanie. Mieszka sama w jednopokojowym mieszkaniu, a dwie jej córki mieszkają za granicą, w tym jedna w Polsce.

 

CZIV-421.jpg

 

            Wedle jej słów nie zamierza ubiegać się w Polsce o status repatrianta. Przeżywszy 45 lat w suchym i gorącym klimacie Uzbekistanu nie jest w stanie wytrzymać zupełnie przeciwnego klimatu Moskwy i Gdańska.

 

            Rozmawiamy do późnego wieczora. Ponieważ Ajbiek z żoną musieli wcześniej wrócić do domu, krótki dystans do ich lokum pokonujemy na piechotę. Wracając dostrzegam jeszcze jeden punkt usługowy z którego dziś skorzystam.

 

CZIV-422.jpg

 

            Szewc pochodzący najwidoczniej z Rosji albo Ukrainy urzęduje w miniaturowym kantorku. Za solidne przeszycie moich sandałów z Trabzona, które ledwie wytrzymują trudy podróży bierze 5000 sumów. Myślę, że przez kolejny miesiąc chodzenia po wszelakim terenie mogę być spokojny.

 

            Jest już sporo po dwudziestej pierwszej, a my zamiast wracać do Ajbieka, postanawiamy jeszcze posiedzieć w Internecie. Możliwe jest to w supermarkecie, gdzie jedliśmy dziś razem obiad. Po ponad dwugodzinnym przesiadywaniu, rozmowach z bliskimi i czytaniu wiadomości z trudem odnajdujemy drogę.  Około północy stukamy cicho w drzwi mieszkania, ale nikt nie otwiera. Dzwonimy do Ajbieka, który jak się okazuje nie wrócił jeszcze do domu. Telefonuje on do owych tajemniczych znajomych, którzy dopiero wtedy otwierają nam drzwi. Nie zamieniając z nikim ani słowa, pospiesznie myjemy się po kolei i nie doczekawszy powrotu gospodarza, nieco po pierwszej kładziemy się do spać.

 

 

22 VII 2014

 

            Już po pięciu godzinach snu, głośnym stukaniem w drzwi budzi nas Ajbiek i każe niezwłocznie zbierać się do ambasady. Wyraża przy tym swoje niezadowolenie, gdyż według niego na pewno się spóźnimy, z uwagi na zbierającą się kolejkę. Widząc, że sytuacja z brakiem śniadania ma zamiar się dziś powtórzyć, delikatnie proponuję zjedzenie czegokolwiek przed wyjazdem. Ajbiek nie odpowiada, natomiast jego żona w milczeniu wykłada pokrojony chleb i resztki, które (tak samo jak wczoraj) gospodarze spożywali przed naszym obudzeniem. Tą nieprzyjemną sytuację potęguje jeszcze nasze niewyspanie. Ajbiek na początku czekał na nas przy drzwiach, a potem zszedł już do auta. W takim samym milczeniu jedziemy z nim do ambasady.

 

            Pomimo tego, że do otwarcia podwoi placówki pozostaje jeszcze niemal godzina, cały okoliczny teren wypełniony jest szczelnie kłębiącą się ciżbą. Przy bramie odgrodzonej dodatkowo barierkami milicjanci dają do wypełnienia listę z numerkiem w kolejce. Jesteśmy na 58. miejscu!

 

CZIV-424.jpg

 

            Na przeciw ambasady znajduje się budynek, którego piwnice zostały zaadoptowane na pomieszczenia w których w pierwszej kolejności przyjmowane są interesanci. Oprócz pobrania ankiet do wypełnienia wykonuję tam także niezbędne kserokopie. Dobrze, że w tym samym pomieszczeniu znajduje się mini stołówka, gdzie po porcji jajecznicy z parówką, powoli wracamy do normalnego życia. Tymczasem milicjant przy barierkach zaczyna pojedynczo przepuszczać ludzi wywołując ich imiona z listy. Widząc, że z turystów jesteśmy tylko my i jeden jak się okazało Szwajcar, próbujemy nawoływaniami zwrócić na siebie uwagę mundurowego, który jak widać jest tutaj Panem i Władcą. Pomyślałem, że może oczekuje jakiegoś prezentu, przeciskam się więc przez tłum w kierunku innego, wyglądającego równie poważnie funkcjonariusza. Milicjant zażądał pokazać zawartość mojego plecaka. W tym momencie przez nieuwagę wypadły mi na ziemię wszystkie przedmioty z otwartego plecaka. Na pierwszy plan wysunął się paszport z którego na asfalt wyfrunął 100-rublowy banknot. dzięki któremu miałem nadzieję przyspieszyć całą procedurę. Sporo się chyba zmieniło w Uzbekistanie ostatnimi czasy, gdyż przedstawiciel władzy nie zwrócił na ten incydent żadnej uwagi, przepuścił nas (tzn. mnie i Szwajcara) przez bramę ambasady nie zabierając pieniędzy. Tam, po kilkuminutowym oczekiwaniu przed okienkiem, po wręczeniu paszportu i ankiety, słyszę: "Wasza wiza będzie gotowa dziś po drugiej". Co ciekawe pieniądze za nią (w kwocie pięćdziesięciu dolarów) mam wpłacić w momencie jej odebrania. Miłe zaskoczenie.

 

            Uspokojeni, udajemy się teraz na znany rynek "Czorsu" w celu zakupu pamiątek. Po drodze kolejny raz uzupełniamy energię w miejscowej kawiarence zamawiając naleśniki z twarogiem i bananowe ciasto.

 

CZIV-425.jpg

 

CZIV-426.jpg

 

Ta część miasta wywiera na nas o wiele lepsze wrażenie: przestronne ulice, odnowiona zabudowa, równe i czyste chodniki.

 

CZIV-427.jpg

 

 

CZIV-428.jpg

 

CZIV-429.jpg

 

CZIV-430.jpg

 

A oto najbardziej zadbana, reprezentacyjna ulica Prezydencka, po której każdego dnia przejeżdża prezydent Karimow ze swoją świtą.

 

CZIV-431.jpg

 

            Dzwonimy też do Pani Klaudii, z którą mamy nadzieję dokonać wspólnych zakupów na "Czorsu". Umawiamy się przed stacją metro o tej samej nazwie. We wnętrzu jej panuje porządek i kojący chłód.

 

CZIV-432.jpg

 

Niestety możliwość wykonywania zdjęć jest tutaj ograniczona przez patrole milicyjne, jeden z których oprócz zawartości naszych toreb, skontrolował także dokumenty. Przed trzynastą jesteśmy już we trójkę na jednym z największych rynków w Środkowej Azji.

 

CZIV-433.jpg

 

CZIV-434.jpg

 

CZIV-435.jpg

 

            Wtorek to chyba zdecydowanie nie najbardziej ruchliwy dzień tutaj, mimo tego wybór owoców i warzyw jest spory. Jednak naszym celem jest tutaj zakup złota, które podobno jest znacznie tańsze niż w Europie.

 

CZIV-436.jpg

 

            Masza nie może się zdecydować, gdyż wyroby rodzimej produkcji są zbyt niskiej próby, drogie lub po prostu nie ładne. Zostajemy z niczym. Naszymi trofeami z rynku jest jedynie siatka pysznych brzoskwiń i parę ładnych drobiazgów, które kupiliśmy z myślą o naszej Joli.

            Wkrótce dzwoni Ajbiek i słysząc o powodzeniu naszej "misji" w ambasadzie, proponuje znów podwiezienie. Razem ze mną w kolejce oczekuje kilku turystów z jak się domyślam Anglii (wszyscy kategoria A). Chłopaki pomylili konsulat ze sklepem, byli srodze zawiedzeni, że wizy nie otrzymuje się automatycznie po dostarczeniu do okienka paszportu i pieniędzy. Ja dzięki temu szybko trafiam na początek i odbieram dokument - droga do Tadżykistanu stoi teraz dla nas otworem!

 

CZIV-437.jpg

 

W kolejce do odebrania stoi również mój Forek. Radość z otrzymania wizy i fakt, że na aucie nie widać już wcześniejszych uszkodzeń usypia znacznie moją czujność.

 

CZIV-438.jpg

 

            Chłopak na moich oczach pospiesznie przykręca ocalałe, sklejone taśmą kawałki lampy. Ajbiek proponuje mi skorzystanie z usług pobliskiego elektryka, który mógłby rzucić okiem na moją instalację gazową. Nie wiem co we mnie wstąpiło, że przystałem wtedy na tę propozycję. Po ponad półgodzinie wyczekiwany ekspert nareszcie się pojawia i przez krótką chwilę walczy bez powodzenia z problemem.

 

CZIV-439.jpg

 

CZIV-440.jpg

 

            Widząc, że sprawa może się skończyć jak w Kamaszi, proponuję tak jak wtedy by obejrzał schemat, który przechowuję w pamięci notebooka. Tym razem jednak moja propozycja zostaje zauważona i po krótkim majsterkowaniu uradowany widzę, że gaz się załącza! Bardzo wylewnie dziękuję mojemu wybawcy, a gdy on się oddala, Ajbiek od razu karci mnie i mówi, że jeszcze pożałuję takiego ekspresyjnego wyrażania uczuć. I rzeczywiście: gdy odliczam w moim przekonaniu sprawiedliwe 45 tys. sumów za naprawę, majster "złota rączka" kręci głową i żąda za usługę sto dolarów! Mój nastrój zmienia się w mgnieniu oka i oczywiście natychmiast wybucha kłótnia. Ajbiek też włącza się do dyskusji (po uzbecku) w konsekwencji czego cena spada o połowę, co i tak moim zdaniem jest stanowczo za dużo, jednak daję wtedy za wyganą.

 

            Jedziemy teraz w dwa samochody znów do naszego Taszkienckiego gospodarza. Po drodze zahaczamy o mały rynek nieopodal jego domu, gdzie kupujemy wspaniałe brzoskwinie (niecałe dwa złote za kilogram), arbuzy i niezbyt okazale wyglądający melon, który okazał się najsmaczniejszym jakiego jedliśmy. Wszystkie owoce i warzywa na tym rynku pochodzą ze sławnej Fergańskiej Doliny. Jeśli jeszcze kiedyś odwiedzę te strony, to koniecznie zaglądnę w ten mało poznany zakątek Uzbekistanu.

 

CZIV-441.jpg

 

CZIV-442.jpg

 

            Po powrocie postanawiam znów zaprosić Ajbieka, tym razem z całą rodziną w te samo miejsce, w którym byliśmy wczoraj. Zabieram też notebooka, gdyż dzięki temu będą oni mogli porozmawiać ze swoimi krewnymi pracującymi w Rosji. Ciekawe, że ani znajomi Ajbieka w domu i w Internecie ani nawet jego dzieci nie przejawiają nami żadnego zainteresowania, nie odzywając się do nas ani słowem, zupełnie jak gdyby nas nie było.

 

CZIV-443.jpg

 

CZIV-444.jpg

 

            W czasie drogi do baru cały czas rozmyślałem nad zagadkowym zniknięciem pieniędzy, które w pośpiechu zostawiłem wprost na stole. W odpowiedniej chwili biorę Ajbieka na stronę i opowiadam o problemie. Po powrocie do domu wyjaśnia się, że jego brat, (teraz dopiero dowiadujemy się kim jest ów milczący i niezbyt sympatyczny człowiek mieszkający u niego) podczas naszej nieobecności przełożył zwitek banknotów do stojącej wyżej szklanej misy. "Aby dzieci nie wzięły" - jak demonstruje Ajbiek wyciągając pieniądze na naszych oczach.

  

            Coraz więcej dziwnych rzeczy dzieje się dookoła nas. Najchętniej dalibyśmy stąd dyla, niestety trzeba poczekać jeszcze dwa dni na naprawę aparatu. Pod wieczór udaje się trochę rozładować sytuację poprzez  rozmowy przy oglądaniu rodzinnych fotografii Ajbieka i kilka partyjek warcabów.

 

CZIV-445.jpg

 

            Pytam przy okazji gospodarza, z jakimi sąsiednimi krajami Uzbekistan utrzymuje dobre stosunki? Ajbiek bez namysłu odpowiada: "Uzbekistan". Jestem nieco zdziwiony, ale wnet wszystko staje się oczywiste. I tak: z Kazachstanem sprawa jest jasna, z Turkmenistanem kłótnie idą o wodę, którą Turkmeni zabierają z Amu-darii w dwóch miejscach, pozbawiając życia duże połacie środkowego i zachodniego Uzbekistanu; z Tadżykistanem sytuacja wygląda chyba najgorzej - jeszcze niedawno nawet trwały regularne potyczki graniczne, (granica między obydwoma krajami jest w wielu miejscach zaminowana) gdyż jak w przypadku Kazachstanu, Tadżykistan rości pretensje do Samarkandy i Buchary, a Uzbekistan ze swojej strony ma pretensję do budowy wielkiej Hydroelektrowni Roguńskiej, czyli spór spowodowany jest przez wodę. Oprócz tego Uzbekistan oskarża swojego sąsiada a przepuszczanie fundamentalistów islamskich na swój teren. A Kirgistan? Z nim również kraj ten ma spory terytorialne, ale sytuacja między państwami jest chyba najlepsza w porównaniu do innych.

 

Bagaż spraw załatwionych tego dnia jest na tyle przytłaczający że po pewnym czasie nie mamy już sił prowadzić dalszych rozmów i zasypiamy niemal natychmiast w ubraniach na podłodze.

 

 

23 VII 2014

 

Rano budzą nas głosy w mieszkaniu. Tym razem bez ogródek proszę znów Ajbieka o śniadanie i otrzymujemy oboje chleb, arbuz i herbatę. Po takim posiłku jedziemy do garażu, aby załadować Forestera rzeczami, które pozostawiliśmy tam przed wizytą w warsztacie. Przy okazji daruję Abiekowi butelkę "żołądkowej" z naszego zestawu i bardzo dziękuję za pomoc.

 

            Ponieważ musimy tu tkwić do jutra, dobrze by było poznać nieco lepiej to przeszło dwumilionowe miasto. Niespodziewane wydatki spowodowały jednak, że postanawiam odpuścić sobie kilka ciekawych miejsc (między innymi okazałą przeszło 350-metrową wieżę telewizyjną) i skoncentrować się na nieco tańszych atrakcjach.

 

CZIV-446.jpg

           

            Wydaje się, że miasto zostało w całości zbudowane dosłownie kilkadziesiąt lat temu. Wtedy też (dokładnie w 1966 roku) miało miejsce wielkie trzęsienie ziemi, które zniszczyło niemal całkowicie całą jego zabudowę. Wysiłkiem "wszystkich narodów ZSRR" stolica Uzbeckiej Republiki Radzieckiej została odbudowana zaledwie w cztery lata.

 

CZIV-447.jpg

 

CZIV-448.jpg

 

CZIV-449.jpg

 

            Przy garażu Ajbieka zaczepia nas jak się okazuje jego sąsiadka, na której posesji zostawiłem samochód podczas pierwszej nocy w Taszkiencie. Jest strasznie rozmowna by nie powiedzieć gadatliwa i niemalże siła zaprasza nas na przekąskę do swojego patio. Pomni żołądkowych przygód grzecznie odmawiamy konsumpcji lokalnych specjałów, którymi zapełniony jest stół, zadowalając się kilkoma owocami. Otrzymujemy zaproszenie na wieczór tego samego dnia, gdyż podobno cała jej rodzina ma być wtedy w komplecie.

 

Nareszcie wyruszamy na miasto. Kierujemy się w stronę stacji kolejki linowej, która przebiega w okolicy wspomnianej już wieży telewizyjnej.

 

CZIV-450.jpg

 

CZIV-451.jpg

 

CZIV-452.jpg

 

Wagoniki przesuwające się w żółwim tempie przebiegają nad jedynym w Uzbekistanie parkiem wodnym, dzięki czemu można ocenić czy miejsce to jest warte odwiedzenia.

 

CZIV-454.jpg

 

CZIV-455.jpg

 

CZIV-456.jpg

 

CZIV-457.jpg

 

CZIV-458.jpg

 

            Po przejażdżce próbujemy bezskutecznie znaleźć opisane w przewodniku Muzeum Represji. Przedstawia one podobno rzekomą rosyjską okupację i źródło wszelkich nieszczęść dla kraju w czasie władzy radzieckiej i przedrewolucyjnej rosyjskiej. Ponieważ zarówno telefon jak i adres z ksiązki się nie zgadzają, oraz miejscowi nie mają o obiekcie zielonego pojęcia, rezygnujemy i udajemy się na krótki spacer reprezentacyjną ulicą będącą chyba najlepiej utrzymaną częścią stolicy.

 

CZIV-459.jpg

 

CZIV-460.jpg

 

CZIV-461.jpg

 

Ze zwiedzania jednego muzeum nici, na szczęście nie tak daleko jest jeszcze inne, tym razem pod gołym niebem.

 

CZIV-462.jpg

 

Eksponatami są parowozy i lokomotywy oczywiście z czasów ZSRR.

 

CZIV-463.jpg

 

Podczas gdy Masza próbuje schłodzić się w cieniu stojącej przed wejściem altanki, ja biegam niemalże bez opamiętania po i wewnątrz eksponatów.

 

CZIV-464.jpg

 

CZIV-465.jpg

 

CZIV-467.jpg

 

CZIV-468.jpg

 

CZIV-469.jpg

 

            Jestem jedynym zwiedzającym, gdyż po drodze spotykam jedynie kilku robotników troszczących się o wygląd kolekcji (w tym kilku śpiących nieopodal między drzewami). Wchodzenie do wnętrza lokomotyw i dotykanie wszystkiego co się tylko jest możliwe nie tyle z powodu nieuwagi pracowników ale z faktu, iż nie obowiązują tutaj żadne zakazy obecne w tego typu muzeach na całym świecie. Wizytę tutaj nie uznaję więc za stratę czasu.

 

CZIV-470.jpg

 

            Nieznośne gorąco również i mnie skłania do poszukiwań chłodniejszych miejsc. Jednym z takich jest położony naprzeciw muzeum główny dworzec kolejowy, gdzie w przytulnej i klimatyzowanej poczekalni chłodzimy się kupioną wodą mineralną siedząc na skórzanych kanapach. Wnętrza lśnią czystością, a rozkłady wyświetlane są na wielkich płaskich ekranach. Zdjęć nie udaje się niestety robić z uwagi na (podobnie jak na stacjach metro) obecne wszędzie zakazy i dyżurujących milicjantów.

 

CZIV-471.jpg

 

            Od upału i postępującego zeń zmęczenia nie chce nam się już wiele chodzić i a tym bardziej robić zakupy jedzenia na rynku. Jedziemy więc do znanego już nam marketu gdzie zaopatrujemy się m. in. w arbuza i kawał chałwy, z którymi udajemy się do pani Klaudii. Ze swojej strony częstuje nas ona pysznymi drobiowymi pielmieni. W czasie naszej wizyty otrzymuję telefon z serwisu i wiadomość, że mój aparat nareszcie jest gotowy. Z miejsca więc wsiadam w auto i po godzinie jestem już z powrotem. Zdawałoby się, że wszystkie sprawy i problemy w Uzbekistanie zostały załatwione i lada chwila pożegnamy to miasto. Już niedługo przekonamy się, że nie tak łatwo wyrwać się z jego szponów.

 

            U przemiłej gospodyni bawimy do wieczora, w czasie którego Masza rozmawia, ja zaś zajmuję się wyłącznie wylegiwaniem na kanapie. Dzwoni Ajbiek (Drugi) i przypomina nam o zaproszeniu brata jego sąsiadki. Mój żołądek znów (szczególnie po ostatniej wizycie u nich) nie jest do końca w normie, tym bardziej nie chce nam się znów odwiedzać tego miejsca. Jakoś niezręcznie jest nam jednak odmówić i parę minut po dwudziestej pierwszej przybywamy w niechcianą gościnę. Tym razem poznajemy gospodarza, właściciela okazałego domu z basenem na dziedzińcu, ogrodzonego równie solidnym murem. Stanowi to wyraźną wizytówkę człowieka o szerokich wpływach i kontaktach zapewne daleko nie na niskich szczeblach władzy. Długi czas opowiada on o Uzbekistanie w samych superlatywach, chwaląc między innymi tempo wydobywania wszelkich możliwych surowców i budowy dróg. Wtedy też "dowiadujemy się", że chwilowe trudności z którymi zmaga się kraj są powodem niecnych knowań wszystkich jego sąsiadów, wśród których pierwsze skrzypce gra oczywiście Tadżykistan. Według niego Uzbekistan jest krajem niemalże samowystarczalnym, rozwijającym się niezależnie od światowej gospodarki. Z grzeczności nie śmiemy przypominać naszemu rozmówcy, że za pracą w Rosji wyjechało dobre kilka milionów Uzbeków, którzy stamtąd przysyłają kwoty zasilające w znacznej części budżet jego ojczyzny. Mimo rozwiniętego przemysłu motoryzacyjnego (w 2005 roku wykupiono wszystkie udziały w zakładach Daewoo, funkcjonuje poza tym wielka fabryka koncernu Chevrolet) z rodzimej produkcji i surowców (największy na świecie eksport bawełny) dobrze żyje tylko kilka procent populacji, co zresztą widać na ulicy a już na pewno w innych, mniejszych miastach i na dzikiej prowincji.

            Gospodarze próbują nas namówić na konsumpcję lagmana (w skrócie: makaronu z mięsem i dodatkami) podsuwając przygotowane specjalnie dla nas dwa półmiski. Masza zdecydowanie odmawia, ja zaś znów by nie urazić nikogo zjadam ilość z dosłownie jednej łyżki. Już niedługo gorzko tego pożałuję.

   

            Dochodzi dwudziesta trzecia a wraz z późną porą i zmęczenie, więc zdecydowanie żegnamy wszystkich i razem z Ajbiekiem wracamy jego autem do domu na długo oczekiwany ostatni nocleg w Taszkiencie. Przed snem gospodarz daruje nam dwa słoiki truskawkowej konfitury, kompot i kurt - białe, mięsne pierogi, które potem zapomnimy zabrać ze sobą w drogę. Śpimy jak zwykle na kocach na podłodze bez pościeli, poduszek i prześcieradła, nakrywając się przyniesionymi z sobą ręcznikami.

 

 

24 VII 2014

 

O wpół do drugiej budzi mnie straszliwy ból żołądka. Chyba każdego z nas bolał kiedyś żołądek, lecz takiego koszmaru jeszcze w życiu nie przeżywałem. Ból jest tak silny, że jedynie co jestem w stanie zrobić to obudzić Maszę i doczołgując się w konwulsjach w mieszkaniu do pierwszych napotkanych drzwi, walę w nie i wołam o pomoc. Jak przez mgłę pamiętam pojawiającą się przez chwilę postać Ajbieka i jeszcze jakiś ludzi (chyba wcześniej nie widzianych), nie wiem jakim cudem miałem jeszcze siłę, dzięki której dotarłem do łazienki, w której wymiotowałem w strasznym bólu bliżej nieokreśloną ilość czasu. Potem była już tylko ciemność... W przebłyskach pamiętam, że pojawił się lekarz, uciskający mój brzuch. Dalsze wydarzenia mogę odtworzyć tylko dzięki relacji Maszy.

 

            Lekarz - dobrze rozmawiający po rosyjsku biały mężczyzna w wieku około czterdziestu lat razem z młodą sanitariuszką (która rozłożyła wszystkie swoje przybory na materacu na podłodze) po pobieżnych badaniach i zmierzeniu mi temperatury orzekł, że dopadło mnie zatrucie pokarmowe. Sanitariuszka bez używania jakichkolwiek środków dezynfekujących zrobiła mi zastrzyk podobno przeciwbólowy i po krótkiej rozmowie (już po uzbecku) z Ajbiekiem para opuściła mieszkanie tak szybko jak się pojawiła. Jedynymi wskazówkami co do dalszej rekonwalescencji, jakie udało się Maszy wyciągnąć od lekarza ma być jednorazowe wypicie z rana specyfiku o nazwie "Lineks" i jeszcze jakiegoś innego preparatu rozpoczynającego się od litery "F". Żadnych recept na leki i zaleceń na piśmie nie otrzymaliśmy. Po wizycie odzyskałem nieco świadomość i po trwającym jeszcze długo dokuczliwym bólu, nad ranem nareszcie znalazłem sen.

 

            Z letargu budzę się równocześnie niemal z Maszą około wpół do ósmej. Czuję się bardzo osłabiony i chyba mam lekką gorączkę. Żona Ajbieka przygotowuje śniadanie, lecz podobnie jak wcześniej nikt zdaje się nie zauważać naszej obecności. Mamy teraz już serdecznie dość takiej gościny i w pośpiechu zabieramy nasze rzeczy oraz podarowane nam słoiki, z których jeden wypada mi w przedpokoju z rąk rozbijając się w drzazgi na kamiennej podłodze. Ajbiek czeka na nas przy drzwiach by podwieźć nas pod garaż znajomego, u którego wczoraj tak niefortunnie biesiadowaliśmy. Wybiegamy niemalże z mieszkania nie żegnając się z nikim, a ja zataczając się na schodach zostawiam za sobą wielką czerwoną kałużę rozlanego kompotu która nie wywołuje u mnie najmniejszego poczucia winy.

            Podobnie szybko docieramy do auta, do którego wsiadam będąc dalej w półprzytomnym stanie. Nie pamiętam w tym miejscu czy i jak pożegnałem się z Ajbiekiem Drugim - zupełnym przeciwieństwem tego pierwszego. Palącą sprawą w tym momencie jest dojechanie do Pani Klaudii i odbycie tam przyspieszonego procesu mojej rehabilitacji.

 

            Mimo, że Pani Klaudia mieszka kilka przecznic dalej, wydaje mi się że jechałem tam prawie godzinę. Za sprawą powiększającej się gorączki w głowie bezustannie krąży mi przeklęte odtąd słowo "Lagman" - nie mam bowiem najmniejszej wątpliwości, że to właśnie ten posiłek stał się przyczyną mojego zatrucia. Strach pomyśleć, czym by się skończyło wszystko, gdybym zjadł wczoraj całą przygotowaną dla mnie porcję.

            Naszym światełkiem w tunelu o nazwie "Taszkient" jest teraz ta wizyta, możliwa dzięki rozmowie telefonicznej Maszy i po prostu dlatego, że Pani Klaudia jest człowiekiem o złotym sercu. Ma ona ponadto niemałe doświadczenie w zwalczaniu wszelkich pokarmowym zatruć o jakie w stolicy Środkowej Azji Europejczykom nietrudno. Uzbeckie dzieci do brudu przyzwyczajone są już od początku swojego życia, w konsekwencji czego flora bakteryjna ich żołądków znacznie lepiej radzi sobie z różnymi drobnoustrojami. Ja mimo tego nie mogę wyzbyć się wrażenia, że próbowano nas celowo otruć.

           

            Pani Klaudia zasięga telefonicznej porady u swojej koleżanki - lekarki. Za jej wskazówkami przyjmuję kilka tabletek jakiegoś lekkiego antybiotyku (nazwy nie pamiętam), gdyż wieziony z nami Ibuprofen nie odniósł żadnego rezultatu. Dostaję także kilka chłodnych okładów i po wzięciu takiegoż prysznica czuję się nareszcie nieco lepiej. Mogę nawet zjeść pierwszy posiłek - rozgotowany do półpłynnej konsystencji ryż. Po tym wszystkim siły wracają mi na tyle, ze jestem już w stanie pozować do wspólnego zdjęcia.

 

CZIV-472.jpg

 

            Z naszą wybawczynią żegnamy się nieco po trzynastej, darując magnes na lodówkę w kształcie gdańskiej kamieniczki. Właśnie tam chce pojechać ona by zobaczyć swoją ukochaną wnuczkę, której od Pani Klaudii wieziemy całą siatkę jej ulubionych taszkienckich cukierków.

 

Gdy wracamy do auta zauważam, że mechanizm zamykania klapki wlewu nie działa (brakuje w nim kilku detali) a że nie chcę machać na to ręką (w końcu wydałem krocie na naprawę) musimy załatwić nieprzyjemną reklamację u lakiernika. Po bezowocnych próbach z jego strony, żądam 50 tys. sumów rekompensaty, Wychodzi kolejna przykra rzecz: Ajbiek oszukał nas na 80 dolarów przy naprawie auta przekazując mniejszą niż nam deklarował kwotę pracownikowi. Istny koszmar! Dzwonię do Ajbieka już nie w celu odzyskania przywłaszczonych pieniędzy, ile wyduszenia z jego pomocą jakiś pieniędzy od smarkacza, który w tak niesolidny sposób obszedł się z Foresterem. Tutaj nasz mistrz od krętactwa okazał się pomocny i otrzymuję pieniądze, choć w liczbie kilku tysięcy sumów mniej niż chciałem.

             

            By nie było do końca źle znajduję z pomocą przypadkowego kierowcy czynną stację benzynową, na której zalewam "osiemdziesiątką" (bo niczego innego nie ma) prawie pół baku i z nieopisanym uczuciem ulgi, żegnamy to miasto. Fatalne perypetie jakie nam się przydarzyły, przyćmiły znacznie wspaniałe przygody, mające miejsce wcześniej. Po drodze na mijanych bazarach usiłujemy wydać niepotrzebne już (bo praktycznie nigdzie niewymienialne) uzbeckie sumy. Niestety jak zauważyliśmy, jakość owoców i warzyw maleje wprost proporcjonalnie od odległości do stolicy, toteż ostatnie zakupy zaplanowaliśmy w przygranicznym mieście Bekabad położonym jakieś sto dwadzieścia kilometrów na południe. Monotonną, pozbawioną ciekawych widoków drogą docieramy tam po siedemnastej.

 

CZIV-473.jpg

 

Miasteczko robi wrażenie jednego wielkiego bazaru, na którym wydajemy w końcu nasze ostatnie sumy.

 

CZIV-474.jpg

 

            Jesteśmy sześć kilometrów od granicy. Planów na bliższą znajomość z tym miejscem nie mamy, gdyż (co chyba jest zrozumiałe) myślami jesteśmy już w Tadżykistanie. Szybko też docieramy do dziwnego przejścia granicznego. Dziwnego, bowiem oprócz nas nie znajduje się tam żaden pojazd, jest tylko dwóch milicjantów i kilka szwendających się kundli. Jeden z mundurowych na nasz widok wykonuje rękami znak "X" na wysokości szyi, co napawa nas lekkim pesymizmem. I rzeczywiście: te przejście jest niedostępne dla innostrańców. Milicjant po rosyjsko-uzbecku szczegółowo wyjaśnia, że musimy się wrócić "zaledwie" czterdzieści kilometrów i skręcając w prawo kilka kilometrów od głównej drogi znaleźć żądany obiekt.

 

CZIV-475.jpg

 

Cóż, nasza w tym wina bo tak naprawdę nawet na mapie to przejście jest oznaczone jako lokalne. Z drugiej strony dobrze pamiętałem pouczenia pogranicznika w Karakałpakstanie, który wyraźnie wskazał nam Bekabad, jako przejście, przez które będziemy opuszczać Uzbekistan (na granicy należało to deklarować). Jedyny plus to oczywiście niedawne zakupy.

           

            Przejście graniczne znajduje się nie więcej niż dwieście metrów od drogi, jednak gdyby nie kilka tirów stojących w okolicy i wcześniejsze wskazówki, wypatrzyć je byłoby trudno. Nie ma bowiem przy drodze żadnych znaków informujących co się tu znajduje.

 

CZIV-476.jpg

 

Od razu ładujemy się pod samą bramę, dodatkowo zachęceni przez jednego z kierowców: "Turyści? Prosto, bez kolejki!" Tych słów powtarzać nam już nie trzeba.

 

CZIV-477.jpg

 

            Żołnierz, przepasany okazałym karabinem sprawdza pobieżnie nasze dokumenty i otwiera żelazne wrota. Widzimy posterunek i zabudowania identyczne do tych w Karakałpakii. Różnica między tamtym przejściem polega na tym, że wokół nas nie ma żadnych innych pojazdów. Przez chwilę mamy nawet obawy, czy te przejście nie jest przypadkiem czynne tylko w określonych godzinach, nie widać bowiem żadnego ruchu. Gdy podjeżdżamy do zabudowań, absolutnie nikt się nami nie interesuje. Po krótkim namyśle, postanawiam poszukać samemu kogoś, kto poprowadzi całą procedurę. Gdy znajdujemy się kilka kroków od samochodu zostajemy od razu poproszeni o dokumenty przez umundurowanego człowieka, wyrósłszego jakby spod ziemi.

 

CZIV-478.jpg

 

            Chwilę potem sytuacja wraca do poprzedniego stanu, gdyż człowiek odszedł bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Krążąc po okolicy trafiamy do budynku po prawej i chociaż jesteśmy jedynymi osobami chcącymi w danej chwili przekroczyć granicę, dostajemy tam standardowe polecenie: czekać... Po pewnym czasie dołączają do nas inni (tylko my pokonujemy przejście samochodem), szczególnie zapamiętałem jednego Tadżyka - ojca dwójki bardzo ładnych dzieci. My dalej czekamy a pogranicznicy robią wrażenie bardzo zapracowanych, gdyż bezustannie przemieszczają się pomiędzy budynkami nosząc ze sobą pliki dokumentów. Po godzinie tracimy w końcu cierpliwość i jednego z celników nieustannym nagabywaniem zmuszamy by się nami zainteresował. Sytuacja niespodziewanie drgnęła z miejsca i trafiamy razem z pozostałymi do kontroli paszportów. Oczekujemy w napięciu, bowiem od dawna nie mamy przecież ważnej rejestracji pobytu. Pogranicznik przed nami sprawdza Tadżycką kobietę w wieku około lat czterdziestu. Ponieważ posługuje się rosyjskim, nie mamy problemów ze zrozumieniem przebiegu rozmowy. Kobieta jednak zna ten język słabo i gdy okazuje się, że nie posiada wymaganego potwierdzenia pobytu, funkcjonariusz oznajmia jej nieprzyjemnym tonem, że nie ma prawa opuścić teraz kraju i że zostaje zatrzymana. Kolej na nas. Pokazujemy "puste" paszporty, zatrzymując karteczki z nieważną rejestracją przy sobie. W odniesieniu do nas pogranicznik zachowuje się zupełnie inaczej. Wypytuje nas o nasze przygody w Uzbekistanie. Ochoczo opowiadamy o widzianych krajobrazach i wspaniałych ludziach, wspominając również te nieprzyjemne zdarzenia, które miały miejsce w czasie podróży. Urzędnik sprawia wrażenie zadowolonego i życzy nam wszystkiego dobrego, stemplując nasze wizy. W tym momencie pomyślałem, że to chyba nasz rosyjski sprawił, że poszło nam tak gładko. Ileż bowiem możliwości tracimy, jadąc do Środkowej Azji bez znania tego języka. Oczywiście jeszcze lepiej byłoby znać jeden z języków turkijskich (np. turecki) z niego bowiem wywodzą się inne, używane w krajach Azji Środkowej (za wyjątkiem Tadżykistanu i Afganistanu). Jednak to właśnie rosyjski jest względnie dobrze rozumiany na terenie całego byłego ZSRR, czyni go to więc językiem międzynarodowym w tej części świata. Zapominają o tym wszelkiej maści podróżnicy, "zdobywcy Wschodu", jak lubią siebie nazywać w zatytułowanych przeważnie po angielsku relacjach. Gnający w swoich terenówkach, poza miastami nie oddalający się od nich na więcej niż kilkaset kroków, z dobrym angielskim i zapasem kilkunastu rosyjskich słów, mogą co najwyżej powiedzieć, że WIDZIELI, a nie ZROZUMIELI Wschód. A już na pewno nie, że go ZDOBYLI. Zresztą...sam widok to dla niektórych i tak bardzo dużo, by nie powiedzieć za wiele.

 

 

Po przejściu kontroli czujemy, że najtrudniejsze już za nami. Standardowe noszenie kilku wybranych bagaży na rentgen a potem samochód. Przy Foresterze już kręci się dwóch głodnych wrażeń przedstawicieli służby celnej. Drobiazgowe oględziny i wyrzucanie wszystkich rzeczy z auta było w tym momencie jedną z ostatnich rzeczy w życiu, którą chciałbym oglądać. Z opresji wybawia nas Masza, której zdolności dyplomatyczne chyba są zdecydowanie lepsze od moich. Pogranicznicy ograniczają się do sprawdzenia nadkoli auta (?) za pomocą latarek, zerknięcia do schowka i... możemy ruszać! Zostaje jeszcze ostatnia brama, przed którą żołnierz sprawdza, czy aby na pewno wszystko w paszportach się zgadza i przed nami na wyciągnięcie ręki wymarzony, tajemniczy, tak długo oczekiwany TADŻYKISTAN!

 

C.d.n.  

  • Lajk 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...