Skocz do zawartości

Wyprawa do Azji Środkowej 2014


Submath

Rekomendowane odpowiedzi

 

 

Nie myśleliście żeby przez Rosję przejechać do Gruzji?

Tak jak napisał kolega wojo02 to rozwiązanie jest dość drogie. Ja akurat kontaktowałem się z terminalem promowym telefonicznie i po rozmowie doszedłem do tego samego wniosku. Poza tym po drodze mieliśmy Bułgarię - piękny kraj.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Ja akurat kontaktowałem się z terminalem promowym 

 

ale przecież można dojechać lądem i przekroczyć granicę na trasie z Władykaukazu do Kazbegi i od razu zaliczysz "Gruzińską Drogę Wojenną" jeśli pojedziesz dalej w stronę Tbilisi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...

CZĘŚĆ III -  15 VI - 7 VII 2014 - Brama do Azji Środkowej - Azerbejdżan i Kazachstan

 

15 VI 2014

Dojeżdżamy na terminal graniczny. Rozpoczyna się kontrola dokumentów. Przejście posiada kanał, na który zajeżdża "rzutem na taśmę" każdy samochód (jak się okaże potem jest to reguła w Azji). W małym budyneczku z okienkiem umiejscowionym tak nisko poziomu ziemi, że muszę kucnąć by widzieć siedzącego pogranicznika kupuję ubezpieczenie pojazdu i płacę "podatek za drogi" (wszystko w cenie 40 dolarów). Pogranicznicy pobieżnie przeglądają mój samochód, po czym mogę jechać dalej. Ciekawe, że nikt nie napomknął o obowiązku rejestracji. Przyjmuję to za dobrą monetę w nadziei, że obowiązek meldunkowy nie jest w Azerbejdżanie zbyt rygorystycznie przestrzegany. W tym czasie Masza pokonuje przejście osobnym korytarzem. Gdy już zdążam w kierunku olbrzymiej bramy z napisem "Welcome to Azerbaijan" zostaję zatrzymany do jeszcze jednej kontroli. Tym razem trzeba zupełnie rozładować Forestera, po czym przez ciasne drzwi należy nosić każdą torbę na rentgen. Upiorne zajęcie szczególnie w trzydziestokilkustopniowym upale, gdyż po dotarciu do granicy Azerbejdżanu, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki temperatura osiągnęła wartość do tej pory przez nas niespotykaną. Celnik - młody chłopak, bardzo podobny swoim zachowaniem do owego menadżera z "Sokara" w Tbilisi, za wszelką cenę próbował znaleźć wśród przedmiotów coś nielegalnego. "Uuu..." z zadowoleniem mruknął widząc kanistry, jednak czekał go w tym miejscu zawód, gdyż wszystkie okazały się puste, co nie omieszkał sprawdzić, również węchem.  Gorąco sprawia, że regularnie między noszeniem pakunków oblewam się strumieniami chłodnej wody cieknącej ze znajdującego się obok kranu. W końcu po bitej godzinie, otwierają się przede mną czarodziejskie wrota. Masza czeka tuż za nimi. Jesteśmy w Azerbejdżanie!

 

 Do pierwszego miasta za granicą - Balaken dzieli nas dystans 20km. Tutaj już różnica w wyglądzie głównych ulic w porównaniu z Gruzją kłuje w oczy

 

CZIII-001.JPG

 

CZIII-002.JPG

 

Odrestaurowano także starszą, pamiętającą czasy radzieckie zabudowę.

 

CZIII-004.JPG

 

Miasteczko Balaken tworzy właściwie jedna przelotowa ulica. Żywe zainteresowanie nowym krajem gasi nieco mój niepokój związany z wymianą pieniędzy (w niedzielę wszystkie banki są zamknięte). Parkujemy auto i urządzamy małe rozeznanie idąc wzdłuż jedynej arterii miasta. Na szczęście na pobliskim bazarze szybko odnajduje cinkciarza, u którego zaopatruję się w lokalną walutę. Teraz można udać się do pobliskiego parku

 

CZIII-005.JPG

 

Heydar Parki, czyli Park imienia Heydara Alijewa (byłego, nieżyjącego już prezydenta Azerbejdżanu) będziemy mieli okazję odwiedzać w praktycznie każdym większym mieście w tym kraju. Do tematu byłego prezydenta i piastującego obecnie tę funkcję, jego syna Ilhama, wrócimy jeszcze niejednokrotnie. Miejsce na pierwszy rzut oka zaskakuje rozmachem

 

CZIII-006.JPG

 

który potęgują jeszcze puste skwery i alejki. Spotykamy tylko grupę dzieci.

 

CZIII-008.JPG

 

Tutaj już po ubiorze kilkulatka można poznać, że znajdujemy się w kraju muzułmańskim. Młodzi chłopcy ubierają się przeważnie w bardzo dobrze dopasowane koszule, spodnie na kant i eleganckie buty. Ubiór kobiet to przeważnie luźne, nie podkreślające kształtów suknie, niekiedy (rzadko) zasłonięte włosy.

 

W parku widząc rozstawiony stolik, wyciągamy przywieziony z Gruzji jogurt, który po dodaniu do niego posiekanych plastrów ogórka (owoce i warzywa można myć dzięki obecnym wężom z wodą do polewania trawników) zamienił się w odżywczy podwieczorek. Musimy zwracać na siebie uwagę, gdyż niedługo podchodzi do nas pani, jak się okazuje właścicielka małego punktu gastronomicznego i daruje nam bułeczki podane na ładnych talerzykach.

 

CZIII-007.JPG

 

Zamawiam wodę mineralną, bo czuję się nieco niezręcznie. Jednocześnie miłe, że już pierwszego dnia w Azerbejdżanie spotykamy się z taką gościnnością.

W dalszym ciągu podążamy drogą w kierunku miasta Qax, na północ od którego znajdują się podobno ładne wodospady i można zatrzymać się tam na nocleg.

 

CZIII-009.JPG

 

Na ulicach dominują auta produkcji radzieckiej

 

CZIII-011.JPG

 

co dziwi w kraju mającym tak bogate złoża ropy naftowej. Chyba tutaj też zyski z jej wydobycia nie są dzielone właściwie. Przejeżdżamy miasto Zaqatala, w centrum którego stoi na oko 40-metrowy maszt z ogromną flagą

 

CZIII-012.jpg

 

Jest też podobizna "Ojca narodu" już w nieco większych rozmiarach niż w Balaken

 

CZIII-010.JPG

 

Tak! Państwo promować się umie, ciekawe jak odbija się to na poziomie życia jego mieszkańców?

 

Do Qax (Kachi) mamy ponad godzinne opóźnienie, gdyż wybrałem krótszą drogę, której nawierzchnia po kilkunastu kilometrach zmieniła się nagle w dziurawy i rozbity asfalt

 

CZIII-013.jpg

 

To jest droga międzymiastowa! Zawracam do pierwotnej trasy, gdyż nie jestem jeszcze przyzwyczajony godzinami jechać ze średnią prędkością 20 kilometrów na godzinę. W mieście Kachi

 

CZIII-017.jpg

 

jesteśmy dopiero po 18. Szybko je przejeżdżamy pnąc się dalej w kierunku gór.

 

CZIII-018.jpg

 

Doliną rzeki Kurmuchczaj

 

CZIII-019.JPG

 

docieramy do małej łączki obok widocznego mostu. Wypoczywają tutaj miejscowi z Kachi i przyjezdni z dalszych okolic (pełno tutaj wybudowanych i budujących się hoteli i pensjonatów). Zasięgamy języka u obecnych ludzi o położeniu wodospadów i w trakcie tego zostajemy obdarowani kilkoma bochenkami chleba, wodą i pomidorami. Nie chcemy przyjmować tak dużych ilości jedzenia, lecz nieznajomi tłumaczą to koniecznością powrotu do swoich domów i twierdzą, że owe jedzenie nie jest im już potrzebne. Cieszymy się bardzo, gdyż świeżych warzyw nigdy za wiele, jednak próby odwdzięczenia się poprzez darowanie czekolady tym razem nie zdają się na nic.

 W dalszym ciągu wjeżdżamy coraz wyżej i docieramy do małej wioski Ilisu.

 

CZIII-020.JPG

 

To stąd zaczyna się podobno ciekawy szlak na wodospady. Ciasnymi uliczkami przepychamy się drogą przez wieś, której zwieńczeniem jest nieduży hotelik. Spania w łóżku jednak dziś nie przewidujemy. Nieopodal znajduje się spora polanka

 

CZIII-022.jpg

 

CZIII-023.jpg

 

CZIII-026.jpg

 

Tutaj dziś zanocujemy! Trzeba tylko "rozminować teren" poprzez pozbycie się wystających kamieni, które psułyby komfort spania na karimacie

 

CZIII-024.JPG

 

Słońce szybko zachodzi. Co przyniesie nam nowy dzień?

 

CZIII-025.JPG

 

Gdy przygotowujemy posiłek przypałętał się do nas jakiś pies. Wystarczył mały kawałek chałwy i chleba i już zwierzę nie odstępowało naszego namiotu nawet na metr. "Będzie ochrona" cieszymy się z obecności naszego znajomego i spokojnie kładziemy się do snu.

 

16 VI 2014

Pies czuwający przy namiocie co chwila poszczekuje. Na początek myśleliśmy, że rzeczywiście, coś kręci się niedaleko nas, ale po jakimś czasie zrozumieliśmy, że z tym psem jest coś nie tak. Szczekanie nie ustaje, więc podejmuje się prób odgonienia psa od namiotu. Najpierw używam statywu a potem gdy to nie pomaga (pies po pewnym czasie powraca) muszą iść w ruch kamienie. W końcu dobiegający z ciemności skowyt kładzie koniec nocnym harcom natrętnego towarzysza. W panującej od tego momentu ciszy można wreszcie zasnąć. Dochodzi trzecia w nocy.

 

Nowy dzień zaczynamy o 8:00.

 

CZIII-027.JPG

 

Bez kawy obejść się jednak trudno. Po dobrej zupie z ryby ruszamy na piechotę na znajdujący się powyżej nas wodospad Ilisu. Prowadzi doń szutrowa droga

 

CZIII-028.JPG

 

Wodospad znajduje się 200 metrów powyżej naszego obozowiska, na wysokości 1520m npm.

 

CZIII-030.JPG

 

CZIII-029.JPG

 

i jest obiektem niezliczonej ilości pielgrzymek chyba ze wszystkich zakątków Azerbejdżanu

 

CZIII-031.JPG

 

CZIII-032.JPG

 

CZIII-033.JPG

 

Mamy ochotę wybrać się w bardziej ustronne miejsce.

Jedna z obecnych kobiet (nauczycielka angielskiego) pokazuje nam wąską ścieżkę na szczyt góry, która jakoby prowadzi do drugiego wodospadu, lecz z racji trudnej drogi niepopularnego wśród miejscowych. Udajemy się wskazaną trasą, lecz po kilkudziesięciu metrach dróżka się kończy. Przedzieramy się jednak dalej

 

CZIII-034.JPG

by po kilkunastu minutach ujrzeć ładny widok na dolinę

 

CZIII-035.JPG

 

Dalsza droga jest jednak niemożliwa. Spod nóg co rusz obsuwają się drobne kamienie, wywołujące potem mini lawiny na dole. Masza ze względu na swoją nogę, zawróciła już dawno. Wracam do wodospadu ześlizgując się po urywistym zboczu

 

CZIII-036.JPG

 

Gdy docieram na miejsce jestem cały w pyle. Ponieważ ostatni raz myłem się jeszcze w Lagodechi, zapada decyzja niezwłocznej kąpieli w wodospadzie, nawet na oczach ludzi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jesteśmy w typowo muzułmańskim kraju, nikt nie myśli chodzić tutaj nawet w krótkich spodenkach. Wyłączam więc na czas kąpieli zachamowania i...

 

CZIII-037.JPG

 

CZIII-038.JPG

 

To musiał być prawie szok dla niektórych. W czasie, gdy się kąpię, Maszę zaczepiają miejscowi. Gdy schodzę na dół już ubrany, czuję, że jestem w centrum zainteresowania. Masza rozmawia po angielsku z jakimś młodym chłopcem. Okazuje się, że ma na imię Hajam. Zauważyliśmy już wcześniej, że z rosyjskim wśród ludzi w Azerbejdżanie raczej sprawa wygląda kiepsko. Na szczęście starsi ludzie jeszcze go pamiętają (tak jak w Gruzji - ze służby w wojsku), tak więc udaje mi się objaśnić jego ojcu skąd jesteśmy, co tu robimy itp. Oni są z Baku a przyjechali do Kachi do swoich krewnych. Zostajemy dziś do nich zaproszeni na obiad. Zaproszenie skwapliwie przyjmujemy. Nasi nowi znajomi niebawem wracają na dół (przyjechali tutaj tak jak inni - Ładą Niwą, którymi miejscowi wożą gości od hoteliku poniżej).

Następuje chwila, w trakcie której przy wodospadzie nie ma nikogo, więc tym razem Masza może wziąć prysznic, gdyż taki widok w tym miejscu mógłby być źródłem nawet nieprzyjemności

 

CZIII-039.JPG

  Żałowaliśmy, że podczas ostatniej nocy nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia naszemu czworonożnemu dręczycielowi. Okazja ta trafia się nam podczas powrotu

 

CZIII-040.JPG

 

pies zapomniał już nam chyba swoje krzywdy bo na nasz widok radośnie macha ogonem. Oprócz skrzywionej psychiki posiada więc chyba także sklerozę. Nie mniej jednak jest nam przykro z powodu całej sytuacji.

 

CZIII-041.JPG

 

Po godzinie 14. wyruszamy powrotną drogą na dół, a tam i naradzamy się przy mapach na temat dalszych planów.

 Obawiam się, czy będziemy mogli wyruszyć za kilka dni w góry, gdyż stan nogi Maszy na razie na to nie pozwala. Perspektywa spędzenia podróży za kółkiem, bez kilkudniowych wypadów w góry jest dla mnie nie do przyjęcia. Do tej pory właśnie to charakteryzowało nasze dotychczasowe wyjazdy - łączące w sobie turystykę górską i samochodową. Na razie ustalamy dzisiejszy cel - sztuczne jezioro Mingacziewir na rzece Kur. Mamy nadzieję znaleźć tam plaże i miejsca do kąpieli. Najpierw jednak jedziemy do Kachi w odwiedziny do nowo poznanych przy wodospadzie ludzi. Po drodze postój przy źródełku przy "perle architektonicznej" - jednej z wielu stojącej przy drodze.

 

CZIII-042.jpg

 

 W Azerbejdżanie można zauważyć wszechobecną miłość do kiczu przejawiającą się poprzez budowanie na potęgę wszelkiego rodzaju zamków, zameczków, stylizowanych na średniowieczne wież itp., a także budowanych z rozmachem placów, architektonicznych łuków i kolumn. Kwestię "pomników architektury" związanych z osobistością byłego lub obecnego prezydenta pomijam, gdyż to osobny temat z serii "rzeka" i będzie się on przewijać jeszcze nie raz. To co widzimy teraz jest zapewne przedsmakiem tego co nas czeka w Baku.

 

CZIII-043.jpg

 

Przejeżdżamy przez centrum Kachi poinstruowani wcześniej przez gospodarza domu do którego się udajemy. Aby nie przybyć z pustymi rękami odwiedzamy miejscowy bazar

 

CZIII-045.jpg

 

Gdzie dokonujemy zakupów przetworów mlecznych

 

CZIII-044.JPG

 

w tym sławnego Ajranu, czyli czegoś w rodzaju słonego kefiru. Sprzedawca słysząc skąd jesteśmy daruje nam "na drogę" kawałek twarogu. Miły akcent szczególnie po przygodach zaznanych w Gruzji.

Podjeżdżamy nareszcie pod piekarnię, którą prowadzi Abid, czyli gospodarz, od którego mamy zaproszenie. Zostawiamy auto przed sklepem i jesteśmy proszeni do jednego z obejść, za płotem którego czeka już nakryty stół. We dworze znajdują się też oczywiście piece do wypieku chleba, który obecni na miejscu pracownicy przynoszą nam do stołu. Spotkanie przebiega w bardzo przyjemnej atmosferze. Azerbejdżańskim zwyczajem jesteśmy najpierw ugoszczeni herbatą podawaną w misternie zdobionych filiżankach

 

CZIII-049.JPG

 

Konfitury

 

CZIII-048.JPG

 

do tego słodkości, brzoskwinie i tkemali. Specjalnie dla nas na próbę przyrządzono bakłażany z farszem mięsnym i papryką. Rewanżujemy się chałwą przywiezioną z Polski, bo cóż innego egzotycznego można oprócz polskiej wódki gościom zaproponować? Wszyscy są żywo nami zainteresowani, pytają o nasze dalsze plany, dopytują się o wysokość zarobków w Polsce itd.

 

CZIII-047.JPG

 

CZIII-046.JPG

 

Hajam (widoczny na powyższym zdjęciu po prawej) dzięki któremu tutaj jesteśmy, chociaż ma dopiero 12 lat, jest niesamowitym erudytą. Zna geografię, historię, muzykę (uczy się w szkole muzycznej) śpiewa (ma znakomity głos, czego dowodzi wykonując azerbejdżański utwór) zaskakuje nas też jego wyczucie taktu, mimo tak młodego wieku. Rozmowy nasze toczą się po angielsku (z Hajamem) po rosyjsku (z jego ojcem i Abidem) oraz na migi (z pozostałymi na miejscu osobami, w tym bratem Hajama i jego matką).

Tak jak my teraz, przed laty mogli czuć się turyści w tym i autorzy różnych przewodników i publikacji podczas pobytu i gościny w Gruzji. Przekonaliśmy się, że to tam to już historia. Na szczęście w Azerbejdżanie, zaostrzona ostatnimi czasy polityka wizowa i panujące powszechnie przeświadczenie, że "nic tam nie ma" skutecznie hamują napływ przybyszów z Europy i Ameryki, których hordy zalewają ostatnimi czasy (szczególnie po uruchomieniu połączeń tanich linii lotniczych) jego zachodnich sąsiadów. Kto nie wierzy, niechaj spróbuje poszukać informacji na jednym z "kompetentnych" forum zajmujących się sytuacją na Kaukazie, lub ogólnie tematyką wschodnią.

Rząd Azerbejdżanu przyjął zdecydowany kurs na rozwój dużego biznesu. Oprócz ograniczeń dla turystów, z których się (na razie) cieszymy, zaczęto tłamsić mały biznes. Abid opowiada nam o jego problemach z nalotami "komisji sanitarnych", szukających przysłowiowej "dziury w całym", o tym, że drobnym przedsiębiorcom w Azerbejdżanie jest coraz trudniej.

Powiedział nam też ciekawą rzecz. Otóż herbata dostępna w Azerbejdżanie w sprzedaży jest drugiego lub gorszych gatunków. Najlepszy, pierwszy gatunek, jest w całości produkowany na eksport i jest źródłem twardej waluty. W sumie czegóż się tu dziwić: kiedyś będąc w Łucku (Ukraina) ze zdziwieniem oglądałem piękne skórzane buty rodzimej produkcji - takiego fasonu i jakości u nas jeszcze nie spotkałem.

W biesiadzie nie mógł też być pominięty wątek Armenii, z którą po konflikcie z 1992 roku Azerbejdżan nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych. Tutaj sporą wiedzą wykazuje się Hajam, opowiadając nam o różnych dramatycznych wydarzenia mających miejsce podczas wojny. Gospodarze proszą nas, abyśmy nie podróżowali do Armenii. Myślę, że możemy to dla nich zrobić.

 

 

Chcę w jakiś szczególny sposób podziękować Hajamowi za spotkanie. Daruję jemu laminowaną, samochodową mapę Polski, jako symboliczny znak zaproszenia do nas w gości. W podziękowaniu Hajam całuje mnie w policzek, wypowiadając szybko kilka słów po azerbejdżańsku. Widocznie takie specjalne podziękowanie ma tutaj (być może także w świecie muzułmańskim) taką tradycję

Przychodzi chwila pożegnania. Słyszymy na odchodnym, że drzwi tutaj, u Abida są dla nas zawsze otwarte...

 

Dochodzi godzina 19, jak wyjechaliśmy poza obręb Kachi. Po przejechaniu około 30 kilometrów, skręcamy na południe z głównej drogi. Droga jest podrzędna, to znaczy asfalt na niej kończy się po kilkuset metrach od skrętu.

 

CZIII-051.JPG

 

W zasadzie to nawierzchnię drogi stanowi wyboisty szuter z resztkami zupełnie rozbitego asfaltu. Oddaję stery Maszy, aby w czasie jazdy posiedzieć trochę z notebookiem. Poza tym za sprawą wybojów jazda z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę jest nużąca.

Tutaj już półpustynne krajobrazy

 

CZIII-052.JPG

 

CZIII-053.jpg

 

CZIII-054.jpg

 

CZIII-055.jpg

 

Do brzegu jeziora mamy około dwudziestu kilometrów, jednak zdać się możemy tutaj jedynie na starą radziecką jeszcze mapę z 1975r., czyli z czasów, gdy droga którą jedziemy miała jeszcze strategiczne znaczenie. Wtedy też zapewne budowle, które spotykamy po drodze były jeszcze zasiedlone

 

CZIII-057.JPG

Wystarczy trochę odjechać z głównej drogi by znaleźć się na zupełnym pustkowiu

 

CZIII-058.JPG

 

CZIII-059.JPG

 

Wspaniale! Jednak droga przestaje zgadzać się z mapą. Musimy więc jechać na azymut.

 

CZIII-060.jpg

 

Te pasmo wzniesień w oddali oddziela nas od jeziora

 

CZIII-061.jpg

 

Kolejny trop w pajęczynie dróg i ścieżek

 

CZIII-062.jpg

 

To chyba jedyna możliwość przedostać się wąskim przesmykiem przez góry. Dobrze, że jesteśmy tutaj o takiej porze. W ciągu dnia muszą tutaj panować upały (teraz mimo, że dochodzi dziewiąta wieczór na termometrze jest +29*C). Po drodze pierwszy raz spotykamy żółwie na wolności.

 

CZIII-063.JPG

 

Masza, ekspert w sprawach kulinarnych podsuwa propozycję zrobienia na wieczór... zupy z żółwia. Nie bardzo  jednak mam ochotę uśmiercać bezbronne stworzenia, więc pozostajemy przy "normalnej" kolacji.

 

Tymczasem robi się późno. Dobrze, że to połowa czerwca, gdzie dni są długie, dzięki czemu nie jedziemy jeszcze w ciemności.  W nocy wyjechać na manowce w tym niegościnnym miejscu nietrudno.

 

CZIII-064.jpg

 

CZIII-065.JPG

 

Kluczymy trochę po pustkowiu gubiąc się trochę w labiryncie dróg. W końcu roślinność zwiastuje bliskość wody

 

CZIII-066.jpg

 

Za swoistym "pasem zieleni" znajduje się już jezioro. Brzeg jednak nie przypomina plaży; stanowi twardą i jałową glebę. Woda też niestety nie zachęca do kąpieli. Jest żółta i nieprzejrzysta od mułu, a brzeg jest wprost zasypany śmieciami wyrzuconymi przez fale.

 

CZIII-067.JPG

 

Po krótkiej naradzie stwierdzamy, że mimo wszystko musimy i tak pozostać tu za sprawą późnej pory i postępującego zmęczenia. Rozbijamy więc namiot na gliniastym podłożu.

 

CZIII-068.JPG

 

Siedząc w przedsionku w namiocie wcinamy pyszną sałatkę z kapusty i ogórków, zagryzaną podarowanym nam chlebem. Spokój mącą krzyki Maszy i konieczność unieszkodliwiania, wychodzących co chwila z piasku robaków o wyglądzie stonóg z dużymi szczypcami. Szumiący ciepły wiatr i brak odgłosów cywilizacji sprawiają, że po dobrym posiłku szybko zasypiamy.

 

17 VI 2014

Spało się wybornie i sporo za długo (pobudka 7:20 wobec planowanej 5:30), postanawiamy więc nieco uszczuplić jadłospis na śniadanie. Zadowalamy się chlebem z masłem i miodem, mamy zamiar jechać dalej na południe drogą wzdłuż jeziora. Najpierw jednak wracamy kilkanaście kilometrów do trasy z mapy

CZIII-070.JPG

 

CZIII-072.JPG]

 

CZIII-073.JPG

 

W dalszym ciągu poruszamy się po niewielkim nasypie z resztkami asfaltu. Oznacza to ciągłe przygody związane z objeżdżaniem wielkich lei i zapadlin

 

CZIII-074.JPG

 

CZIII-075.JPG

 

CZIII-076.jpg

 

Na mapach topograficznych owa droga zaznaczona jest jako "droga główna z nawierzchnią utwardzoną". Przed dziesiątkami lat zapewne region ten tętnił życiem, trakt ten stanowił niegdyś główną arterię, łączącą rozsiane gęsto kołchozy, których resztki obserwujemy w oddali.

 

Do jednego z nich urządzamy sobie wycieczkę, odchodząc kilkaset metrów od nasypu

 

CZIII-077.JPG

 

Początek zabudowań otwiera solidny wychodek

 

CZIII-078.JPG

 

Następne są budynki, w którym trzymano bydło

 

CZIII-084.JPG

 

Sceneria niczym z filmu "Teksańska masakra..."

 

CZIII-080.JPG

 

W widocznej dobudówce jest piec do wypieku chleba. Chyba ktoś tutaj niedawno mieszkał... Potwierdza to też zadziwiająco dobry stan niektórych budynków

 

CZIII-081.JPG

 

z których większość jest zamknięta na głucho. W jednym z nich na półce dostrzegam opakowanie po jakimś syropie. Coś znajomego przykuło moją uwagę. Po chwili wszystko jest jasne.

 

CZIII-082.JPG

 

Kręcimy się jeszcze kilkanaście minut po obejściu. Dziwne, skąd na tej pustyni ludzie mieli wodę? Zapewne kiedyś musiał panować tutaj inny klimat

 

CZIII-086.JPG

 

Lub też poziom wody podskórnej się tutaj okresowo podnosi co stwarza warunki...

do odpoczynku.

 

CZIII-088.JPG

 

Po przejechaniu dalszych kilku kilometrów krajobraz zaczyna się zmieniać. Widzimy, że zbliżamy się do jakichś skupisk ludzkich. Na drodze coraz mniej dziur i asfalt ciągnie się już bez przerwy. Podążamy na południowy wschód z celem dotarcia do największej w Azerbejdżanie elektrowni wodnej, o której opowiadał nam Hajam. Znajduje się ona przy jeziorze przy którym ostatnio nocowaliśmy, chyba w jego południowej części. Droga okrążająca zbiornik jest już zdecydowanie lepsza, plagą są jednak pasące się krowy

 

CZIII-089.jpg

 

CZIII-090.jpg

 

CZIII-091.jpg

 

W końcu docierając do jakiejś mieściny, przychodzi dla Forka "pora karmienia"

 

CZIII-092.jpg

 

Benzyna owszem jest, ale o dziwnej liczbie oktanów - 93 (0,7 AZM/litr=0,67 EUR/litr). Wyboru nie mamy, a i nie ma co narzekać. Tutaj przynajmniej nie dodają do niej jakiś śmiesznych dodatków w stylu biokomponentów. Jednak jak na kraj ropą płynący, równowartość sto złotych za nieco ponad pół baku to wcale nie tak tanio.

Parę kilometrów później mijam też stację LPG, gdzie widzę cenę 0,3 manata za litr. Krew mnie zalewa...

 

Docieramy wreszcie nad zbiornik. Na największą elektrownię wodną w kraju to nie wygląda...

 

CZIII-093.JPG

 

Zamiast tego widzimy przesychające jezioro Mingaciewir

 

CZIII-094.JPG

 

Przeglądając wnikliwiej mapę dochodzę do wniosku, że właściwy obiekt znajduje się przy mieście o tej samej nazwie co jezioro. Na mapie topograficznej ledwie widoczny jest szlak biegnący przy otoczonym skałami brzegu jeziora. Zapowiada się ciekawie, najpierw jednak mamy w planie upragnioną kąpiel. Podążając wzdłuż brzegu znajdujemy wreszcie niezbyt gościnne miejsce

 

CZIII-095.jpg

 

Tutaj bez AWD ani rusz. Tak czy siak, plażą to chyba można nazwać

 

CZIII-096.JPG

 

Palące słońce sprawia, że znów przydaje się płachta zakupiona w Gruzji.

 

CZIII-097.jpg

 

Woda w jeziorze ciepła jak w wannie, jednak zmycie z siebie brudu z ostatniej doby i tak jest wielką przyjemnością.

Po dobrych trzech godzinach ruszamy w dalszą drogę wzdłuż jeziora

 

CZIII-098.JPG

 

Okolica jest bezludna, ale droga bynajmniej nie pozbawiona przygód

 

CZIII-099.jpg

 

Dzięki azerbejdżańskiej muzyce i śpiewom, które słuchamy przez radio widoki zyskują inny wymiar, wzmagają odczucie piękna i wszechobecnej harmonii.

 

CZIII-100.JPG

 

CZIII-102.JPG

 

CZIII-103.jpg

 

CZIII-104.JPG

 

Jak można twierdzić, że w tym kraju nie ma co oglądać? Tak twierdzą chyba tylko ci, którzy poruszają się w Azerbejdżanie komunikacją miejską lub autostopem.

 

Jedziemy gruntową drogą pokonując kolejne wzniesienia i doliny. Pojawiają się inne samochody zdążające w przeciwnym kierunku na plaże, które mijamy po prawej. Wreszcie pojawia się też asfalt - docieramy do obrzeży miasta Mingaciewir  Tutaj też z drogi od razu rzuca się w oczy kanał

 

CZIII-105.JPG

 

stanowiący część owej elektrowni wodnej, której poszukiwaliśmy. Podwójne zasieki z drutu kolczastego i kamery co kilkanaście metrów wzdłuż ogrodzenia świadczą o randze obiektu. Jakoś jednak nie mamy w planach dalszej jego eksploracji. Kierują nami teraz bardziej przyziemne potrzeby: głód daje się we znaki, musimy więc znaleźć jakiś sklep. Pytam kierowcę, z którym mijam się w wąskiej uliczce: "gdzie jest centrum, gdzie są sklepy?", nie zauważyłem bowiem, przejeżdżając główną jak się zdaje ulicą, ani jednego punktu usługowego. Mieliśmy tego pecha, że pojechaliśmy w przeciwnym kierunku, na szczęście nie trzeba było wiele nadkładać drogi. Parkujemy auto na parkingu przy jakimś supermarkecie i idziemy trochę poznać miasto. Dużo się tutaj remontuje i odnawia, tradycyjnie zaczynając od wyesponowanie rzeczy związanych z osobą byłego przywódcy.

 

CZIII-106.JPG

 

CZIII-107.JPG

 

Komisariat policji

 

CZIII-109.JPG

 

obok którego widnieje tablica z jedną z mądrych sentencji obecnego już prezydenta, park

 

CZIII-110.JPG

 

CZIII-111.JPG

 

imienia kogo? oczywicie Heydara Alijewa, szkoła (nieczynna), której fasada od strony głównej ulicy,

 

CZIII-112.JPG

 

z drugiej strony

 

CZIII-114.JPG

 

oraz wygląd wewnątrz

 

CZIII-113.JPG

 

składają się na pewien obraz miasteczka, utrzymującego się głównie dzięki funkcjonowaniu elektrowni.

W jednym ze sklepików kupujemy pieczywo i ajran, (sklepowy i ten na rynku to niebo i ziemia)

 

CZIII-108.JPG

 

próbujemy też kupić azerbejdżańską kartę sim. W pierwszym biurze (Azercell) wszystko jest dobrze, do momentu, gdy pokazujemy paszporty. Okazuje się, że kartę sim mogą tutaj kupić jedynie obywatele Republiki Azerbejdżan. Polecono nam udać się do konkurencji (Bakcell). Na miejscu tylko jedna sympatyczna dziewczyna, nie znająca niestety nawet jednego słowa po angielsku i rosyjsku miała nadzieję, że zrozumiemy cokolwiek z jej monologu i gestykulacji, gdy zapytaliśmy o możliwość nabycia "simki". Zaczynamy podejrzewać, że "zagraniczniakom" azerbejdżańskich numerów nie sprzedają. Swoją drogą zastanawiam się, jak to jest, że Hajam, dwunastoletni chłopak, żyjący w tym samym kraju mówi po angielsku lepiej niż ja, a starsza o kilka lat dziewczyna nie zna z angielskiego dosłownie nic? Może to specyfika regionu?

Zasięgam więc informacji w stojącym obok sklepiku ze świecidełkami. Jedna ze sprzedawczyń na szczęście nieco rozumie (i mówi) po rosyjsku. Idziemy więc z nią do jej znajomych, którzy w jednym z punktów usługowych zajmują się sprzedażą kart sim. Wyjaśnia się, że do kupna numeru potrzebny jest azerbejdżański paszport lub meldunek, czego jednak nie mamy. Na szczęście nasza nowa znajoma o imieniu Siahla, proponuje nam pożyczyć jej kartę z telefonu. Możemy ją doładować za 5 AZM, gdyż obecnie konto jest puste a potem zwrócić do jutra rana. Jeden problem z głowy - teraz możemy zadzwonić do naszego znajomego, Israila, którego poznaliśmy rok temu w Gruzji. Umawiamy się, że odwiedzimy go jutro wieczorem, jadąc w kierunku miasta Tovuz. Będzie ciekawie pozwiedzać z nim zachodnią część kraju. Teraz po spacerze w parku można wrócić do miejsca, w którym zostawiliśmy auto i zrobić zakupy na kilka dni naprzód. Wybieramy jogurt i słodkości - szczególnie spodobał się nam Rahad lukum, czyli coś podobnego do żelowych cukierków z orzechami - znakomite do herbaty i bardzo kaloryczne. W sklepie duży wybór ładnie wyglądających ciast - na głodnego lepiej nie oglądać!

 

CZIII-115.JPG

 

CZIII-116.JPG

 

Są też piękne szklane naczynia (w adekwatnie wysokich cenach)

 

CZIII-117.JPG

 

Jeżeli wracalibyśmy do Polski niedługo, na pewno kupilibyśmy kilka na pamiątkę, tak jak kilka paczek  znakomitej azerbejdżańskiej herbaty. Będzie dobra na drobny prezent dla bliskich po powrocie!

 

CZIII-118.JPG

 

Prawie kilogramowe pudełko jogurtu znika bardzo szybko. Po pokrzepieniu się należy niezwłocznie szukać miejsca na nocleg, gdyż powoli zapada zmierzch. Wcześniej robię rozeznanie przeglądając mapy na notebooku. Kilkanaście kilometrów od miasta dostrzegam, wydawało by się zaciszny zakątek rzeki. Nie czekając więc, aż noc zastanie nas tutaj, czym prędzej zabieramy się z miasta. Po dziesięciu kilometrach należy odbić w mniejszą drogę. Ta nie dość, że nie ma asfaltu, to usiana jest lejami i dziurami. Tutaj poruszają się zwykle ogromne wozy z sianem, stare radzieckie samochody i konie. Oddaję kierownicę Maszy, gdyż po całym dniu nie wytrzymam jazdy w ślimaczym tempie i nieustannego omijania nierówności. Woda w mijanych kanałach przecinających rzekę już z daleka robi odstraszające wrażenie i z każdą minutą mniej mam nadziei na to, czy owa zatoczka do której zdążamy będzie nosić miano idyllicznego miejsca. Nie dane nam było nawet przekonać się, jak jest naprawdę, gdyż droga jest przegrodzona bramą i podejrzanie dobrze oświetlona.

 

CZIII-119.jpg

 

Chłopak kręcący się w pobliżu niestety nie podejmie z nami rozmowy. Tutaj się więc nie zatrzymamy. Przypominam sobie jednak, że kilka kilometrów wcześniej widziałem zjazd z drogi na jakąś osłoniętą łąkę. Szybka decyzja - zawracamy. Mijają kolejne minuty gdy nareszcie wypatrujemy w końcu stosowny zjazd i parkujemy samochód na polu kukurydzy. Jest godzina 22:40.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

18 VI 2014

Kto by pomyślał, że w takim miejscu ruch odbywa się 24 godziny na dobę?! W środku nocy budzi mnie odgłos wyrzucanych z samochodu jakichś przedmiotów - rano okazuje się, że obok drogi miejscowa ludność urządziła sobie po prostu wysypisko śmieci

 

CZIII-124.JPG

 

Mimo tego wszystkiego spało się bardzo dobrze, a pobudkę stanowiło ryczenie krów, których stado było pędzone obok naszego obozowiska

 

CZIII-120.JPG

 

Masza nie kwapi się z szybkim wstawaniem, przygotowuję więc herbatę i odgrzewam kaszę z wczoraj. Wzbudzam zainteresowanie przechodzącego obok pastucha. Nadim mówi dobrze po rosyjsku, gdyż pracował w Rosji i jak mówi niedługo znów pojedzie i nie może się już doczekać. Ponieważ towarzyszy mu jego wierzchowiec proponuje mi wykonanie paru rundek dookoła

 

CZIII-121.JPG

 

Świetna sprawa. Gdy zachcę nauczyć się jazdy konno, zawitam z pewnością w tym celu do Azerbejdżanu. Wymieniamy się kontaktami, może dane mi będzie kiedyś wcielić pomysł w życie.

 

CZIII-122.JPG

 

Masza wstaje, gdy zdążyłem się już pożegnać z Nadimem. Szybko zwijamy rzeczy i o 9:35 jesteśmy na trasie. Dziś wieczorem chcemy zatrzymać się u Israila, lecz do tego czasu mamy zamiar znaleźć jakieś przyjemne miejsce na postój i obowiązkową kąpiel w ciągu dnia.

 

 Po lekturze mapy pada szybka decyzja na postój na obiad przy kolejnym sztucznym i mniejszym jeziorze położonym nieco wyżej biegu rzeki. Szybko docieramy do drogi Tovuz-Gandza-Baku będącej główną arterią kraju.

 

CZIII-125.jpg

 

Tutaj na obwodnicy Gandzy przytrafia mi się niemiły incydent z policją. Dogania mnie młody funkcjonariusz na "szestiorkie" i zatrzymując mnie żąda prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego. Zna tylko azerbejdżański, a na moje pytania o powód zatrzymania powtarza bez przerwy "radar, radar". Do tego wręcza mi jakiś papierek,  na którym zdążył już odręcznie wypisać parę niezrozumiałych słów - z komunikacji przy samochodzie nici. Idę więc za nim do jego "radiowozu", który przypomina raczej typowe auto ze szrota, pokryte dosłownie przed chwilą świeżą farbą w kolorach biało-zielono-niebieskim. Rozumiem, że chodzi mu o przekroczenie prędkości, jednak nie przypominam sobie, by na przejechanym przed chwilą odcinku drogi widniało jakiekolwiek ograniczenie. (W Azerbejdżanie nawet na autostradzie nie przekraczałem 90km/h). Wsiadam do samochodu, a chłopak na kalkulatorze pokazuje karę - 300 Manatów (prawie 450 dolarów). Gdy kręcę głową to zaczyna powtarzać "bankomat, bankomat" widząc kartę bankomatową, którą nieopatrznie miałem na wierzchu, gdy wyciągałem dowód rejestracyjny. Na płacenie kary (tym bardziej tak astronomicznej) oczywiście się nie godzę, gdyż, że nie czuję się winny. Suma błyskawicznie spada do 100 dolarów, jednak to też jest dla mnie nie do przyjęcia. Proponuję pięć dolarów. To z kolei jest nie do przyjęcia dla przedstawiciela "władzy", który powtarzając ciągle "bankomat, bankomat" nieco bardziej podniesionym głosem, zdążył włożyć już rękę do mojego portfela, w czasie pokazywania dokumentów. W tym momencie moje dolary w liczbie 165, widziałem już w kieszeni jego spodni! Z opresji ratuje mnie Masza, która dobiegając do samochodu z notesem, na oczach policjanta zapisuje numer rejestracyjny "radiowozu". To był strzał w dziesiątkę. W tym momencie sytuacja zmienia się jak obraz w kalejdoskopie. Chłopak tak się wystraszył, że natychmiast oddał mi wszystkie pieniądze i moje dokumenty, wyrwał mi z ręki ów druk z nabazgranymi wcześniej hieroglifami, a na moją ofertę 5 dolarów, pokręcił głową, po czym wyprosił mnie z samochodu (!). Zdążył jeszcze zabrać Maszy długopis po czym własnoręcznie zamazał numer auta zapisany przez nią w notesie. Po tym wszystkim szybko wsiadł do samochodu i gwałtownie zawracając pojechał dalej po prąd (zatrzymał nas na autostradzie). Tyle go widzieliśmy...

 Spotykaliśmy potem jeszcze policję na drodze, lecz nikt nas nie zatrzymywał. Na ważnych przecięciach dróg i niektórych wjazdach do miast istnieje specjalny system karania kierowców przekraczających prędkość. Najpierw fotoradar rejestruje wykroczenie, które przesyłane jest błyskawicznie kilkaset metrów dalej, na posterunek znajdujący się przy drodze. W takim przypadku policjanci blokują drogę za pomocą wcześniej przygotowanych barierek od razu zatrzymując delikwenta. W tym kraju oczywiście też są równi i równiejsi - byliśmy świadkami, że dla niektórych rejestracji tej procedury się nie stosuje (przeważnie luksusowe, duże samochody).

 Tutaj też obserwujemy jedno z wielu miasteczek uchodźców - Azerbejdżan ma ich wielu w związku z konfliktem z Armenią. Te domki robią jednak z daleka dużo lepsze wrażenia niż ich odpowiedniki w Gruzji

 

CZIII-126.jpg

 

Pora skręcać w boczną drogę. Prowadzi ona do miasta Kur, położonego obok jeziora i kolejnej zapory na rzece o tej samej nazwie. Trochę gubimy się przez nieaktualne już mapy, wjeżdżając na wysypisko.

 

CZIII-127.JPG

 

W końcu pojawiają się bardziej obiecujące krajobrazy,

 

CZIII-129.JPG

 

a oddali majaczy już infrastruktura zakładu.

 

CZIII-128.jpg

 

Nas ciągnie tutaj jednak tylko pragnienie kąpieli. Niestety teren podobnie jak widzieliśmy wczoraj w Mingaciewir, stanowi niedostępną twierdzę. Elektrownia odgrodzona jest podwójnym płotem pomiędzy którymi zainstalowano jeszcze druty pod napięciem i kamery. Trwożnie rozglądając się dookoła wycofujemy się. Spotykamy grupę ludzi w kaskach, jak się domyślamy pracowników elektrowni. W formie gestów udzielają nam oni wskazówek co do dalszej drogi. Postanawiam znaleźć jakieś zakole rzeki odpowiednie do dłuższego postoju. Znów błąkamy się w rozwidleniach dróg. Gdy docieramy na właściwą rzekę, stwierdzamy zgodnie, że przebywanie w tej wodzie nie odbije się korzystnie na naszym zdrowiu. Jednak jakiś staruszek wychodzący właśnie z pobliskiej chaty,  pokazuje kierunek do miejsca, gdzie kąpieli często zażywają miejscowi.

Tutaj przy niedużym klepisku, znajduje się mała rzeczka obok której się zatrzymujemy.

 

CZIII-131.JPG

 

Masza przygotowuje obiad ze smażonych bakłażanów i sałatki ze świeżych pomidorów i sera. Palce lizać.

 Zaczynają przyjeżdżać miejscowi i kąpią się w specjalnie utworzonej do tego celu naturalnej wannie

 

CZIII-133.JPG

 

Zapraszają nas do wspólnej kąpieli. Masza jednak czuje się nieswojo, co jest zrozumiale, gdyż wokół nas znajdują się wyłącznie młodzi mężczyźni w liczbie około dziesięciu. Gdy wyjaśniam, że zaczekamy na swoją kolej, chłopaki jak na komendę wychodzą z wody i uśmiechając się przyjaźnie pokazują, że teraz wejść możemy my.

Miejsce obok (tam gdzie postawiliśmy samochód) służy też jako naturalna myjnia samochodowa. Jakoś nie domyśleliśmy się tego od razu widząc ślady kół biegnące wprost do rzeki.

Rozumiemy to dopiero, gdy przyjechał umyć auto jakiś Azerbajdżaniec z dwoma uroczymi dziećmi (1 i 3 lata)

 

CZIII-134.jpg

 

Wygar jest właścicielem lokalnej restauracji i przyjechał tylko na chwilę doprowadzić auto do porządku.

Jakoś było nam nie w smak myć auto w rzece, potem jednak pomyślałem sobie, że skoro nie używamy detergentów tylko woda i szmatka, to dlaczego nie?

 

CZIII-135.JPG

 

Teraz można jechać "w miasto"

CZIII-136.JPG

 

Wygar na odchodnym zaprasza nas do siebie w gości, my jednak nie możemy niestety skorzystać, gdyż jesteśmy umówieni na dziś z Israilem, od domu którego dzieli nas tylko 50 kilometrów. Chłopaki z "wanny" też już odjeżdżają stąd swoim wehikułem żegnając się z nami

 

CZIII-137.JPG

 

Wreszcie i my po ponad czterech godzinach spędzonych przy wodzie jedziemy dalej. Jest 17:15.

W dalszym ciągu podążamy na zachód w kierunku miasta Kowlar. Tutaj w odróżnieniu od Turcji nikt nie troszczy się o oznakowanie pasów i w ogóle o oznakowanie (oprócz ograniczeń prędkości). W Azerbejdżanie wychodzą chyba z założenia, że to i tak nic nie zmieni, a i można dzięki temu zarobić na mandatach. Przykład ronda

 

CZIII-138.jpg

 

W końcu wyczekiwany skręt z głównej drogi. Na skraju stoi ledwie widoczna z drogi pamiątka z czasów radzieckich

 

CZIII-139.JPG

 

CZIII-140.JPG

 

poświęcona ostatniej wojnie. Trudno wypatrzyć w Azerbejdżanie rzeczy nawiązujące do historii ZSRR, to miejsce zdaje się być zupełnie zapomniane przez wszystkich, fragmenty odpadającej mozaiki

 

CZIII-141.JPG

 

mówią, że Azerbejdżan nie żyje już dawno dniem wczorajszym.

Przy drodze za równowartość dwudziestu złotych kupujemy arbuza. Wychodzi po dwa złote za kilogram. Zdzierstwo. Targowanie odniosło mierny skutek. Czy w całym Azerbejdżanie owoce są takie drogie? Dla porównania: będąc na Ukrainie udawało mi się kupić arbuzy po 0,3zł/kg. Gdyby nie to, że idziemy w gości po usłyszeniu ceny odwróciłbym się na pięcie. Przez jakiś czas myślimy, że nas po prostu nabrano. Lecz już w samym mieście Kovlar w rozmowie z miejscowym dowiaduję się, że takie są po prostu tutaj ceny. Tym bardziej, że jest jeszcze przed sezonem.

 Po zakupach, obecny na miejscu jakiś znajomy sklepikarza mówi, że zna teren, i żebyśmy jechali za nim. Po krótkiej jeździe nabieramy trochę podejrzeń, gdyż zdaje nam się, że wyjeżdżamy z miasta. Bez uprzedzenia zawracam zatem do centrum, myśląc przy okazji o dodatkowych zakupach. Nasz "przewodnik" musiał się dosyć szybko zorientować, że się odłączyliśmy i specjalnie za nami wrócił, lecz grzecznie podziękowałem, wykręcając się koniecznością zrobienia zakupów. Potem też zrozumieliśmy, że wcale nie prowadził nas na manowce.

Kowlar to raczej brzydkie miasteczko z małym rynkiem skupionym wokół głównej drogi, wzdłuż której nie ma nawet chodników, a każde wolne miejsce wypełniają zaparkowane gdzie popadło samochody, na oko w 95 procentach produkcji radzieckiej (nieco powyżej średniej w Azerbejdżanie).

 

CZIII-146.jpg

 

CZIII-145.jpg

 

CZIII-148.jpg

 

Jednak nawet w takiej dziurze, zainstalowano tak pożyteczną rzecz jak światła z licznikami odmierzającymi pozostały czas do zmiany. Nie rozumiem, dlaczego u nas jest to rzecz prawe niespotykana.

 

CZIII-143.jpg

 

Po kilku postojach i wypytywaniach o drogę, znajdujemy w końcu właściwą ulicę. W grupce ludzi siedzących w cieniu przy drodze, jeden z nich okazuje się bratem Israila. Po dłuższej chwili pojawia się i sam Israil. Jest bardzo tajemniczy i wydaje mi się, że przez ten rok jak się nie widzieliśmy podupadł na zdrowiu. Jedziemy za nim do -jak się domyślamy- jego domu.

 

CZIII-149.jpg

 

CZIII-150.jpg

 

Pojawiają się też inni ludzie, zapewne członkowie rodziny (Israil nikogo nam nie przedstawia), tak naprawdę to i o Israilu właściwie nic jeszcze nie wiemy. Spotkaliśmy go rok temu w Gruzji, w zasadzie przelotem, gdy zwiedzaliśmy jedną z atrakcji turystycznych. Nie wiemy nawet, czy ma rodzinę (oprócz brata) i czym się zajmuje. Domownicy pokazują, gdzie znajdują się takie przybytki jak toaleta (czyli wychodek) oraz miejsce do mycia rąk. Widoczny na ostatnim zdjęciu stół szybko zapełnia się potrawami. Tołma czyli mięsny farsz zawinięty w liście winogron, ajran, sos z gęstego jogurtu z czosnkiem. Czujemy się trochę nieswojo, gdyż stół jest cały nakryty, a nikt wokół nas nie je, nawet Israil. Potem przychodzi, jak się okazuje potem gospodarz domu będący mężem siostry Israila. Nawet nie wiemy z jakiego powodu Israil nie przyjął nas u siebie, lecz wtedy nie przyszło nam do głowy by go o to zapytać. Gospodarz przynosi chleb i piwo, dosiada się do stołu i je razem z nami. Wypytuje nas on o różne rzeczy związane z naszym życiem, a ja pokazuję jemu zdjęcia naszej rodziny i miejsc z mojej okolicy, które specjalnie na taką możliwość zabrałem z Polski. Rozmawiamy też o swoich samochodach. Zapamiętałem dwie liczby: koszt napraw w Azerbejdżanie skrzyni manualnej i automatycznej do Forestera odpowiednio 300 i 1000 dolarów. Drobny szczegół: obecne z nami kobiety siedzą w odległości prawie metr od stołu, nic nie jedzą ani nie odzywają się przez cały czas naszej obecności i rozmowy z gospodarzem domu.

Gdy na dworzu zrobiło się już ciemno Israil wraz z jego przyjacielem zabiera nas na przejażdżkę swoim samochodem, do będącego stolicą rejonu miasta Towuz. Miasto na tle zabiedzonej dziury jaką jest Kowlar, jest wyraźnie doinwestowane. Bez parku imienia Hejdara obejść się oczywiście nie sposób

 

CZIII-151.JPG

 

CZIII-152.JPG

 

CZIII-153.JPG

 

CZIII-154.JPG

 

Ludzi multum mimo późnej pory. Wokół mnóstwo fontann i atrakcji dla dzieci, huśtawek, karuzeli, wszystko ładnie podświetlone w najróżniejszych kolorach.

 

CZIII-155.JPG

 

Oczywiście dla dorosłych znajdują się tutaj czajchany, czyli kawiarnie, gdzie zgodnie z azerbejdżańską tradycją mężczyźni piją herbatę. Do jednej z nich zostajemy też przez Israila zaproszeni.

 

CZIII-156.JPG

 

Podający przekąski kelner widząc, że kładę plecak na ziemi szybko podbiegł z krzesłem, bym mógł go na nim położyć.

Rozmawiamy trochę sytuacji w Azerbejdżanie. Nasi rozmówcy dają nam do zrozumienia, że bardziej delikatne tematy związane z polityką należy poruszać szeptem, gdyż w parku obecni są informatorzy wszelkiej maści, tajniacy oraz żołnierze po cywilnemu. Tutaj też dowiadujemy się coś niecoś o naszym znajomym. Israil zajmował się do niedawna handlem owocami w Surgucie (Rosja), których transport TIR-ami z Azerbejdżanu własnoręcznie organizował. Interes szedł wyśmienicie, (zarobki średnio $1000 w dzień) niestety Israil popełnił błąd. Z niepojętych jak sam twierdzi przyczyn uchylił się od zapłacenia kary w równowartości trzystu złotych, co poskutkowało deportacją na okres pięciu lat. Po upływie tego czasu kupił on bilet lotniczy do Surguta z przesiadką w Moskwie, lecz na lotnisku pomimo ważnego biletu (500$) odmówiono mu pobytu i kontynuowania podróży bez podania przyczyn. Widać, że mu teraz psychicznie niełatwo, dorabia kursami na taxi (przywiózł nas tutaj swoją taksówką) i opowiada o swojej namiętności do gry w kasynie i automatach. Mówi, że kiedyś przegrał 1 milion dolarów!

Idziemy potem jeszcze na spacer po okolicy. Odwiedzamy m.in. XXI-wieczny zamek we wnętrzu którego mieści się restauracja

 

CZIII-157.JPG

 

Długie, rzęsiście oświetlone hole świecą jednak (już) pustkami. Dochodzi pierwsza w nocy, gdy po szaleńczej jeździe jesteśmy z powrotem w Towuz. Po relaksującym ciepłym prysznicu (łazienkę pokazuje mi syn gospodarza a Maszy -oddzielnie- gospodyni) szybko zasypiamy w wydzielonym dla nas pokoju.

 

 

19 VI 2014

Śpimy do g. 8:15 w iście królewskich warunkach

 

CZIII-158.JPG

 

CZIII-159.JPG

 

Dziś musimy załatwić ważną rzecz, mianowicie dopełnić obowiązku rejestracji. Ta sprawa nie jest błaha i koniecznie musimy to zrobić, inaczej mogą czekać nas nieprzyjemności, co pośrednio zdaje się sugerować również Israil. Co prawda przekroczyliśmy już termin w czasie którego należy to zrobić (trzy dni od momentu przybycia), lecz Israil mruczy, że w najgorszym przypadku czeka nas "sztraf" lub upomnienie. Po śniadaniu o godzinie 10:15 wyjeżdżamy, znowu samochodem Israila do sąsiedniego miasta - Agdasz. Znajduje się tam urząd, imigracyjny, gdzie możemy dokonać formalności.

 

Takie miejsca są szczególnym pokazem kultu dwóch ostatnich prezydentów kraju

 

CZIII-161.JPG

 

Po wykonaniu w pobliskim banku kserokopii naszych paszportów idziemy we trójkę do drugiego budynku, gdzie należy złożyć dokumenty i dokonać opłaty za rejestrację. Przed wejściem efektowny plakat opatrzony sentencjami obu przywódców; syn Ilham pobiera właśnie nauki u ojca.

 

CZIII-162.JPG

 

Wnętrze budynku składa się z wąskiego korytarzyka z betonową podłogą i kilku pomieszczeń, w których przyjmują interesantów urzędnicy. Ludziom oczekującym nie postawiono nawet ławek (jest tylko stół do wypełniania dokumentów)

 

CZIII-163.JPG

 

Wszystkie sprawy załatwia za nas Israil, który jednocześnie skąpi nam wszelkich informacji. Na początku wszystko przebiega dobrze, dostajemy do wypełnienia jakiejś papiery (wszystko po azerbejdżańsku). Potem jednak urzędnik, który nam je wręczył przychodzi ponownie i rozpoczyna gardłową dyskusję z Israilem, która szybko przeradza się w (jak się domyślamy) w słowną utarczkę. Nikt z obecnych urzędników nie zna rosyjskiego, Israil wyjaśnia nam, że nie możemy się zarejestrować, gdyż przekroczyliśmy termin o jeden dzień. Próbujemy się tłumaczyć, że byliśmy na bezdrożu i nie mieliśmy po prostu możliwości tego zrobić, a poza tym, nikt nas na granicy nie informował o takiej konieczności. Urzędnik tłumaczy, że nic nie może zrobić, gdyż system nie pozwoli na rejestrację, jeśli w paszportach data wjazdu i data rejestracji różnią się o ponad trzy dni.

Teraz odkrywamy złą stronę zaostrzenia polityki imigracyjnej. Oto nad czym pracował obecny prezydent ostatnimi czasy. Nauka ojca nie poszła w las.

Co więc nam grozi? Sztraf - czyli kara. - "W jakim rozmiarze?" - Tu urzędnik znika znów na pewien czas. - "czterysta dolarów". -"Za nas dwóch?" -"Nie, od głowy." - komunikuje nam po powrocie. Z pomocą Israila dopytujemy się, co nas czeka, jeśli nie chcemy zapłacić? - tutaj przed oczami stanęły mi kadry z filmu "Poszukiwany, poszukiwana": ten sam gest: urzędnik rozpościera wszystkie palce jednej reki... Pięć... pięć lat... Na szczęście nw tym przypadku nie chodzi o więzienie, lecz o deportację i zakaz wjazdu do kraju przez ten okres. Oddychamy (nieco) z ulgą...

W swoich trudnościach nie jesteśmy odosobnieni; chyba każda osoba oczekująca na korytarzu ma mniejsze lub większe problemy z Urzędem Imigracji. Poznajemy m. in. sympatycznego Azerbejdżańca, który właśnie załatwia deportację z Azerbejdżanu. Ma zamiar zrzec się obywatelstwa azerbejdżańskiego, na rzecz gruzińskiego (które podobno kosztuje sześćdziesiąt dolarów; dla porównania za obywatelstwo Azerbejdżanu należy zapłacić 20 tys. dolarów) by łatwiej mu było jeździć do Rosji do pracy. Planuje zupełnie opuścić kraj o którym ma, mówiąc delikatne nienajlepsze zdanie. Mówi, że nie ma się co zastanawiać czy płacić karę - on na naszym miejscu wybrał by bez wahania deportację.

Innej z kolei rodzinie (mąż Azerbejdżaniec a żona Mołdawianka) odmówiono prawa wyjazdu na osiedlenie się Mołdawii: ich syn w wieku 4 lat nie posiada jeszcze żadnych dokumentów! Stracili właśnie bilet kolejowy dla całej rodziny o wartości 1000 dolarów.  

Podobnych przypadków w ciągu roku w Azerbejdżanie muszą być tysiące. Tutaj dopiero widać bezduszność systemu.

 

CZIII-164.JPG

 

Po kilku godzinach wracamy na kwaterę. Żona gospodarza domu zdążyła już przygotować pyszny obiad z kurczaka z ziemniakami i fasolą. Siedząc przy stole rozmawiamy z Israilem o dalszych planach i celach do odwiedzenia w Azerbejdżanie. Gospodyni z nami nie je, tylko siedzi jak zwykle w pewnej odległości. Gdy tylko skończyliśmy i odeszliśmy od stołu, ona również przysiadła się do wieczerzy.

Jak zwykle tajemniczy Israil nagle wychodzi z propozycją zrobienia wycieczki po okolicy. Podobno w okolicy znajduje się wiele ładnych miejsc. Można to zauważyć studiując mapę, gdyż miasto leży u podnóża gór leżących na granicy z republiką Górskiego Karabachu. Razem ze znajomym Israila - Ramisem, wyruszamy o 15:30 w dwa samochody: my Forkiem, a oni na błękitnej "szestiorkie" (radziecki model Waz-6)

 

CZIII-166.jpg

 

Podążamy ku górom

CZIII-167.jpg

 

rozmawiając po drodze o serii radzieckich samochodówю. Modeli Waz-ów było całe mnóstwo: od Waz-1 do 12, Masza każdy z nich odróżnia, dla mnie jednak zlewają się one w jeden model, podobny z daleka do naszego Dużego Fiata-125p.

Droga wciąż podnosi się, wijąc się wzdłuż zbocza góry. Często obok drogi widzimy zaparkowane samochody przy różnego rodzaju czajchanach. Obok jednego z ich skręcamy z drogi przez wąski mostek.

 

CZIII-168.jpg

 

za którym w głąb lasu prowadzi leśny dukt. Nie ujechawszy jednak nawet kilkuset metrów, nasi towarzysze niespodziewanie zatrzymują się na drodze. Rozumiemy, że trudność terenu przekracza możliwości "szestiorki". Naradzamy się co robić. Israil twierdzi, że wszystkie "dobre miejsca" są już zajęte. Ramis gdzieś znika, za to nie wiadomo skąd pojawia się jakiś chłopak, zapewne znajomy Israila, z którym on długo rozmawia. Na ich prośbę demonstruję rozkładanie namiotu, gdyż nikt z nich takiego przybytku jeszcze nie widział. "Leśny chłopak" jak już zdążyliśmy ochrzcić nowego znajomego, ochoczo mi w tym pomaga, zaś Israil i Ramis obserwują nasze poczynania z zainteresowaniem.

 

CZIII-169.jpg

 

Siedzimy jeszcze potem jakiś czas bezczynnie na karimatach, po czym otrzymujemy informację, że w niedalekim czajchanie zwolniło się miejsce. Przestawiam samochód w okolice niedawno przejeżdżanego mostku, podczas gdy wszyscy pozostali zajmują miejsca w czajchanie. Koło pobliskiego źródełka gotujemy na gazie ryż z mlekiem. Mimo, że wzięliśmy ze sobą jedzenie dla wszystkich obecnych, Israil zamawia całą paletę dań

 

CZIII-172.JPG

 

Potem jednak stwierdził, że zamówione szaszłyki okazały się gorsze od przygotowanej przez Maszę zupy.

Mamy też okazję posłuchać azerbejdżańskiej muzyki na żywo, wykonywanej przez grajka.

 

CZIII-173.jpg

 

CZIII-174.jpg

 

Po godzinie znów zmieniliśmy miejsce, przesiadając się do stołu położonego niżej, przy rzecze płynącej w dolinie. Tutaj już czekali na nas inni biesiadnicy. Pojawił się też nasz znajomy z lasu tym razem w roli kelnera podającego do stołu i nalewającego wspaniałą herbatę z liści czarnej porzeczki

 

CZIII-175.JPG

 

Impreza zaczęła nabierać tempa, gdy przybył znajomy nam grajek w asyście dwóch muzyków.

 

CZIII-177.jpg

 

CZIII-178.JPG

 

Po kilku namowach do wspólnego odtańczenia azerbejdżańskich utworów, w końcu ulegam. Natychmiast też ze wszystkich stron posypały się zaproszenia dla Maszy. My jednak razem nie za bardzo czujemy się w tej materii. Zamiast tego proponuję grajkowi, że zatańczymy, nasze, "nieazerbejdżańskie" tańce. Wykonujemy z żoną kilka kroków Cza-czy i Jive'a, wzbudzając przy tym gwałtowny aplauz zebranych. Mimo tego, że podłoże jest łagodnie mówiąc nierówne i sporo się już zapomniało, wieczór pozostanie niezapomniany.

 

Zawsze w takich przypadkach jest to powód do radości, że ludzie których odwiedzamy także będą coś mieć z tego, że ich spotkaliśmy. Warto więc na takie okazje popisać się na przykład znaniem jakiejś polskiej piosenki lub tańca.

Powrotną podróż niekończącymi się serpentynami rozpoczynamy po zupełnym zapadnięciu zmroku. Omal nie zaliczam bliskiego spotkania z ciężarówką zaparkowaną na jednym pasie ruchu bez jakichkolwiek świateł, nawet odblaskowych. Gdy docieramy do miasta nasi znajomi pokazują nam jeszcze bar, w którym możemy skorzystać z Internetu Wi-fi. Tutaj czeka nas kolejna porcja złych wiadomości z Ługańska (m. in. do Rosji ewakuował się brat Maszy). Po powrocie do naszego tymczasowego domu, jemy jeszcze z Israilem kupionego wcześniej arbuza i idziemy spać około drugiej w nocy.

 

20 VI 2014

Wstajemy około dziesiątej Niezadługo później przychodzi Israil z którym jemy przyrządzone naprędce przez gospodynię śniadanie. Opowiadam Israilowi o moich problemach z instalacją gazową, na co radzi poszukać gazownika-elektryka, który podobno niedaleko ma warsztat. Dosyć sceptycznie podchodzę do tego pomysłu, mając w pamięci niedawne zmagania gruzińskich speców od LPG, lecz jest to po drodze na bazar na który chcemy się dziś udać - przystajemy więc na propozycję.

Szybko docieramy w odpowiednie miejsce

 

CZIII-180.jpg

 

lecz nie dane nam było zajechać do warsztatu, gdyż po rozeznaniu Israil lakonicznie stwierdza "idziemy do innego". Ta sama sytuacja powtarza się w kolejnym warsztacie, i kolejnym... Tutaj dostępne są wyłącznie części i specjaliści od napraw samochodów radzieckich. Dobrze, że naprawa nie jest niezbędna, inaczej wyglądalibyśmy marnie.

Podążamy więc drogą do miasta Tovuz, na bazar.

 

CZIII-181.jpg

 

CZIII-183.jpg

 

Spotykamy tu też przypadkowo córkę Israila, Ajnur

 

CZIII-184.JPG

 

Główny asortyment rynku

 

CZIII-185.JPG

 

CZIII-186.JPG

 

Dominują jak widać ubrania żeńskie, ale kobiet noszących wykwintne stroje jak na lekarstwo. Może w takich ubraniach chodzą one tylko w domu? Z naszych dotychczasowych obserwacji wynika, że głównym zajęciem kobiet w Azerbejdżanie jest przygotowywanie jedzenia dla domowników oraz niańczenie małych dzieci. Wcześnie wychodzą za mąż (w Azerbejdżanie minimalny, dopuszczony prawem wiek dla kobiety to 13 lat), i nie mając czasu na zajmowanie się sobą, szybko się starzeją tracąc zgrabną sylwetkę. Może w Baku sytuacja wygląda inaczej?

 

Tak, Israil jest naprawdę skrytą osobą. Chociaż bardzo nam pomaga, istnieje między nami spora bariera w relacjach. W dalszym ciągu wiemy o nim niewiele i już przestaliśmy pytać o dalsze szczegóły z Jego życia, widząc, że nie jest skory do dzielenia się nimi z nami.

 

CZIII-165.JPG

 

Z trudem znajdujemy notes i długopisy - potrzebne rzeczy do kontynuowania zapisek z podróży.

Po skromnych zakupach wracamy z powrotem i na kwaterze jesteśmy za kwadrans pierwsza.

Teraz pora na składanie do samochodu części rzeczy, które dotąd przechowywaliśmy u gospodarzy,

 

CZIII-187.JPG

 

wspólne zdjęcie z gospodarzem domu - Nassreddinem (dopiero teraz poznaliśmy jego imię)

 

CZIII-188.JPG

 

i ruszamy w dalszą drogę.

 

A w planach rejon miasta Gabala i kilkudniowe wejście w góry. Za pięć dni odbywa się w Kowlar azerbejdżańskie wesele, na które zaprasza nas Israil. Nie chcąc przegapić niewątpliwie ciekawego wydarzenia, umawiamy się, że za cztery dni tutaj wrócimy, kontaktując się wcześniej telefonicznie.

 Do przejechania mamy zaledwie 220 kilometrów. Lecz przed dojechaniem do podnóża gór, chcemy odwiedzić jeszcze jeden obiekt - Gabalińską Stację Radiolokacyjną, która jeszcze niedawno (do 2012 roku) była dzierżawiona przez rząd rosyjski. Wybudowana w czasach radzieckich, służyła do wykrywania balistycznych rakiet i innych latających obiektów na Ziemi i w Kosmosie z odległości do 6000 km. Dwa lata temu wygasła umowa z Rosją i Azerbejdżan znacznie podniósł cenę za dzierżawę Stacji. Skoro Rosjanie wyjechali to z pewnością dostęp do niej będzie teraz ułatwiony - myślimy. Obiekt oczywiście był tajny, nie ma go na mapach topograficznych, za to w Sieci można znaleźć jego współrzędne. Ustalamy więc cel, starając się jak najbliżej podjechać pod obiekt.

Znów przez główną magistralą Gandza-Baku

 

CZIII-189.jpg

 

skręcamy na Agdas w kierunku gór

 

CZIII-191.jpg

 

CZIII-192.JPG

 

Po jakimś czasie na wzgórzu w oddali dostrzegamy dziwną budowlę.

 

CZIII-193.jpg

 

 To chyba to czego szukamy! Nie spodziewaliśmy się, że taki obiekt będzie tak doskonale widoczny z trasy.

 

CZIII-195.JPG

 

Za chwilę skręcamy w boczną drogę. Stacja na wyciągnięcie ręki, ale jak wjechać na wzgórze? Robię mały postój na poboczu i analizuję na mapie okolicę. Chyba musimy jechać jeszcze trochę dalej. Kilkaset metrów dalej postanawiam postawić auto obok drogi, a sam pójść na rozeznanie terenu.

Pełno tu bocznych dróg, lecz wszystkie mają swój koniec na posesjach, a od wzgórza dzieli nas poza tym rów z wodą.

 

CZIII-196.JPG

 

Przypomniałem sobie teraz, że widziałem jakaś gruntowkę odbijającą w prawo prosto na grzbiet góry. Z nowym planem zbiegam do drogi. Przy samochodzie widzę kręcących się dwóch podejrzanych typków, z których jeden z nich rozmawia o czymś z Maszą. Gdy podchodzę bliżej, pokazuje mi legitymację, mówiąc, że jest z policji i pyta co my tu robimy?

 

CZIII-194.jpg

 

Tylko dokument wygląda wiarygodnie, cała reszta (ubiór oraz samochód zaparkowany obok) mogą wywoływać co najmniej niedowierzanie. Jego kompan

 

CZIII-197.jpg

 

pokazuje cały czas na nasze blachy i między kolejnymi zaciągnięciami się dymem z papierosa, prowadzi jakąś konwersację ze swoim druhem, raz po raz spluwając.

Zamiast udawać, że nie rozumiemy włączyliśmy się w rozmowę, objaśniając, że szukamy tylko miejsca do noclegu a w ogóle to jedziemy do Gabala i jesteśmy zwykłymi turystami. W konsekwencji czego oba typki karzą nam czekać "do wyjaśnienia okoliczności" po czym gdzieś dzwonią. Czas leci i w końcu słyszymy, że trzeba pojechać na komendę do wyjaśnienia. W odpowiedzi oznajmiamy w akcie desperacji: "nigdzie nie jedziemy!" i o dziwo policjant się zgadza, mówiąc "no, dobrze" (!!). To chyba najlepiej świadczy o tym, jaka jest policja a Azerbejdżanie. Mimo tego nie jest nam do śmiechu, tym bardziej, że po kilku minutach podjeżdża kolejny stary radziecki samochód z którego wysiada dwóch kolejnych typów o nieco większej posturze i z jeszcze bardziej niewyraźnymi twarzami. Teraz jest to już czterech chłopa kontra my. Zaczynamy się trochę bać. W pewnym momencie zza zakrętu wyszedł wolnym krokiem pasterz pędzący stado kóz. Wychylam się do niego z pytaniem, czy zna tych ludzi? Starszy człowiek na szczęście znał rosyjski i co najważniejsze zechciał nam pomóc w biedzie. Podszedł do nich porozmawiał, po czym powiedział, że tylko jeden z nich jest policjantem a reszta to koledzy. Tego już było dla mnie za wiele. -"Co wy od nas chcecie?!" -rzuciłem wychylając się przez okno -"Sprawdziliście, tak? U nas wszystko w porządku! To na razie!", po czym uruchamiam auto i natychmiast zawracam, zostawiając zdezorientowanych tajniaków przy autach. Gdy dobiega do nas jeszcze dalekie "Spasiba!" nieco oddychamy z ulgą jednocześnie wyrzucając sobie, dlaczego tak długo tam staliśmy.

 

Nie byłbym jednak sobą, gdybym pozwolił, by to nieprzyjemne zdarzenie wpłynęło na zmianę moich planów odwiedzenia radaru. Tym bardziej, że jestem przekonany na sto procent, że owa gruntowa droga odbijająca wcześniej na wzgórze, jest tą właściwą. Skręcamy natychmiast po dotarciu do rozwidlenia i ledwie widoczną drogą podnosimy się na wzgórze

 

CZIII-200.jpg

 

"No, to jest to!" - wyrażam głośno swoje myśli, widząc pustkę i majaczący w oddali cel. Droga jednak jest ledwie widoczna, więc proszę Maszę, by uruchomiła notebook. Rozglądając się wokół nagle dostrzegam z przerażeniem, że poniżej nas w odległości około trzystu metrów podążają powoli naszym tropem dwa samochody, z których jeden jest policyjną terenówką a drugi to Łada Niwa. "Uciekać!" - błysnęła mi przez głowę myśl. Gaz do dechy i od tej pory przestaję zważać na przeszkody i kamienie znajdujące się na "drodze", gdyż osuwisko po którym jedziemy ledwie nosi jeszcze jej znamiona. Wiedziałem jednak, że niestety oba ścigające nas samochody poradzą sobie z przeszkodami nie gorzej niż ja. Masza z początku boi się bardziej o auto, czy wytrzyma tak mordercze tempo, lecz szybko przestaje o tym myśleć. Dochodzą bowiem do niej moje słowa, że uciekamy przed bandytami i w kraju, w którym panuje dyktatura nikt o nas nawet się nie dowie. Bo niby skąd mamy wiedzieć w jakich jesteśmy tarapatach? Mój Forester jak gdyby czuł całą powagę sytuacji, gdyż nie wjeżdżał, dosłownie wlatywał po wzgórzu, przepuszczając pod sobą mniejsze i większe kamienie. To był ten moment w którym zaskoczenie przebiło uczucie przerażenia.

 

CZIII-203.jpg

 

-"Masza, dzwoń do ambasady w Baku!" - Krzyczę. Mimo kilku prób nikt jednak nie odbiera telefonu (dzwoniliśmy pod nr awaryjny). Masza wybiera więc numer Israila, bo być może on zna kogoś na stanowisku,  poinformuje o zdarzeniu. Ja tymczasem docieram do drogi z płyt na grzbiecie góry. Prowadzi ona wprost do radaru, dzięki czemu mogliśmy wykonać te unikalne zdjęcia

 

CZIII-204.JPG

 

CZIII-206.JPG

 

Jednak zamiar spenetrowania radaru zdecydowanie przeminął, Skręcamy więc w inną drogę prowadzącą jak nam się wydaje do zjazdu inną stroną góry. Wzdłuż niej ogrodzenie z drutem kolczastym a za nim jakieś budynki. Drogę jednak przegradza szlaban. Wycofuję i tym razem podążając wprost ku Stacji zjeżdżam ze zbocza, na ślepo szukając jakiejkolwiek możliwości uniknięcia pogoni. Mijając po drodze lądowisko dla helikopterów,

 

CZIII-205.jpg

 

 zaczynam zdawać sobie sprawę, że ten obiekt chyba nie jest do końca opuszczony. Wtedy widzę już komitet powitalny złożony z kilku policjantów, tym razem wszyscy są już umundurowani. Uczucie strachu zupełnie przemija, gdyż rozumiem, że znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia. Z uśmiechem zatem witam zatrzymujących nas ludzi, z których jeden, widać naczelnik, poważnym tonem prosi nas o dokumenty. Informuje, nas że jesteśmy na terenie wojskowym i przebywanie tutaj jest zabronione. Tłumaczę, że szukamy tylko miejsca by postawić namiot, na co "naczelnik" po zapoznaniu się z naszymi dokumentami, nieco przyjacielskim tonem oznajmia "my służymy, za zdrowie, za turystę" (w wolnym tłumaczeniu). Zostaję poproszony, by na zewnątrz, na masce Niwy rozłożyć swoje dokumenty dotyczące mnie i samochodu. "Naczelnik" (jedyna osoba  znająca jako-tako rosyjski) długo spisuje nasze dane, mnie w tym czasie okrążają inni policjanci, z których jeden szczególnie zapadł mi w pamięć. Wyższy ode mnie prawie o głowę, o młodzieńczej, prawie chłopięcej twarzy, stoi o krok ode mnie i lustruje mnie podejrzliwym spojrzeniem. Będąc w dobrym nastroju - czując, że wszystko dobrze się skończy, uśmiechnąłem się do niego, takim zwykłym szczerym uśmiechem. Taki też uśmiech i jednocześnie zakłopotanie pojawiły się natychmiast na twarzy policjanta. Pomyślałem w tej chwili, że chyba największym skarbem na Wschodzie jest (jeszcze) szczerość i otwartość jego mieszkańców. Lubię takich ludzi, gdyż sam jestem taki.

 

Gdy procedura sprawdzania (w czasie której kilkukrotnie dzwonił do nas Israil i prosił o przekazanie telefonu "Naczelnikowi") dobiegła końca, dalsze relacje przebiegały już w na wpół przyjacielskim tonie. Polecono nam  jechać za terenówką "Niwą" w kierunku wyjścia z kompleksu.

 

CZIII-210.jpg

 

Tutaj jeszcze kolejne spotkanie z następnym radiowozem i kolejnymi policjantami

 

CZIII-211.jpg

 

Teraz już wiemy, że okolica jest wyludniona tylko pozornie. Musieliśmy wjechać tutaj od jedynej tak kiepsko dostępnej strony. Widzimy, że zbudowany jest tutaj cały system zabezpieczeń (chyba nie za bardzo skutecznych) przed intruzami. Mijamy wartowników w budkach, wokół nas stoi kilkunastu policjantów. Efekt naszej wizyty musiał być podobny do włożenia kija w mrowisko. Teraz na szczęście nikt nas o nic nie pyta, wszystkie wątpliwości wyjaśniają policjanci w eskortującej "Niwie".

Przejeżdżamy przez pierwszy szlaban

 

CZIII-212.jpg

 

który jak się okazuje był tylko elementem wewnętrznego pierścienia ochrony, gdyż po chwili dojeżdżamy do kolejnego, zewnętrznego posterunku

 

CZIII-215.jpg

 

Ciekawe, że nawet pomiędzy dwoma szlabanami na zamkniętym dla obcych terenie, przy drodze rusz po rusz stoją tabliczki ze zdjęciami obecnego prezydenta kraju, i "sztandarowymi" budowlami stolicy. Jak widać patriotyzm w strukturach siłowych nie powinien gasnąć ani na chwilę.

 

Po przejechaniu ostatniego posterunku "Niwa" odprowadza nas jeszcze około dwa kilometry do zjazdu na główną drogę. Rozumiemy, że pokonanie tej trasy w odwrotnym kierunku, byłoby przez nas niemożliwe.

Żegnamy się więc uprzejmie z policjantami, i podążamy w kierunku Gabali taką oto drogą.

 

CZIII-216.jpg

 

Wspominamy jedną z ciekawszych do tej pory przygód. Gdy dojeżdżamy już do Gabali, wtem dzwoni telefon z ambasady w Baku. Tłumaczymy, że sytuacja już się rozwiązała. Dowiadujemy się, że nie nikt nie odbierał telefonu, gdyż pomyliliśmy numery a pani dyżurująca była akurat pod prysznicem...

Dochodzi 22:30, gdy docieramy do rozświetlonego Gabala. "Kurortnoje miesto" jak powtarzał nam bez końca Nassreddin, rzeczywiście w porównaniu do innych miast w Azerbejdżanie, wrażenie takie sprawia. Głównie za sprawą dobrze utrzymanych ulic, chodników i iluminacji. Miasto wolimy jednak obejrzeć przy świetle dziennym, wracając tu po zejściu z gór.

 

Jedziemy teraz w zupełnych ciemnościach i po kilkunastu minutach podjeżdżamy już serpentynami pod wieś Laza, która stanowić będzie punkt wypadowy.

Teraz kluczowym problemem jest znalezienie miejsca na rozbicie namiotu. Parkujemy auto na jakimś żwirowisku pomiędzy chatami i snując plany spożywamy kolację złożoną z jogurtu i chleba kupionego w Gabala. Miejsce faktycznie niezbyt komfortowe na nocleg. Wtem widzimy światło latarki i głosy jakiś ludzi. Okazuje się, że wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowych i jeden z nich o imieniu Ahmed, po krótkiej rozmowie ze mną, oferuje nam możliwość postawienia namiotu w jego ogrodzie.

Bardzo cieszymy się z zaproszenia i oczywiście skwapliwie korzystamy z okazji. Po przejściu kilkunastu metrów w głąb posesji wydzielony nam zostaje kawałek ziemi, na szczęście równej i porośniętej chwastami. W porównaniu do perspektywy koczowania na żwirowisku przy drodze jest to istny raj. Gdy namiot już stoi, pojawia się żona gospodarza, Marina z zaproszeniem na herbatę. Przyjmujemy je, nie tylko dlatego, że  planowaliśmy przygotowanie herbaty przed pójściem spać. Na podwórzu przed domem czeka stół z nakryciami do herbaty, cukierkami i konfiturami. Na drewnianych ławach miękkie haftowane poduszki. Poznajemy matkę Ahmeda, jego brata z synem i córką. Ahmed przyjechał z Rosji (z Krasnodaru) do swojego brata na ślub, który ma się odbyć nazajutrz. Wszyscy oni są Lezginami. Jest to około milionowy naród, żyjący w swojej przeważającej części w sąsiednim Dagestanie (czyli de facto w Rosji), zaś drugim ich największym skupiskiem jest północno wschodni Azerbejdżan. Wszyscy rozmawiają płynnie po rosyjsku (dzieci chodzą do rosyjskich szkół lub studiują w Rosji) a ich narodową religią jest islam.

 

CZIII-217.JPG

 

Przez okno domu dostrzegamy też przyszłą pannę młodą, nie wychodzi ona jednak do nas, mimo kilkukrotnych zaproszeń ojca.

Nie mamy niestety możliwości bliższego zapoznania się z Lezgińską kulturą, gdyż jest już po pierwszej w nocy, a jutrzejsza ceremonia rozpoczyna się rano. My też mamy plan jutro wyruszyć z rana w góry, zatem żegnamy się i po przejściu kilkudziesięciu kroków zajmujemy miejsca w namiocie.


(Abym mógł dodać kolejną "część części trzeciej", musi ktoś z Forumowiczów zamieszczać każdorazowo jakiś wpis pod moim ostatnim. Istnieje limit w ilości zdjęć zamieszczany w jednym poście)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

21 VI 2014

O godzinie 5:30 słowami "Wstawaj towariszcz! Zabierajem pałatku, maszinu!" Budzi mnie już Ahmed, przechadzający się nieopodal namiotu. Pobudka o tej porze jest nam delikatnie mówiąc nie na rękę (Ahmed wczoraj twierdził, że możemy spać do 8:00) dlatego lekko zdenerwowany, powoli wygrzebuję się z namiotu. Słyszę, że muszę zabierać się stąd i "trzeba jechać na rejestrację do pograniczników". Faktycznie, Ahmed coś wczoraj wspominał, że we wsi jest posterunek straży granicznej i każdy kto wybiera się w góry musi tam się zarejestrować. Umawiam się z Ahmedem, że Masza na razie zostanie w namiocie, a my we dwoje wjedziemy kilkadziesiąt metrów wyżej na posterunek.

Droga przez wieś wiodąca do niego w czasie wiosny przypomina zapewne rzekę

 

CZIII-218.jpg

 

Na miejscu okazuje się jednak, że jesteśmy za wcześnie, i mamy się stawić pół godziny później. Wracamy więc z powrotem i powoli, razem z Maszą zaczynam składać namiot i znosić rzeczy do samochodu. Poza bratem Ahmeda, nie widzimy już nikogo z domowników. Sam Ahmed stał się dla nas wyraźnie chłodny i nieustająco nas pogania, byśmy zabierali się stąd. Ma to na pewno związek z dzisiejszą ceremonią. Nie byliśmy rzecz jasna zaproszeni na nią, ale wydaje mi się to nietaktowne, najpierw zapraszać kogoś w gości, a potem przed umówioną porą wyganiać.

Podczas gdy my znosimy rzeczy, przybywają już pierwsi goście weselni, w tym także jak mniemam ojciec pana młodego, który jak odczytuję jest również niezbyt zadowolony z naszego pobytu tutaj.

O 7:30 jedziemy, teraz już z Maszą z powrotem na posterunek. Wieś powoli budzi się do życia, m.in. na przystanku busików są już pierwsi ludzie

 

CZIII-219.jpg

 

Na miejscu bramę otwiera nam tak jak wcześniej na oko osiemnastoletni chłopak. Po kilku minutach zjawia się dowódca posterunku, mężczyzna w wieku około lat pięćdziesięciu i zabiera nasze paszporty. On jeden z obecnych tu wojskowych rozmawia tu po rosyjsku, (zupełnie tak jak dzień wcześniej przy radarze) opowiada nam też coś niecoś z życia na służbie. Otóż cały stacjonujący tutaj oddział nie ma prawa bez zezwolenia opuszczać posterunku (nie mają prawa nawet na spacer po wsi), zaś łączność ze światem utrzymują dzięki... Internetowi, którego dostawcą jest Państwo. Dowódca opowiada, że do granicy przebiegającej po paśmie górskim jest stąd aż 18 kilometrów, mimo tego muszą tkwić tu całkiem irracjonalnie. Nasz rozmówca przywołuje w tym momencie wspomnienia z jego służby w czasach ZSRR, gdy ochraniał on granicę z Iranem i wszystkie narody Związku Radzieckiego żyły ze sobą zgodnie, zupełnie nie tak jak teraz.

Po kilku chwilach dostajemy z powrotem nasze paszporty. Dowódca życzy nam wszystkiego najlepszego, mówiąc, że będzie nam trudno i trasa jest niełatwa, tym bardziej, że jesteśmy bez przewodnika. Biorę od Niego numer telefonu na wypadek ewentualnych problemów z pogranicznikami, których możemy spotkać po drodze.

Po niecałej godzinie od momentu wyruszenia, zjeżdżamy już wzdłuż rzeki do spodziewanego miejsca postoju.

 

CZIII-220.jpg

 

Wieś Laza leży  na zboczach doliny rzeki o tej samej nazwie. Zamierzamy zostawić gdzieś auto i odbyć kilkudniową wyprawę doliną, by dotrzeć na górę Salawat a w dalszej perspektywie do wsi Chynalik ze wszystkich stron otoczonej górami. Plan opiewa na 3-4 dni. Do dyspozycji mamy mapy topograficzne z zaznaczonymi ścieżkami. Sęk w tym, że mapy są starsze ode mnie, i wiele ścieżek mogło zmienić już swój bieg. Należy więc podeprzeć się wiedzą jaką mają miejscowi. W pesymistycznych nastrojach znajdujemy jednak szybko miejsce do zaparkowania obok nieczynnego jeszcze czajchanu. Długo siedzimy w samochodzie i obmyślamy dalszy plan.

 

CZIII-221.JPG

 

W końcu pojawia się "kelner" - właściciel punktu gastronomicznego, ustawia prowizoryczne ławy i stoliki i gestami (nie zna rosyjskiego) zaprasza nas na herbatę, grzecznie jednak odmawiamy. Po pewnym czasie pojawia się radziecka "szestiorka" (nawiasem mówiąc nasycenie radzieckimi samochodami w tej części Azerbejdżanu wynosi 100%), z których wysiada dwóch ludzi sądząc po zachowaniu, znajomych "kelnera". Podchodzą do nas i -tym razem po rosyjsku- zapraszają mnie na herbatę. Na Maszę żaden z nich nie zwrócił żadnej uwagi. Przy herbacie jeden z nich szkicuje mi mapkę z zaznaczonym szlakiem do Chynalika

 

CZIII-222.JPG

 

Oni też są Lezginami i świetnie znają rosyjski (jeden z nich jest nawet nauczycielem tego języka). Wkrótce potem odjeżdżają, zostawiając nas sam na sam z właścicielem.

Powoli pakujemy plecaki. Pomny ubiegłorocznych przygód w Rosji, staram się brać tylko niezbędne rzeczy. Zdaję sobie sprawę, że większość naszego dobytku w góry muszę nieść ja, gdyż Masza nie ma jeszcze w pełni sprawnej nogi (dalej nosi opatrunek), stąd muszę zapomnieć m.in. o zdrowym jedzeniu, a te które bierzemy (zupki "chińskie" i konserwy) będziemy przyrządzać na małej kuchence turystycznej zasilanej kartuszami gazowymi. Szczegółowy spis żywności w góry przedstawia się następująco: owsianka, kasza kus-kus (około 200g), pół paczki makaronu, dwie konserwy mięsne i jedna rybna, oprócz tego ze słodyczy 1 chałwa, 7 batonów sezamowych, trochę orzeszków z Gruzji i parę sztuk rahad-lukum. Do tego wspomniane zupki chińskie w liczbie czterech. Pakowanie plecaka jest swojego rodzaju sztuką; umiejętnego zrównoważenia ilości wyposażenia i jego ciężaru. Mimo długoletniego stażu w tej materii, plecak szybko staje się ciężkawy, gdyż niezbędne są oprócz namiotu, jedzenia i śpiworu również zapasy wody (ta z rzeki w dolnej partii nie nadaje się do picia). Po drastycznym ograniczeniu ilości ubrań plecaki nareszcie są skompletowane.

 

Przed wyruszeniem lepiej też dobrze się najeść; na śniadanioobiad zupa pomidorowa z konserwą, a jakże. Do tego surówka z pozostałościami warzyw. Na podbój gór wyruszamy dokładnie o 13:46.

Maszerujemy doliną rzeki Laza, która z racji pory roku ma znacznie osłabiony nurt.

 

CZIII-223.JPG

 

Natykamy się wkrótce na pograniczników

 

CZIII-224.JPG

 

Jeden z nich zbiega do nas i gestami żąda byśmy zawrócili, pokazując że dalsze kontynuowanie przez nas wędrówki jest zabronione. Z uśmiechami odkrzykujemy (dzieli nas nurt rzeki) po angielsku, że nigdzie nie wracamy, gdyż mamy już rejestrację. Żołnierz długo nie ustępuje, w końcu widząc, że chyba racja jest po naszej stronie, porozumiewa się z kimś przez radio. Wkrótce po tym bez słowa odwraca się na pięcie, widocznie by wylegitymować schodzących z gór pasterzy

 

CZIII-225.JPG

 

CZIII-226.JPG

 

Lekkie podejście korytem rzeki po kamieniach jest nużące, ponieważ mam na plecach prawie wszystkie rzeczy. Niemal od pierwszych chwil po wyjściu myślę o tym, by zawrócić i dać sobie spokój z dalszą wspinaczką.

 

CZIII-227.JPG

 

CZIII-228.JPG

 

CZIII-229.JPG

 

Jednak widoki powoli nagradzają nam nasz wysiłek. Po kilku godzinach marszu rozumiem, że oglądając przyrodę wyłącznie z okien samochodu doświadcza się tylko pięćdziesiąt procent przyjemności.

 

CZIII-230.JPG

 

CZIII-231.JPG

 

CZIII-232.JPG

 

O godzinie 16:30 docieramy do małej rzeczki przegradzającej drogę. Świetna okazja by wykąpać się i poleżeć na ciepłych jeszcze kamieniach

 

CZIII-233.JPG

 

Powyżej rzeczki płynącej w głębokiej rozpadlinie znajduje się pastwisko

CZIII-234.JPG

 

z widokiem na wodospad

CZIII-235.JPG

 

CZIII-236.JPG

Jesteśmy teraz kilkadziesiąt metrów powyżej rzeki. Ledwo widoczna ścieżka prawie zanika, na szczęście między skałami udaje się znaleźć szczelinę, za którą szlak znajduje swoje przedłużenie

 

CZIII-237.JPG

 

CZIII-238.JPG

 

CZIII-239.JPG

 

W dole widzimy szałas pasterzy - pierwszy punkt widniejący na narysowanej mapce

CZIII-241.JPG

 

CZIII-240.JPG

 

Tutaj musimy szukać też odbicia od rzeki, jednak nie widać zupełnie szlaku. Próbuję iść na azymut, lecz mozolne drapanie się pod stromą górę z ciężkim plecakiem staje się po prostu niemożliwe.

 

CZIII-242.JPG

 

CZIII-243.JPG

 

Wracamy więc do punktu, z którego widzieliśmy pasterzy. Oni też nas zauważają. Machaniem rąk i gwizdaniem dają nam znaki, byśmy zeszli do nich. Ponieważ już ciemnieje, pomyślałem sobie, że rozbijemy namiot obok ich domku, gdyż teren jest tam w miarę równy. Schodzimy, do rzeki, gdzie następuje powitanie. W tym miejscu bardzo żałuję, że nie wzięliśmy papierosów, o które od razu zapytał gestem jeden z pasterzy. Mimo ich braku zostajemy zaproszeni zwyczajowo na herbatę, do której my dokładamy nasze słodkości

 

CZIII-244.JPG

 

Po biesiadzie pomagamy gospodarzom ściągać zabłąkane owce z okolicznych skałek. W stosunku do bardziej oddalonych sztuk pasterze używają strzelby, strzelając w powietrze. Gdy zabieramy się rozbijać namiot, pasterze nie zgadzają się na to, prosząc byśmy przenocowali w ich namiocie, sami zaś nocują w chatce obok. Pokusa spania na niedźwiedzich skórach była na tyle silna, że nie oponowaliśmy zbyt długo. Jeden z chłopaków zdążył nam się pochwalić ich pochodzeniem - na swoim telefonie zaprezentował nam film, na którym obok wodospadu, który widzieliśmy po drodze uśmiercił jednym strzałem między oczy niemałego niedźwiedzia.

Układamy się do snu. Spędzone do obozowiska stado pilnowane przez trzy pasterskie psy śpi na ziemi w otoczeniu domku.

 

CZIII-245.JPG

 

22 VI 2014

Pobudka o 6:15.

 

CZIII-247.JPG

 

Przezornie zastawiliśmy wejście plecakami, gdyż dookoła namiotu biegał już jeden z psów pasterskich. Mieliśmy wczoraj niemałego stracha, gdy dwa z nich podbiegły do nas na niebezpieczną odległość, na szczęście ich właściciele w porę zareagowali. Po małej herbacie, serdecznie żegnamy się z chłopakami i rozpoczynamy kolejny etap naszej wyprawy.

Najpierw jednak czas na śniadanie złożone z kaszy kus-kus i suszonych owoców, które przyrządzamy po wejściu na łąkę, z której wczoraj obserwowaliśmy pasterzy.

 

CZIII-248.JPG

 

 O 9:18 rozpoczynamy podejście pod przełęcz Salavat (2916 m npm). Ponieważ startujemy z wysokości 1652m npm, mamy przed sobą długie podejście. Odnajdujemy trop, wskazany nam przez pasterzy. Okazuje się, że zaszliśmy nieco za daleko i odbicie z doliny znajdowało się przed łąką z której pierwszy raz widzieliśmy stado owiec. W dalszym ciągu pniemy się dróżką wydeptaną głównie przez konie, które stanowią tutaj jedyny środek transportu. Nasze tempo marszu spada do około 1km/h. Co chwila robimy odpoczynki, na zaczerpnięcie oddechu. Zapasy wody (wzięliśmy jej tylko dwa litry) szybko się kończą. O godzinie 12:30 docieramy do rozległej hali z pięknymi widokami.

 

CZIII-251.JPG

 

Jesteśmy teraz na wysokości 2202m npm. Sześćset metrów różnicy wzniesień pokonaliśmy zatem w trzy godziny.

 

CZIII-249.JPG

 

Wokół nas góry, góry i dolina rzeki Laza

 

CZIII-250.JPG

 

CZIII-252.JPG

 

CZIII-254.JPG

 

W celu kontynuowania podróży trzeba koniecznie znaleźć wodę. Zabieram się więc z pustą butelką i aparatem zboczem góry w poszukiwaniu jakiegoś źródła

 

CZIII-253.JPG

 

Chodzenie po osuwiskach nie jest bezpieczne. Przejście tego odcinka z plecakiem graniczyłoby z szaleństwem.

Niestety moje kilkudziesięciominutowe poszukiwania kończą się fiaskiem. Po powrocie postanawiam, że zrobię mały rekonesans na okoliczny szczyt w celu rozeznania dalszych przeszkód. Po trawiastych zboczach pnę się dobrą godzinę, by po dotarciu na wysokość 2645m podziwiać górę Salawat (3272 m npm) w całej okazałości

 

CZIII-256.JPG

 

Kilkaset metrów poniżej mnie znajduje się też stado owiec i namiot pasterzy - kolejny punkt orientacyjny na mapce

 

CZIII-257.JPG

 

CZIII-258.JPG

 

Zatem podążamy w dobrym kierunku. Droga jednak niekrótka i do łatwych nie należy. Dziś też nie ma najmniejszych szans by dotrzeć do Chynalika. Analiza mapy pokazuje, że dotarcie tam jutro też nie jest wcale takie pewne. Pozostaje jeszcze kwesta braku wody. Zapewne pasterze na dole ją skądś mają, ale do nich jeszcze trzeba dotrzeć. Hm, zresztą... widokami i trudem na tym wyjściu zdążyłem się nawet nasycić...

 

CZIII-259.JPG

 

CZIII-260.JPG

 

CZIII-261.JPG

 

Wybieram więc w moim mniemaniu jedyną słuszną decyzję o powrocie. Ponad czterysta metrów w pionie jakie dzieli mnie od miejsca w którym czeka na mnie Masza pokonuję zbiegając po trawie. Niezła frajda! Jednak bardzo niepokoi mnie brak ujęć wody. Widząc już w oddali Maszę i nasze rzeczy, coś mi mówi, by wrócić nieco inną drogą, z prawej strony zbocza, dostrzegam w pewnej chwili małą ścieżkę, kończącą się przy odłamkach skały z której...

 

CZIII-262.JPG

 

Tak, tak!! Hurra! To jest prawdziwa nagroda za słusznie podjętą decyzję! W tej chwili znalezienie wody było dla nas prawie jak wybawienie. Teraz będzie można przygotować zupę i herbatę!

Po nabraniu całej butelki wracam, by zakomunikować Maszy nowe wiadomości. Oczywiście znajduję pełną zgodność, a i trzeba przyznać, ze w tym stanie nogi taka eskapada była do tej pory dla mojej żony nie lada wyzwaniem.

Po przyrządzeniu posiłku powoli pakujemy nieco już lżejsze plecaki. Pojawia się kilku pasterzy na koniach, którzy zatrzymują się obok nas na mały odpoczynek

 

CZIII-263.JPG

 

Opowiadamy o naszym niezrealizowanym planie dotarcia do Chynalika, a oni proponują nam podwiezienie na koniach naszych plecaków, lecz nie zastanawiamy się ani chwili i trwamy stanowczo przy naszej decyzji..

Myślę sobie, jakim wspaniałym zwierzęciem jest koń, patrząc za nimi z jaką szybkością pokonują kolejne wzniesienia.

CZIII-264.JPG

 

Gdy już zniknęli za górą schodzimy z powrotem do rzeki

 

CZIII-265.JPG

 

CZIII-266.JPG

 

CZIII-267.JPG

 

Po półtorej godzinie docieramy do miejsca, gdzie wczoraj braliśmy kąpiel (zejście z 2202 na 1552m npm)

 

CZIII-268.JPG

 

W dolince, gdzie rozbiliśmy namiot słońce szybko zachodzi

 

CZIII-269.JPG

 

idziemy szybko spać - jutro mamy zamiar nie tylko dotrzeć do naszego auta, ale i dojechać do kolejnych ciekawych miejsc.

 

CZIII-270.JPG

 

 

23 VI 2014

Śpię prawie dwanaście godzin. Mimo pobudki o 8:15 i wczorajszej obietnicy szybkiego wymarszu, spontanicznie postanawiamy poleniuchować do południa i po śniadaniu złożonym z owsianki na mleku i suszonych moreli kapiemy się jeszcze w rzeczce. Darujemy sobie za to wycieczkę na pobliski wodospad (ten ze zdjęcia) i od 12:36 kontynuujemy schodzenie doliną.

 

CZIII-271.JPG

 

CZIII-272.JPG

 

CZIII-273.JPG

 

Tutaj już dostajemy skrzydeł. Nasze tempo spowalnia tylko nachalny pogranicznik, który znów zbiega do nas z posterunku i żąda byśmy przeprawili się do niego w celu wyjaśnień. Tym razem rozkładamy się wygodnie naprzeciw niego, wyciągamy herbatę i słodycze i kręcąc głową z uśmiechem dajemy znać, ze nic nie rozumiemy z jego gadaniny. Sytuacja zakończyła się oczywiście tak jak poprzednio i po upływie półtorej godziny od momentu wyruszenia, jesteśmy znów przy aucie (wysokość 1152m npm).

Wzbudzamy tam żywe zainteresowanie miejscowych, których interesuje szczególnie nasz sprzęt turystyczny.

 

CZIII-275.JPG

 

 Jest też nasz znajomy "kelner", którego pytam gdzie mogę wyrzucić puszkę po konserwie, którą zniosłem z gór nie chcąc tam śmiecić. Ów, z uśmiechem bierze ode mnie rzecz, po czym ciska w najbliższe krzaki. Tylko jeden z miejscowych, chyba najstarszy wiekiem zdaje się zrozumiał, dlaczego nie wyrzuciłem puszki tak po prostu gdzieś w górach ("Ja Was rozumiem, a oni nie"-mówi).

 Miejscowi proszą też mnie o wspólną z nimi fotografię. Obchodzą wokół samochód i widząc Maszę jeden z nich pyta mnie "A gdzie Wasz partner?". Tu następuje niepojęte milczenie połączone chyba ze zdziwieniem, gdy odpowiadam, byłem tam razem z żoną.

 

CZIII-274.JPG

 

Ponieważ spieszymy się zobaczyć "Kurortnoje miesto" nie siadam tym razem z Lezginami do herbaty, tylko wcinamy szybko z Maszą po zupce "chińskiej" i jedziemy do Gabala.

 

CZIII-276.jpg

 

To zadziwiające, że niespełna 5 kilometrów od Laza, znajduje się zupełnie inny, pływający w luksusie świat. Tutaj ulice na całej długości wyposażone są w oświetlenie i chodniki, a nawierzchnię ich stanowi nowiutki asfalt. Tutaj radzieckich samochodów jest już na oko nie więcej niż 1/3 ogółu. Rzeczywiście miasto-kurort, szkoda że tylko dla wybranych.

Parkujemy zatem samochód naprzeciwko jednego z "reprezentacyjnych" budynków władzy

 

CZIII-277.JPG

 

I idziemy na godzinny spacer.

 

CZIII-278.JPG

 

Jest niesamowicie gorąco. Dobrze, że tereny wokół wielu budynków zaopatrzono w działające fontanny.

 

CZIII-280.JPG

 

Nie ja jeden potrzebuję ochłody.

 

CZIII-282.JPG

 

Odwiedzamy jeszcze muzeum krajoznawcze,

 

CZIII-281.JPG

 

lecz nie wchodzimy do środka (gdyż to kosztuje, a zresztą opisy eksponatów są tylko po azerbejdżańsku) zadowalając się obejrzeniem zewnętrznego ogrodu i rozmowie ze stróżem.

Zakupy w pobliskim sklepie z zadziwiająco dużym wyborem słodyczy.

 

CZIII-283.JPG

 

Kupujemy wafle, ukraińską chałwę z arachisem (bomba kaloryczna nr 1) i litr dobrze schłodzonego soku jabłkowego. Chcemy go wypić natychmiast po wyjściu ze sklepu, rozglądam się więc za miejscem gdzie można by przysiąść na chwilę. Wybór pada na niewysoki murek. Jakiś człowiek (sprzedawca, taksówkarz?) zauważył naszą sytuację, po czym bez pytania nie tylko wydostał skądś kawałki kartonu do siedzenia, ale także poprosił sprzedawcę obok by dał nam dwa jednorazowe kubki, by wygodniej się nam piło!

Po pokrzepieniu się wracamy do auta i jedziemy dalej w stronę grupy wodospadów ("siedem krasawic"), które znajdują się tylko 10 km na wschód od miasta. Tam mamy zamiar dziś przenocować.

 

CZIII-279.JPG

 

CZIII-285.jpg

 

Po przejechaniu kilku kilometrów, nie bez trudu odnajdujemy drogowskaz na którym czytamy kompozycję słów "sialala" (wodospad) i "piknik" (chyba miejsce dla odpoczynku).

 

CZIII-284.jpg

 

Po gruntowej drodze zmierzamy znów ku górom.

 

CZIII-286.jpg

 

CZIII-287.jpg

 

Po przejechaniu jeszcze kilkuset metrów oczom naszym ukazuje się leśny parking.

 

CZIII-288.jpg

 

Jest to miejsce pielgrzymek ludzi nawet z odległych zakątków kraju i nie tylko. Spotykamy m. in. azerbejdżańską rodzinę mieszkającą aż w Dniepropietrowsku.

Z parkingu na pierwszy z wodospadów prowadzą kamienne schodki.

 

CZIII-289.JPG

 

Dopada mnie tak mocne zmęczenie,że z trudem wspinam się by oglądnąć atrakcję.

 

CZIII-290.JPG

 

 Na zobaczenie kolejnego wodospadu zupełnie przechodzi mi ochota, zwłaszcza, że miejsce jest oblegane przez tłumy turystów. Bardziej rozsądne będzie więc poszukanie jakiegoś miejsca na nocleg. Nieopodal parkingu znajdują się drewniane ławy i stoły, lecz obecny "cieć parkingowy" w osobie młodego chłopaka informuje mnie, że stawiać namiotu i nocować na stole nielzia.

Nieco dalej znajduje się jakiejś obejście odgrodzone drewnianym parkanem. Idę w poszukiwaniu właściciela terenu i szybko znajduję kompetentną osobę stojącą przy nieodległej bramie. Człowiek ten jest kucharzem na obiekcie i na moje pytanie o rozbicie namiotu prowadzi mnie do właściciela. Ten zaś, próbuje mnie skusić na początku domkami, a potem wielkim namiotem z możliwością brania prysznica. Gdy odpowiadam, że wszystko, co potrzebujemy to tylko miejsce na namiot, jegomość odpowiada z uśmiechem - 5 manatów. Uprzejmie zatem dziękuję i wracam do samochodu, by obwieścić Maszy nieprzyjemną nowinę. Po chwili jednak przychodzi kucharz i mówi, ze możemy się tutaj zatrzymać bezpłatnie. Uradowani, rozkładamy w te pędy namiot i przygotowujemy kolację złożoną z mleka z kakaowymi kulkami.

 

CZIII-291.JPG

 

Potem przychodzi ochroniarz i zaprasza nas jeszcze na kolację. Odmawiamy, gdyż jesteśmy zmęczeni. Po obchodzie terenu i zaglądnięciu nam do wszystkich garnków (?!), ochroniarz się oddala. Możemy nareszcie zacząć myśleć o śnie. Jest 23:00.

 

 

24 VI 2014

Spało się kiepsko. Teren był nierówny i ciągle staczaliśmy się w dół namiotu. Maszy śniły się w nocy koszmary, a ja obudziłem się o 5:30 i już nie mogłem dalej spać. Zdecydowałem wczoraj, że z rana wyskoczę sobie zwiedzić wszystkie wodospady, gdyż jak wiadomo, dla zwiedzających udostępnione są tylko cztery z siedmiu. Masza niestety nie może mi towarzyszyć, gdyż tylko wczoraj mogliśmy zdjąć jej opatrunek z nogi. Rana wyschła zupełnie dopiero dwa tygodnie po zdarzeniu.

A więc o wpół do siódmej chyłkiem przekradam się przez pusty jeszcze parking

 

CZIII-292.JPG

 

i po schodkach zaliczam wodospady jeden po drugim.

 

CZIII-293.JPG

 

CZIII-294.JPG

 

Po czwartym wodospadzie

 

CZIII-295.JPG

 

teraz należy wdrapywać się po stromym i osuwistym zboczu. Rzecz niełatwa.

 

CZIII-296.JPG

 

Wkrótce wyłania się kolejny, czy raczej kolejna krasawica

 

CZIII-297.JPG

 

Jest tu wiele tropów wydeptanych pewnie przez takich zapaleńców jak ja.

 

CZIII-298.JPG

 

 Po kilkuminutowym lawirowaniu między skałami, docieram do kolejnego wodospadu

 

CZIII-299.JPG

 

Tutaj można wziąć poranną kąpiel

 

CZIII-300.JPG

 

Jeszcze raz wodospad w całej krasie:

 

CZIII-301.JPG

 

Ostatni wodospad jest moim zdaniem najładniejszy. Jest to w istocie również pierwszy z siedmiu, gdyż wracając odnajduję jeszcze jeden, wciśnięty pomiędzy dwa, które widziałem wcześniej

 

CZIII-302.JPG

 

Po godzinie od momentu wyjścia jestem przy namiocie, gdzie Masza kończy już przygotowanie śniadania. ŻONA-SKARB!

 

CZIII-303.JPG

 

Dochodzi dziewiąta, gdy najedzeni zaczynamy znosić rzeczy do samochodu. Pojawia się kucharz, z którym wczoraj rozmawiałem. Nie przyszedł on jednak się z nami pożegnać, tylko wyżebrać pięć manatów. Nie daję się, stwierdzając że inaczej się wczoraj umawialiśmy. Jednak te zdarzenie przyspiesza nieco zbieranie naszych rzeczy. Daję na odchodnym "cieciowi" 50 kopiejek - ten to chociaż coś robi: sprząta, pomaga przy użyciu pałki (łudząco podobnej do policyjnej) kierowcom wyjechać (nawet gdy tego w wyraźny sposób nie potrzebują), poza tym jest nawet sympatyczny i ani trochę nachalny. O 9:30 odjeżdżamy.

Na niedalekiej polance robimy jeszcze prawie dwugodzinny postój "techniczny", w czasie którego ustalam trasę na dzisiejszy dzień i prawdopodobne trudności. Po ostatecznym ustaleniu celów, odtańczamy na polance kilka tańców, rzecz jasna przy muzyce z samochodu.

O 11:45 jedziemy już dość dobrą drogą w kierunku położonej w górach wioski Lagicz, gdzie od stuleci podobno pracują warsztaty rzemieślnicze.. Trasa raczej monotonna: z prawej strony pasmo gór porośnięte lasami, z lewej łąki i pola uprawne. Często obok drogi widzimy czajchany i miejsca, gdzie ludzie po prostu odpoczywają, kryjąc się przed palącymi promieniami słońca.

 

CZIII-304.jpg

 

CZIII-305.jpg

 

Wkrótce skręcamy na trakt wiodący już bezpośrednio do Lagicz.  Droga bardzo przypomina mi tą wiodącą z Batumi do Achalcyche

 

CZIII-306.jpg

 

Jednak tam takiego ruchu maszyn drogowych nie było

 

CZIII-307.jpg

 

Dlaczego akurat tutaj pracują? Poszerzają drogę? Czyżby rosnąca popularność tego miejsca zwróciła uwagę decydentów?

Dalej już brak asfaltu i widoki coraz ładniejsze

 

CZIII-308.JPG

 

CZIII-309.JPG

 

CZIII-310.jpg

 

CZIII-312.JPG

 

Koryto rzeki w dole przewija się niczym autostrada

 

CZIII-313.JPG

 

CZIII-314.jpg

 

W końcu docieramy do pierwszych zabudowań wsi

 

CZIII-317.jpg

 

CZIII-319.jpg

 

W centrum wsi wszystkie uliczki są wybrukowane.

 

CZIII-318.jpg

 

CZIII-321.JPG

 

CZIII-322.JPG

 

CZIII-324.JPG

 

Siedziba organów władzy

 

CZIII-326.JPG

 

i oczywiście warsztaty rzemieślnicze

 

CZIII-327.JPG

 

CZIII-328.JPG

 

Wąską uliczką będącą dla wsi jedyną arterią, przejeżdżamy jej "komercyjną" część.

 

CZIII-336.jpg

 

CZIII-337.jpg

 

CZIII-338.jpg

 

A tam praca na drodze wre w najlepsze. Trzeba się przygotować do nowego sezonu turystycznego. Aktualnie trwa betonowanie wiaduktu.

 

CZIII-339.jpg

 

Cóż, w niedalekiej zapewne przyszłości Lagicz pójdzie śladem Gabala stając się kolejnym ośrodkiem kiczu.

 

CZIII-332.JPG

 

Nie wszystko jeszcze na szczęście zostało zburzone. Odnajdujemy zapomniane miejsce pamięci

 

CZIII-335.JPG

 

CZIII-343.JPG

 

Obiekt niestety jest ogrodzony. Obok niego znajduje się chyba jakaś szkoła. Ponieważ naprzeciw niej mamy trochę miejsca na poboczu, postanawiamy zrobić tutaj postój na posiłek. Czas też zastanowić się odnośnie dalszej dzisiejszej trasy.

Gdy tak rozkładamy manatki, kręci się koło nas jakiś człowiek. Wygląda na jakiegoś miejscowego informatora i po krótkiej chwili zagaduje nas po angielsku. Na szczęście szybko przechodzimy na rosyjski, którym władamy znacznie lepiej. Mężczyzna (imienia nie pamiętam) jest pracownikiem Centrum Obsługi Turystów w Lagicz i zajmuje się organizowaniem wycieczek. Oprócz tego jest nauczycielem historii w szkole naprzeciw której się zatrzymaliśmy. Opiekuje się właśnie dwoma absolwentami przygotowującymi się do egzaminów (matematyka i azerbejdżanki)

 

CZIII-342.JPG

 

Idziemy też pod pomnik dojrzany przez nas wcześniej z drogi. Poświęcony jest on nauczycielom i absolwentom tej szkoły, którzy zginęli w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Wedle słów naszego rozmówcy tylko z Lagicz zginęło przeszło 200 osób; z całej Azerbejdżańskiej SRR - około 400 tysięcy.

 

CZIII-344.jpg

 

Przez cały dzień próbowałem dziś bezskutecznie dodzwonić się do Israila, lecz ma on ciągle wyłączony telefon. Przychodzi więc moment, gdy nie mam wyboru i muszę zmienić nasze plany. Z obecności na weselu nici, pojedziemy więc od razu do największego w kraju obserwatorium astronomicznego Pirkuli. Zamiarami tymi dzielimy się z przewodnikiem.  Ten zaś sugeruje powrót do głównej drogi i objazd, gdyż droga wprost z Lagicz choć krótsza o ponad połowę (30km zamiast 70km) jest długa i mozolna, a ponieważ nie jedziemy lekką Ładą Niwą i na dodatek jesteśmy sami, będziemy się męczyć. Nie jestem zadowolony z odpowiedzi, postanawiam więc jeszcze potwierdzić opinię, konsultując się z  innymi miejscowymi. W tym celu jedziemy jeszcze w głąb wsi.

 

CZIII-333.JPG

 

CZIII-329.JPG

 

CZIII-346.jpg

 

CZIII-345.jpg

 

Wszyscy napotkani miejscowi jak jeden mąż obstają przy tym, by zawrócić. Jestem nieugięty do momentu spotkania z chłopakami z jednego z barów. Wymowna mina jednego z nich sprawia, że pękam i decyduję się na objazd. Z perspektywy czasu okaże się to dobrą decyzją, na razie jednak z nieukrywanym żalem wracam tą samą drogą przez wieś. Ach jak dobrze by mieć teraz drugą ekipę! Masza znów oddycha z ulgą...

 

CZIII-347.JPG

 

Przy drodze dostrzegamy źródełko, które wcześniej umknęło naszej uwadze

 

CZIII-348.JPG

 

Dalej już podążamy mało urozmaiconą drogą w kierunku magistrali do Baku. Ponieważ jazda nią z uwagi na szalejących kierowców jest mało przyjemna, czym prędzej obieram skrót bardziej malowniczą i bezpieczną "szutrówką"

 

CZIII-350.JPG

 

Po kilkunastu kilometrach natrafiamy na uroczą polankę, gdzie postanawiamy spędzić noc.

 

CZIII-351.JPG

 

Ponieważ nie jest jeszcze zbyt późno, postanawiam zrobić generalny porządek w samochodzie, połączony z całkowitym wyładowaniem wszystkich rzeczy. Robota przeciągnęła się do zapadnięcia zmroku. Gdy już siedzimy po wszystkim w samochodzie i obmyślamy trasę na jutro, dobiegają nas z zarośli dźwięki czyjejś obecności. Ki diabeł? Na pewno jakiejś zwierzę. Dobrze, że wcześniej rozpaliłem ognisko. Zatem z dzikimi krzykami odstraszenia podchodzę do gęstwiny z zapaloną pochodnią zrobioną naprędce z kawałka kartonu. Musiało to widocznie wywrzeć jakiś efekt na nieproszonym przybyszu, gdyż zapadła znów przejmująca cisza. Potem jednak dochodzę do wniosku, że to nie żaden wilk lub niedźwiedź, lecz coś dużo mniejszego. Strach ma wielkie oczy...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Submath, macie może jakiegoś bloga? Pół dnia dzisiaj w pracy spędziłem czytając twój wątek. :)

 

 

Myślimy o podobnej wyprawie, może nie aż tak daleko na wschód. Jak z samochodem? AWD jest na takich bezdrożach konieczne? Myślałem raczej nad kupieniem jakiegoś diesla.

Edytowane przez radnor
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Submath, macie może jakiegoś bloga?

 

 

Nie i taki nie powstanie. Z dwóch powodów: po pierwsze jest to forma podziękowania na Forum za rady bez których mógłbym nie dotrzeć tam gdzie dotarłem. Po drugie - wszelkie blogi umierają, a ja wierzę, że Forum Subaru będzie istnieć do końca Świata i jeden dzień dłużej ;)

 

Z samochodem wszystko dobrze. Teraz po wymianie kilku części śmiga lepiej, niż jak go kupowałem (chciałem jechać nim w tym roku do Bułgarii, tym bardziej żałuję, że muszę sprzedać).

 

 

AWD jest na takich bezdrożach konieczne?

 

Bez AWD - byłoby trudno w te miejsca, w których byliśmy (tak jak już nawet pisałem w Azerbejdżanie - nad Mingaciewirem i nie tylko zakopałbym się z kretesem). Lecz na wszystkie asfalty i większość szutrowych napęd na cztery koła myślę, że nie byłby konieczny.

 

A wracając do wyprawy...

 

 

25 VI 2014

O godzinie 6:15 wypoczęty, gramolę się powoli z namiotu. Pogoda przepiękna (w nocy siąpił deszcz).

 

CZIII-352.JPG

 

Po jak zwykle pysznym i pożywnym śniadaniu złożonym z zupy z ćwikłą, wyruszamy w dalszą drogę.

 

CZIII-353.jpg

 

CZIII-354.jpg

 

Wraz ze zbliżaniem się do celu wyrastają przed nami eleganckie wille, dacze i innego rodzaju budynki będące zapewne własnością ludzi stojących daleko nie na najniższych szczeblach władzy. Tendencja do osiedlania się tutaj najbogatszych związana jest być może z tym, że rejon ten jest najbardziej słonecznym miejscem w kraju i powietrze jest tutaj najczystsze (skąd projekt wybudowania obserwatorium)

 

CZIII-355.JPG

 

CZIII-356.jpg

 

Na horyzoncie widzimy już kopuły teleskopów

 

CZIII-357.JPG

 

Gdy docieramy na miejsce, parkujemy przy niedomkniętej bramie. Po przejściu przez nią ignorujemy słowa ochroniarza "ej, słysz", (już wiemy, że nie należy wdawać się w dyskusje, gdyż często kończy się to płaceniem łapówki, w dodatku niesłusznie) i idziemy zwiedzać poszczególne budynki.

Obserwatorium znajduje się na wysokości 1435m. i jest największe na Zakaukaziu. Jak wiele tego typu obiektów naukowych i przemysłowych jest schedą po Związku Radzieckim (zbudowano je w 1960 roku).. Bogactwa naturalne kraju przyczyniły się do rozwoju tego miejsca - niedawno przeprowadzono kapitalny remont, o czym świadczy pamiątkowa tablica przy wejściu.

 

CZIII-359.JPG

 

Główne wejście

 

CZIII-360.JPG

 

i okolice

 

CZIII-361.JPG

 

CZIII-362.JPG

 

CZIII-363.JPG

 

Teleskopy

 

CZIII-364.JPG

 

wśród nich największy, o średnicy 200cm

 

CZIII-365.JPG

 

Niestety stojący na zewnątrz ochroniarze nie wpuszczają nas. W sumie nie żałujemy zbytnio, gdyż jakoś obiekt do tej pory nie robi na mnie wrażenia, więc tym bardziej nie chce mi się prowadzić dłuższej polemiki.

Idziemy znów do głównego budynku z zamiarem zobaczenia wnętrza. Przy wejściu, jak można się było spodziewać - korytarz poświęcony Hejdarowi Alijewowi

 

CZIII-366.JPG

Jego syn też ma tutaj swoje "trzy grosze"

 

CZIII-368.JPG

 

Remont trwał kilka dobrych lat i widać, że nie żałowano pieniędzy - podłogi i kolumny wykonano z marmuru i innych cennych surowców.

 

CZIII-367.JPG

 

Idąc korytarzem napotykam jednak zamknięta drzwi do wszystkich pomieszczeń. Nie ma tutaj kasy sprzedającej bilety ani jakiejkolwiek informacji o możliwości zwiedzania dla zainteresowanych. Zamiast tego pojawia się jakiś człowiek, który chodzi za nami krok w krok i nie odzywając się, bacznie obserwuje wszystkie nasze poczynania. Ów jegomość, nie zna chyba żadnego cywilizowanego języka, gdyż na moje otwarte pytania po angielsku i rosyjsku wybałusza tylko oczy i gdzieś znika. Chyba nic tu po nas...

 

Oglądamy jedynie kolekcję zdjęć galaktyk z opisami (na szczęście są -o dziwo- tylko po rosyjsku) i wracamy do samochodu.

Wkrótce potem jadąc w dół skręcamy i kontynuujemy dalej jazdę na wschód. Nasz cel: Jezioro Kaspijskie! Droga, o dziwo świeżo wyremontowana, majestatycznie wznosi się ukazując pasmo gór Małego Kaukazu

 

CZIII-369.jpg

 

CZIII-370.JPG

 

CZIII-371.JPG

 

CZIII-373.JPG

 

Nie takimi szlakami planuję jednak dzisiaj jechać. Od Baku dzieli nas teraz dystans 200 kilometrów, z których około trzydzieści do Miasta Xizi. Stamtąd droga wiedzie już do głównej magistrali Derbent-Baku. Nikt z nas jednak nie oczekiwał, że będzie to jak dotąd najdłuższe trzydzieści kilometrów w tej podróży i jakie drogi przyjdzie dziś pokonywać naszemu Foresterowi. Zaczyna się od całkiem swojskich klimatów

 

CZIII-374.JPG

 

CZIII-375.JPG

 

Wokół nas coraz piękniejsze widoki. Co rusz zatrzymujemy się i robimy zdjęcia

 

CZIII-376.JPG

 

CZIII-377.JPG

 

CZIII-379.JPG

Niedługo później krajobraz zmienia się na półpustynny

 

CZIII-380.jpg

 

CZIII-381.JPG

 

Przejeżdżamy przez jedno z koryt rzek, płynących tutaj zapewne wczesną wiosną

 

CZIII-382.JPG

 

Kontynuujemy podróż dalej już w zasadzie w pustyni

 

CZIII-383.JPG

 

CZIII-384.JPG

 

Dokoła nas fantastycznie ukształtowane szczyty w całej gamie barw

 

CZIII-386.JPG

 

I droga na wybrzeże

 

CZIII-385.jpg

 

CZIII-387.jpg

 

W pewnym momencie jesteśmy zmuszeni pokonać dość stromy podjazd,

 

CZIII-388.jpg

 

jednak i tu nasz przeładowany Forek spisuje się na medal, choć wskazówka temperatury oleju zmierza nieco w górę. Jesteśmy teraz na wysokości zaledwie 1230m npm. lecz wysokości bezwzględne są tutaj znaczne. Nawigacja, nawet ta z notebooka pomaga nam w ograniczonym zakresie, dobrze, że chociaż widać rzeźbę terenu.

 

CZIII-390.JPG

 

Musimy kierować się na północny wschód. Pajęcza sieć dróg nie stawia przed nami łatwego zadania. Jednak dotarcie w takie miejsca jest warte wszelkiego zachodu.

 

CZIII-389.JPG

 

CZIII-391.JPG

 

CZIII-392.JPG

 

Kolejne koryto rzeki do przebycia.

 

CZIII-393.jpg

 

Zachodzę w głowę jak te opony to znoszą? Dokonałem bardzo dobrego wyboru (znów dzięki lekturze tego Forum) i zaopatrzyłem się w Bridgestone Dueller H/T 684. Dodajmy, że opony te kupiłem ponad rok temu i zdążyłem na nich zwiedzić Północną Rosję i część Skandynawii oraz Krym.

Godzina mija za godziną, sytuacja mimo przeciwności zaczyna się klarować. Czuję, że przejechanie jest możliwe, tym bardziej, że planuję być w stolicy za dwa dni.

 

CZIII-394.jpg

 

CZIII-395.jpg

 

CZIII-396.jpg

 

Mija znowu kolejna godzina i nareszcie docieramy do pierwszych oznak obecności człowieka na tym pustkowiu.

 

CZIII-398.jpg

 

CZIII-399.JPG

 

Pierwsze "zabudowania", stanowi stary cmentarz we wsi o ciekawej nazwie "Czistyj Kliucz".

 

CZIII-400.JPG

 

CZIII-401.JPG

 

Wieś na mapie figuruje jako niezamieszkała, jednak jak widać, jest tak zapewne poza sezonem letnim. Zresztą nawet teraz robi wrażenie wymierającej. Jakoś nie mamy chęci na nawet pobieżne spenetrowanie okolicy, tym bardziej, że wokół nas bez przerwy biega kilka agresywnych psów pasterskich towarzyszących nam od początku wjazdu tutaj.

Teraz już jestem pewny, że dojedziemy dziś do celu. Musimy tylko dostać się na nizinę, po wyjechaniu ze wsi analizuję więc wnikliwie mapę, wynajdując najlepsze miejsce do zjazdu. Jesteśmy na wysokości 1499m npm, a mamy zjechać do... -27. Mimo tego jesteśmy dobrej myśli, wspominając ubiegłoroczne zmagania na Krymie,  w nieco zminimalizowanym wymiarze.

Droga tak jak przewidywałem raptownie opada, od razu zagłębiając się w las,  a gdy i on się kończy naszym oczom ukazuje się większa osada

 

CZIII-402.JPG

 

Klucząc labiryntem rozbitych uliczek we wsi napotkamy przydrożny sklepik, gdzie kupujemy chleb (jeden bochenek, równowartość 2zł; jak u nas) i mleko na kolację.

 

CZIII-403.JPG

 

Do magistrali, którą mamy zamiar przeciąć, by dostać się nad największe jezioro świata (zwane zwyczajowo morzem) zostało teraz 40 km (1000m różnicy wysokości). Pokonujemy je odcinkami zarówno budowanych świeżo dróg

 

CZIII-404.jpg

jak i całkiem dobrym (jak na warunki lokalne) asfaltem.

 

CZIII-405.jpg

 

Docieramy nareszcie do świeżo odrestaurowanego Xizi

 

CZIII-406.JPG

 

CZIII-407.JPG

 

CZIII-408.JPG

 

CZIII-409.JPG

 

Miasteczko, zbudowane jakby od podstaw, sprawia wrażenie wymarłego. Jedynymi pojazdami na drogach są pojazdy budowy. Dla kogo więc prowadzone są te remonty? Potem już będąc w Baku dowiadujemy się, że wieś Altyagać (tam gdzie robiliśmy niedawno zakupy) ma status kurortu (?) i że droga budowana jest specjalnie dla prezydenta i jego świty...

Tymczasem podążamy dalej w kierunku upragnionego morza, jest tam, gdzieś za tymi górami...

 

CZIII-411.JPG

 

CZIII-412.JPG

 

Morze Kaspijskie chciałem zobaczyć już dawno, tak dawno jak pojechać do Azji Środkowej. Pamiętam jak przed laty jeszcze prowadziłem ożywioną korespondencję z ludźmi z tamtych stron, gdyż bardzo chciałem zobaczyć zdjęcia, dowiedzieć się jakie tak naprawdę jest to morze? Jak wyglądają plaże, jak można spędzać wolny czas nad jego brzegiem? Teraz moja ciekawość dosięga zenitu, gdy nareszcie pojawia się ten wąski niebieski pasek na horyzoncie...

 

CZIII-413.JPG

 

Nareszcie jest! A wraz z nim i autostrada do Baku, ponad którą się przeprawiamy

 

CZIII-414.JPG

 

Morze, które jeszcze przed chwilą było jak na wyciągnięcie ręki, raptownie znika za horyzontem. Jesteśmy  znów w środku pustyni.

 

CZIII-415.JPG

 

Którędy teraz? Na nawigacji widzę że do brzegu mamy zaledwie dziesięć kilometrów w linii prostej. Zaledwie...

 

CZIII-416.jpg

 

Po rozjeżdżonej ciężarówkami rozbitej drodze, pokonujemy przez pustynię kolejne kilometry. Niezliczone wyboje i dziury uniemożliwiają jazdę po prostej. Siląc się na szukanie plusów takiej jazdy można stwierdzić, że jazda wysokim dżipem tu i teraz, nie ćwiczyła by w takim stopniu umiejętności kombinowania, czy mówiąc krótko - szarych komórek.

 

CZIII-417.JPG

 

Po tych drogach to chyba tylko czołgi jeżdżą! Złorzeczę co rusz, gdy auto podskakuje na pojawiających się znienacka koleinach. Prędkość średnia? Nie przekracza kilkunastu kilometrów na godzinę. Po dzisiejszym trudnym dniu mam na razie dość offroad'u, i nie mogę już doczekać się wymarzonej kąpieli.

 

CZIII-418.jpg

 

CZIII-420.jpg

 

W końcu, dokładnie o godzinie 20:17 widzimy upragniony brzeg.

 

CZIII-421.JPG

 

Tak więc droga od autostrady zajęła nam prawie godzinę!

Pora na zasłużony odpoczynek. Motto dzisiejszego dnia: SUBARU AUTEM OFFROADOWYM JEST!

 

CZIII-422.JPG

 

Plaża jak widać jest przy samym brzegu litą skałą, natomiast dalej składa się wyłącznie z muszelek, na których stawiamy nasz namiot. Kilkanaście metrów dalej znajduje się dziwny obiekt

 

CZIII-423.JPG

 

któremu mam zamiar przyjrzeć się dokładniej jutro. Jemy kolację złożoną z chleba i kakao. Słońce wolno  zachodzi.

 

CZIII-424.JPG

 

Silne podmuchy wiatru porywające przy ze sobą muszelki w połączeniu z szumem fal, dodają temu miejscu niepowtarzalnego klimatu. Mam przeczucie, że jutro będzie w tym miejscu bardzo gorąco, dlatego układam plany na jutrzejszy dzień uwzględniające wyruszenie stąd późniejszym popołudniem. Gdy już scenariusz był gotowy, przejeżdża obok nas jakiś dżip na którym powiewa flaga Ukrainy. Widząc to zaczynam wołać i machać rękami w nadziei na spotkanie z zapewne podróżnikami i wymianę informacji.

Samochód zatrzymuje się i wysiada z niego dwóch sympatycznych chłopaków. Dima i Wowa przyjechali z Kijowa i od miesiąca pracują w Baku w charakterze instruktorów kitesurfingu. Skończyli właśnie na dziś pracę i objaśniają nam, gdzie znajduje się ich ośrodek. Ponieważ wyrażamy chęć odwiedzenia ich jutro, wydaje się, że moje plany na jutro musze nieco skorygować.

O 22:30 kładziemy się nareszcie spać po naprawdę trudnym dniu.

 

 

26 VI 2014

Budzę się około 8:00 i wiedziony jakimś instynktem wyglądam z namiotu. Kilka metrów od niego naprzeciwko nas stoi zaparkowana osobówka a przy niej opierając się o maskę wpatruje się we mnie jakiś typ ubrany w moro. Kiwa na mnie bym podszedł, ja zaś wykonuję w odpowiedzi identyczne gesty, ponieważ jestem w piżamie i nie za bardzo chce mi się dreptać po muszlach do niego. Po kilkukrotnej wymianie machnięć i mojej minie w stylu "zupełnie nie rozumiem, o co chodzi", tajemniczy człowiek podchodzi wreszcie do namiotu, wyciąga legitymację i ze słowami "bjeregowaja ochrana" prosi grzecznie o okazanie dokumentów. Pokazuje więc nasze paszporty, po czym człowiek z uśmiechem dziękuje i odjeżdża. Ponieważ nawet w tym momencie nie padło pytanie o naszą rejestrację (a raczej jej brak), jestem teraz zupełnie spokojny o wyjazd z kraju i traktuję całe zdarzenie jako błahe.

 Przygotowujemy śniadanie wewnątrz namiotu z uwagi na prażące słońce

 

CZIII-425.JPG

 

i czas na to, co tygrysy lubią najbardziej

 

CZIII-426.jpg

 

Podejście do wody utrudniają ostre nieco skały, "plaża" wygląda, jakby przeczesana została ogromnym grzebieniem.

 

CZIII-427.JPG

 

CZIII-428.JPG

 

Jeszcze raz obiekt widziany wczoraj

 

CZIII-429.JPG

 

prawdę mówiąc, nie mam zupełnie pojęcia do czego mógł służyć?

Po kąpieli powoli zaczynamy zbierać rzeczy, wtedy odkrywam, znaczny spadek ciśnienia w tylnim kole. Ciśnieniomierz wskazuje 1,3. Wyciągam więc pompkę i odkrywam z przerażeniem, że wąż w niej jest rozerwany, co praktycznie uniemożliwia jej użycie. Przy pomocy izolacji próbuję, jednakże bez skutku, rozwiązać problem. Lipa. Nagle przypominam sobie o naszych nowych znajomych, w których teraz jedyna nadzieja. Na szczęście powietrze uchodzi wolno i możemy, aczkolwiek w ślimaczym tempie podążać wzdłuż bezkresnego brzegu w kierunku ośrodka.

 

CZIII-430.jpg

CZIII-431.jpg

 

Na miejscu

 

CZIII-432.JPG

 

z pomocą chłopaków dostajemy namiary na człowieka na quadzie, który posiada niezbędny przybytek.

 

CZIII-434.JPG

 

Płaski jak stół półwysep i zatoka, na której ćwiczą kursanci powstały jakoś kilkanaście lat temu na skutek obniżania się poziomu wody. Ja wiadomo bowiem, Morze Kaspijskie od wielu już lat nieustannie wysycha. Doskonale to widać porównując stan faktyczny ze starymi radzieckimi mapami tych terenów.

 Bierzemy kąpiel w płytkiej i ciepłej wodzie zatoki

 

CZIII-433.JPG

 

CZIII-435.JPG

 

CZIII-436.JPG

 

Swoich sił w kitesurfingu jednak nie spróbujemy z powodu wysokiej ceny - 270 euro, w tym 100 euro za wypożyczenie sprzętu na osiem godzin. Poza tym jesteśmy dziś umówieni z Hajamem na 17:00, u którego mamy nadzieję zatrzymać się na kilka dni.

Z tego co mówi Dima, klientami ośrodka są wyłącznie cudzoziemcy, pracujący w Baku na kontraktach. Mieliśmy nadzieję nieco dłużej porozmawiać, lecz chłopacy zajęci są swoimi uczniami i zarabianiem pieniędzy. Cóż, stolica blisko...

Robimy jeszcze mały rekonesans wzdłuż brzegu półwyspu, by przekonać się, że rzeczywiście jest on półwyspem, i że wracać musimy tą samą drogą.

Tym razem jednak odnajdujemy główną (jeśli tak można ją nazwać) drogę na półwysep stanowiącą resztki asfaltu (przed samym końcem wczorajszej podróży ją zobaczyliśmy), tak więc dotarcie do autostrady zajmuje ułamek czasu jaki poświęciliśmy na przejechanie tego dystansu wczoraj. W wielu miejscach prowadzone są prowizoryczne roboty, pracują ciężarówki i spychacze budujące drogę do wspomnianego ośrodka. Kto wie, czy za kilka lat droga ta straci swój urok, pokryta płaską nawierzchnią i ogrodzona barierkami. W ślad za tym z pewnością napłynie na półwysep więcej ludzi i w odległej przeszłości grozić to może zabudowywaniem pięknego brzegu różnego rodzaju obiektami służącymi ich właścicielom do bogacenia się. Wizja z pewnością odległa lecz realna, pokrzyżować ją mogłoby tylko znaczne odstąpienie wód jeziora, co jak widzieliśmy jest równie prawdopodobne.

Do Baku mamy 80 kilometrów i gorące postanowienie by dotrzeć tam w ciągu jednej godziny. Nietaktownie przecież spóźniać się, będąc zaproszonym na konkretną godzinę. Autostradą mimo kiepskiej nawierzchni jest to w pełni możliwe, tak więc po niecałej godzinie docieramy do przedmieść Baku

 

CZIII-437.JPG

 

Bez większych problemów odnajdujemy budynek gdzie mieszkają nasi znajomi (Hajam wysłał MMS z mapą z zaznaczonym położeniem) wcześniej kupując dorodnego arbuza przy ulicy do wspólnej wieczerzy.

Domownicy witają nas bardzo serdecznie i zapraszają do zastawionego stołu.

 

CZIII-438.JPG

 

Na stół, po przystawkach trafia smażony kurczak z ziemniakami. Ostatecznie stwierdzam (naturalnie w myślach), że wszelkiej maści mięso podawane w Azerbejdżanie to porażka. Jakieś suche, zbyt mocno przysmażone, ogólnie zupełnie nie to. Za to te konfitury z herbatą...

Jutro gospodarz domu wyjeżdża na kilka dni staramy się więc póki jest, jak najwięcej dowiedzieć się na temat miasta. Z Hajamem gram kilka partyjek warcabów, Internet i rozmowy z bliskimi wypełniają godziny dzielące nas od późnego wieczoru.

 

 

27 VI 2014

Spao się lepiej niż w domu.

 

CZIII-439.JPG

 

Po śniadaniu z pekmezi (specyficzny syrop-konfitury, które można kłaść na chleb i do herbaty)

 

CZIII-440.JPG

 

czas ruszać w miasto.

Do spraw, które musimy dziś załatwić dochodzi znalezienie warsztatu wulkanizacyjnego, gdyż wczoraj schodząc po dodatkowe rzeczy z samochodu odkryłem to

 

CZIII-441.JPG

 

Powietrze zupełnie uszło, a ponieważ, jak twierdził wczoraj gospodarz wulkanizacja jest tuż obok, najlepiej będzie odkręcić koło i po prostu przynieść je do warsztatu. Muszę rozładować większość rzeczy z bagażnika, aby wyjąć podnośnik, lecz Hajam widząc co zamierzam tłumaczy mi bym zaczekał chwilę, bo zna lepszy sposób.

Rzeczywiście po kilkunastu minutach zjawia się chłopiec na oko ze trzy lata starszy od Hajama ze sprzętem.

 

CZIII-442.JPG

 

Już wkrótce poznaję winowajcę całej sytuacji

 

CZIII-443.JPG

 

Po około 20 minutach problem jest rozwiązany

 

CZIII-444.JPG

 

Usługa kosztowała 10 manatów, czyli około 40 złotych.

Teraz możemy zabrać się za dalsze ważne sprawy, zmierzające do największej niewiadomej w naszej podróży - przejazdu przez Turkmenistan. Brałem pod uwagę dwa warianty: pierwszy to przejazd przez północny Iran, tranzyt przez Turkmenistan do Uzbekistanu, drugi to przeprawa promem przez Morze Kaspijskie. Drugi wariant jest wysoce ryzykowny z uwagi na to, że wizę tranzytową do Turkmenistanu możemy wyrobić jedynie na kilka określonych z góry dni. Prom nie posiada rozkładu jazdy, nie mamy więc pewności, czy zdążymy przed upływem terminu ważności wizy opuścić kraj. Ba! A nawet wjechać do niego. W międzyczasie okazało się jednak, że aby przekroczyć irańską granicę potrzebne jest specjalne pozwolenie, tzw. CDP kosztujące kilkaset euro plus kaucja zwrotna w wysokości wartości samochodu! Co prawda jest możliwość obejścia tego, lecz jest to mimo wszystko drogie i nie do końca pewne. Jeśli zatem wiadomo, że ambasada Turkmenistanu znajduje się w Baku, dlaczego by nie spróbować sił tutaj? Najpierw jednak jedziemy do portu, by dowiedzieć się więcej o połączeniach promowych. Przebijamy się więc przez zatłoczone centrum miasta

 

CZIII-445.jpg

 

CZIII-446.JPG

 

CZIII-447.JPG

 

CZIII-448.JPG

 

CZIII-449.JPG

 

Przed godziną jedenastą docieramy wreszcie na terminal promowy. Kasa portu

 

CZIII-452.JPG

 

nie jest w żaden sposób oznakowana (jeśli nie liczyć obklejonego naklejkami przez turystów wejścia)

i zamknięta na cztery spusty. Nie wiemy nawet w jakich godzinach jest otwarta, próbuję więc zasięgnąć języka wśród ludzi kręcących się w pobliżu. Odnajduję zawiadowcę portu - miłego i wolno myślącego człowieka urzędującego w tym samym budynku. Gości nas herbatą i dowiadujemy się, że prom owszem odpływa dziś, lecz ten akurat nie zabiera pasażerów tylko ładunki (głównie wagony kolejowe).

 

CZIII-453.JPG

 Kasa  natomiast jest czynna tylko w dzień kiedy prom będzie odpływać i zabierać także pasażerów. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak wystąpić o wizę tranzytową i liczyć na szczęście. Jedziemy więc głównymi arteriami do konsulatu Turkmenistanu.

 

CZIII-454.jpg

 

CZIII-456.jpg

 

CZIII-457.JPG

 

Niestety spóźniamy się (konsulat czynny do 13:00), zostaje więc rozmowa telefoniczna z konsulem. Tu dowiaduję się, że wizę otrzymamy w ciągu piętnastu minut jeśli mamy wizy do krajów ościennych, lecz we wtorek. Budzi to moje zdziwienie, gdyż na drzwiach konsulatu jest jak byk napisane, że przyjmują oni interesantów w poniedziałki a we wtorki zamknięte. "To nic," - uspokaja konsul "my mamy w poniedziałek rozliczenie, dlatego przyjmujemy wyjątkowo we wtorek".  Nie wierzę w ani jedno słowo. Tym bardziej, że policjanci ochraniający placówkę twierdzą, że konsulat jest otwarty w najbliższy poniedziałek. Pozostaje jak zwykle zatem liczyć na duże szczęście, przyjść w poniedziałek i być może we wtorek i uzbroić się w cierpliwość.

 

Na razie jednak posilamy się w samochodzie i myślimy, jak spędzić te kilka dni (dzisiaj jest piątek). Przy okazji zastanawiamy się nad kosztami wizyty w Turkmenistanie: zawiadowca portu napomknął coś o 700 manatach - koszt promu samochodowego i miejsc w kajucie dla dwóch osób. Do tego dochodzi cała litania kosztów jakie obruszą się na nas na granicy: podatki drogowe, ubezpieczenie a nawet rekompensata za różnicę cen paliwa (!) między Azerbejdżanem i Turkmenistanem.

Na początek rzecz jasna, chcemy zwiedzić lepiej miasto. Zostawiamy autu przy stacji metro Nizami i odwiedzamy księgarnię "Dom russkoj knigi" w poszukiwaniu planu miasta i okolic.

 

CZIII-458.JPG

 

CZIII-459.JPG

 

Potem wsiadamy w metro i jedziemy do centrum

 

CZIII-460.JPG

 

CZIII-461.JPG

 

CZIII-462.JPG

 

Stolica lśni przepychem. Petrodolary widać na każdym kroku

 

CZIII-464.JPG

 

CZIII-465.JPG

 

Dziś na dworzu panuje niesamowity upał. Termometr w cieniu pokazuje +38*C. Zamiast więc szukać zabytków, wypatrujemy sklepów spożywczych z lodami i zimnymi sokami. Ich konsumpcja pomaga jednak tylko na chwilę. Dobrze, że w centrum jest wiele fontann, nie zawsze jednak z chłodną wodą.

Wspinamy się po schodkach by ujrzeć panoramę miasta

 

CZIII-466.JPG

 

w tym słynne "języki ognia" czyli nowy symbol Baku

 

CZIII-467.JPG

 

W tym momencie dopada mnie zmęczenie  na tyle silne, by zrezygnować z dalszego chodzenia. Do tego dochodzi ból w popękanych stopach (efekt ponad miesięcznego chodzenia w sandałach w upale),

 rozkładam się więc wygodnie na murku z plecakiem pod głową. Wokół ani żywej duszy. Za to szybko wypatruje mnie czujne oko kamery. Po paru chwilach zjawia się policjant informując, że centrum miasta jest naszpikowane kamerami i ochroną, a spanie tutaj jest kategorycznie wzbronione. Masza w tym czasie się nie nudzi i poznaje w pojedynkę nowe Baku

 

CZIII-468.JPG

 

CZIII-469.JPG

 

CZIII-470.JPG

 

CZIII-471.JPG

 

"Crystal Palace", gdzie odbywał się Festiwal Eurowizji w 2011 roku

 

CZIII-474.JPG

 

Nie wszystkie miejsca zostały jeszcze przebudowane

 

CZIII-472.JPG

 

CZIII-473.JPG

 

Potem oglądając fotografie, zaintrygowała mnie tajemnicza alejka grobów ludzi, którzy zginęli w jeden dzień - 20 stycznia 1990 roku.

 

CZIII-475.JPG

 

Byli oni obrońcami stolicy podczas interwencji wojsk radzieckich, gdy Azerbejdżan ogłosił niepodległość. Podobno tłum był "żywą tarczą" i wiele osób zostało po prostu rozjechanych przez czołgi, gdy stojąc biernie sprzeciwiali się dalszemu pozostawaniu w składzie ZSRR.

 

Dochodzi godzina siedemnasta. Skwar na ulicy nieco zelżał, a my spieszymy się, gdyż obiecaliśmy Hajamowi przez telefon, że o tej właśnie godzinie stawimy się na obiad.

W samochodzie odkrywam, że kamera nie działa z powodu upału. W instrukcji napisano, że urządzenie pracuje w temperaturze do +70*C. Osiągnięcie takiej temperatury nawet w zamkniętym samochodzie wydawało mi się nierealne, aż do dzisiaj, gdy wyciągając z kamery kartę pamięci o mało się nie poparzyłem.

 

Jesteśmy nieco spóźnieni. Przypadają akurat godziny szczytu i przejechanie, czy raczej przebicie się przez zakorkowane ulice miasta jest nadzwyczajną mordęgą. Do tej pory nie spotkałem stolicy, gdzie kierowcy na drogach zachowaliby się gorzej niż w Azerbejdżanie (w Moskwie jeszcze nie byłem). Można by rzec, że jedyną zasadą, którą kierowcy tutaj przestrzegają (w 90%) jest nie przejeżdżanie na czerwonym świetle. W warunkach braku lub niesprawności sygnalizacji świetlnej wszelkie reguły znikają. Kto szybszy ten lepszy. Najlepszy naturalnie ten, który również posiada do tego odpowiedniej klasy auto. To wszystko odnosi się oczywiście do reszty kraju lecz w dużo mniejszej skali. Jak widzieliśmy przecież, aut poza Baku jest stosunkowo niewiele a poza tym i tak w większości są to samochody radzieckie.

Podczas powrotu do mieszkania rodziny Hajama, szczególnie w pamięć utkwiło mi kompletnie zatkane pojazdami trzypasmowe rondo, na którym nie było nie tylko świateł lecz także jakichkolwiek znaków (!). Ciężarówki, autobusy a nawet dźwigi razem z rojem osobówek przy nieustającym akompaniamencie klaksonów próbujących utorować sobie drogę.

Docieramy do mieszkania z prawie godzinnym poślizgiem. Gospodarze czekają na nas z pysznym obiadem: ajran z zieleniną, bazylikiem i ogórkami (zupa podobna do chłodnika) oraz prażone orzechy z cebulą.

Jestem zmęczony, mimo tego daję się wyciągnąć Hajamowi wraz z jego kuzynem na mecz piłki nożnej na podwórku przez blokiem

 

CZIII-476.JPG

 

Po powrocie jemy jeszcze słodki podwieczorek w formie herbaty z konfiturami, rozmawiamy na Skype, a dokładnie o północy Hajam układa nas spać, zamyka drzwi od "naszego" pokoju i chwilę później wyłącza Wi-Fi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

28 VI 2014

Budzimy się o godzinie 8:20 rześcy i w dobrym humorze. Przez głowę przelatują mi myśli, gdzie będziemy dzisiaj spać? Żegnamy się bowiem dziś z Hajamem i opuszczamy Baku chcąc pokręcić się trochę po jego okolicach.

Nie mamy pomysłu jak odwdzięczyć się za gościnę. Po krótkiej naradzie z Maszą, mając na uwadze ceny noclegów w Baku postanawiam wręczyć matce Hajama (jako najstarszej w domu) pięćdziesiąt dolarów. Gospodyni na widok pieniędzy robi bardzo niepewną minę i wykonując kilka kroków do tyłu woła "Hajam!". Nie zdążyłem się jeszcze zdziwić, gdy Hajam  szybko przybiega i gestykulując po angielsku objaśnia, że jesteśmy gośćmi i żadnej zapłaty od nas nie przyjmie. Za żadne skarby. Pozostaje nam więc jeszcze raz bardzo serdecznie podziękować, zabrać rzeczy i realizować kolejne punkty naszego dzisiejszego planu.

 

A spraw jest kilka. Standardowo wizyta w porcie w celu ogarnięcia sytuacji z obecnością promu. Przedtem,  bezskutecznie próbuję kupić w mieście ręczny kompresor, ale jak na złość we wszystkich odwiedzanych sklepach z częściami są tylko elektryczne. Po godzinie docieramy nareszcie do portu. Kasa zamknięta, ale ludzi i samochodów oczekujących na nadejście promu przybyło. Zauważamy także innych podróżników z Europy, którzy trafili tutaj z pomocą lokalnych środków transportu. Spotykamy dwóch Turkmenów wracających z pracy sezonowej do domu. Jeden z nich z dumą prezentuje mi rosyjski paszport i mówi, że niedługo wyemigruje do Rosji na stałe. Mimo iż Turkmenistan ma największe zasoby gazu na świecie a liczbę ludności na poziomie niewiele większym od województwa śląskiego, większość jego mieszkańców żyje w ubóstwie. Żywym dowodem tego są nasi rozmówcy, zmuszeni do pracy u sąsiadów, a w dalszej perspektywie do trwałego opuszczenia kraju. Dowiadujemy się od nich o niebezpieczeństwach noclegu na pustyni i aspektach życia w Turkmenistanie.

Z innych ciekawych rzeczy zapamiętałem, że od pierwszego lipca bieżącego roku obywatele Turkmenistanu zostają pozbawieni bezpłatnego przydziału benzyny (do tej pory obowiązywało 120 litrów miesięcznie) oraz podwyżce jej ceny do wartości około 1,1 zł za litr. Nie możemy już doczekać się zobaczenia tego ciekawego kraju!

Udaje mi się znaleźć dispetczera - człowieka odpowiedzialnego za ruch statków, który informuje mnie, że prom dziś do Turkmenistanu odpływa, i że będzie także zabierać ludzi i samochody. Teraz by się nam przydała wiza! Idę zakomunikować to zmęczonym Turkmenom, którzy koczują w porcie już trzeci dzień w betonowej wiacie. Dobrze, że w okolicy jest toaleta i można się w niej także umyć.

Żegnamy się więc z przyjemnymi Turkmenami, mając nadzieję rychłego zobaczenia Turkmenbaszi - miasta z którego pochodzą.

 

Mamy zamiar dziś zanocować na plaży w okolicach Baku - ojciec Hajama polecał tereny na północ od stolicy. Po drodze jednak jedziemy obejrzeć Centrum im. Heydara Alijewa - podobno jedną z trzech największych atrakcji miasta (oprócz  "języków ognia" i "dziewiczej baszni").

 

CZIII-477.JPG

 

CZIII-478.JPG

 

Dziwny kształt budowli objaśnia to, że została ona zbudowana podobno na kształt własnoręcznego podpisu przywódcy, tyle, że widzianego z lotu ptaka

 

CZIII-480.JPG

 

CZIII-481.JPG

 

CZIII-482.JPG

 

W kasie centrum miły personel władający kilkoma językami. Zagranicznych turystów niewielu, za to widzimy wycieczkę z jakiegoś zakładu pracy

 

CZIII-483.JPG

 

Po przejściu przez bramki, dowiaduję się, że musze zostawić w depozycie aparat i kamerę. Jak to? Fotografować i nagrywać w muzeum nie wolno?! Ochroniarz jest trochę zdezorientowany, gdzieś dzwoni, po czym niestety potwierdza tę informację. Wobec tego kierujemy się z powrotem do kasy by oddać bilety. Zupełnie nie rozumiem absurdalnego według mnie zakazu fotografowania. Jakimi wspomnieniami i opowieściami z muzeum będę się dzielić? Bez możliwości wykonywania zdjęć czy filmów zwiedzanie nie ma dla mnie sensu. Jeżeli wszyscy zagraniczni turyści kierowaliby się taką logiką, władze zapewne uchyliłyby zakaz. W kasie też nie jestem zrozumiany, jednak pieniądze zostają mi oddane.

 

Opuszczamy więc na razie Baku, planując spędzić weekend poza miastem w jakiejś ciekawszej scenerii. Po drodze na wspomnianą plażę chcę zobaczyć półwysep Apszeroński w tym słynne "płonące skały" niedaleko wioski Didża. W artykuły spożywcze na najbliższe dni  zaopatrujemy się w jednym z małych sklepów nieopodal Centrum (nawiasem mówiąc, boczne uliczki swoim stanem przypominają raczej peryferie Tbilisi, aniżeli centrum Baku). Za miastem udaje mi się znaleźć wreszcie sklep z częściami, w którym kupuję wymarzoną pompkę. Sympatyczny sprzedawca o imieniu Ehtibar, szkicuje mi mapkę trasy nad morze (uzupełnioną nieco przeze mnie). Może komuś, chcącemu pójść w nasze ślady się to przyda:

 

CZIII-484.jpg

 

Orientując się po niej, labiryntem uliczek docieramy bez większych przeszkód na plażę.

 

CZIII-485.jpg

 

CZIII-486.JPG

 

CZIII-487.JPG

 

Surowy brzeg z infrastrukturą składającą się z kilku parasolek ze stolikami (za zajęcie przy nich miejsca opłata 20zł) i plażowego baru z raczej skromnym wyborem. Toalet brak, potrzeby można załatwiać w niedalekich ruinach, które chyba miały być hotelem, lecz najwidoczniej na jego budowę zabrakło pieniędzy. Zieleni w zasięgu wzroku także nie uświadczymy, za to możliwość kąpieli przy zachodzie słońca zmywa wszelkie niedostatki tego miejsca.

 

CZIII-488.JPG

 

Pod wieczór, gdy zaczynamy rozkładać namiot przychodzi dwóch młodych chłopaków z baru i żądają dziesięć (!) manatów za pozwolenie spania tutaj w namiocie. Nie lubię płacić dosłownie za nic więc mówię, że idę szukać innego miejsca i zaczynam zwijać rzeczy. Widząc to chłopaki odpuszczają.

Gdy już leżymy w namiocie, dobiegają nas jakiejś odgłosy niedaleko i światła samochodu. Wyglądam i widzę, jak dwóch Azerbejdżańców zakopało się w piasku swoją osobówką. Podekscytowany śpieszę więc na pomoc z łopatą i liną gdyż jeszcze nie używałem Forestera do takich zadań. Po krótkiej chwili problem mamy z głowy.

 

CZIII-489.jpg

 

 

29 VI 2014

Od rana siąpi deszcz, ale silny wiatr wiejący przez całą noc znacznie zelżał. Niebo zasnute chmurami nie nastraja do dłuższego pobytu tutaj.

 

CZIII-491.JPG

 

Na poprawę nastroju Masza przygotowuje dla nas deser w formie masy czekoladowej z orzechami.

 

CZIII-492.JPG

 

O 11:15 wyjeżdżamy z plaży.

Plan na dziś to "płonące skały" i Gobustan, czyli sławne muzeum petroglifów. Po drodze zajeżdżamy jeszcze do Ehtibara, gdzie kupuję śrubę do szekla, gdyż zapodziała mi się, gdy wczoraj pomagałem chłopakom. Otrzymuję tez cenną radę, gdzie można napełniać butle gazem płynnym, gdyż nasza jest już na wyczerpaniu.

Deszcz kropi w dalszym ciągu, lecz w czasie jazdy stanowi to dla nas odskocznię po ostatnich upałach.

Na stacji chłopaki widząc, że zamierzam umyć szybę przy pomocy butelki z wodą, za darmo myją mi całe auto. Próbowali też pomóc mi z moją niedziałającą instalacją gazową. Wspaniali ludzie.

 

CZIII-493.jpg

 

Kalkuluję, że teraz na ponad miesiąc mamy spokój z przygotowywaniem posiłków. Bardzo dobra informacja.

O 12:30 jesteśmy już przy płonących skałach.

 

CZIII-495.JPG

 

Atrakcja oczywiście komercyjna, lecz jedyna w swoim rodzaju. Moim zdaniem warto ją zobaczyć mając własny transport. Autobusem z Baku jednak nie chciało by mi się tutaj jechać.

 

Opłata za wstęp wynosi 2 manaty od osoby. Dobre miejsce aby się ogrzać w chłodne dni. Dobrze, że dziś nie ma upału, odczucie gorących fal powietrza nawet przyjemne

 

CZIII-496.JPG

 

Wokół nas gołe piaski. Jesteśmy na pustyni

 

CZIII-497.JPG

 

CZIII-498.JPG

 

No, jeśli nie liczyć szybów naftowych i całej infrastruktury wydobywczej w oddali...

 

CZIII-499.JPG

 

Po nieco ponad czterdziestu minutach jedziemy dalej. Przed nami Gobustan w stronę którego podążamy lokalnymi drogami, a dalej nadmorską autostradą

 

CZIII-501.jpg

 

Sielanka szybko się kończy, gdyż planuję okrążyć pustynię od zachodu w poszukiwaniu ciekawych stożków wulkanicznych znajdujących się w okolicy. To oznacza odbicie na prawo od autostrady i podróż taką właśnie drogą.

 

CZIII-505.jpg

 

Pojazdy jakie napotykam to wyłącznie wyładowane Kamazy. Chyba droga ta wiedzie do jakiś kamieniołomów lub kopalni, które widać czasem z drogi.

Przydałyby się większe koła na te wszystkie dziury, jazda jest nużąca, więc po około dwudziestu kilometrach dopadają mnie myśli, aby zawrócić i skierować się od razu do muzeum petroglifów. Nie ono jednak przyciąga moją uwagę. Po lekturze w Internecie wiem, że muzeum ma mi niewiele do zaoferowania gdyż nie przepadam tandetą i rażącym wprost kiczem. Jednak w jego pobliżu na mapie widzę opuszczony kamieniołom na wzgórzu. Powinien stąd być niezły widok na morze i okolice. Mam nadzieję dostrzec też owe wulkany, których szczyty również są zaznaczone na mapie.

Wracamy więc, lecz urozmaicam sobie nieco drogę skręcając z resztek asfaltu wprost na pustynię.

 

CZIII-506.jpg

 

Piasek za sprawą pogody wcale nie jest grząski, w zasadzie może nawet i nie za sprawa pogody, po prostu w okolicy gleba jest dziwnie ubita, stała, dzięki temu jedzie się dużo lepiej niż traktem uczęszczanym przez ciężarówki.

Dochodzi godzina szesnasta, gdy docieramy do wzgórza i leżącego u jego stóp muzeum.

 

CZIII-508.jpg

 

CZIII-509.JPG

 

Opłata za bilet wynosi dwa manaty plus jeszcze manat za parking. Podejrzanie mało.

Przy szlabanie wita strażnik powtarzający w kółko tylko dwa słowa: "muziej-biliet" (chyba innych słów nie zna w języku innym niż azerbejdżański). Z pomocą miejscowych turystów dowiadujemy się, że dalej (to znaczy za szlaban) pojechać można, ale po kupieniu biletu i odwiedzeniu muzeum mieszczącym się w budyneczku nieopodal.

 

CZIII-511.JPG

 

CZIII-513.JPG

 

Ekspozycja nie zaskakuje być może dlatego, że nie jestem fanem jakichkolwiek muzeów, (z małymi wyjątkami) poza tym się spieszymy (wjazd i zwiedzanie jest możliwe do g. 17:30). Oglądanie eksponatów zajmuje nam zatem mniej niż dwadzieścia minut. Podążamy dalej na szczyt wzgórza, mając nadzieję wkrótce zobaczyć kamieniołom. Niestety droga się szybko kończy niedużym parkingiem i oczywiście kolejnym strażnikiem, który jeszcze raz sprawdza nasze bilety i pokazuje kierunek zwiedzania - ścieżką pomiędzy skałami. Oprócz strażnika jest także kilku przewodników, którzy bacznie obserwują dokąd akurat idziemy. Jeżeli jakimś cudem udałoby się nam ominąć barierki i wejść między skały powyżej, naszą samowolę szybko zauważą rozlokowane na tarasie widokowym kamery. Szok!

A oto wspomniane petroglify

 

CZIII-514.JPG

 

CZIII-516.JPG

 

Tak prezentuje się okolica, w tym w oddali Morze Kaspijskie.

 

CZIII-515.JPG

 

CZIII-517.JPG

 

Widoki mogłyby być jeszcze lepsze, lecz po opadach widoczność się nieco pogorszyła. Czuję niedosyt i zagaduję jednego z przewodników, młodego chłopaka o możliwość obejrzenia kamieniołomu. Ów podejrzliwie patrząc pyta skąd wiem, co tam się znajduje? Przytomnie odpowiadam "Google maps" nie chcąc zdradzić, że posiadam mapy topograficzne terenu. Nasz nowy przewodnik za dziesięć manatów zgadza się pokazać nam miejsca niedostępnego dla zwykłych turystów. Jedziemy tam moim samochodem.

 

CZIII-518.jpg

 

Resztkami drogi wjeżdżamy serpentyną wokół góry na szczyt.

 

CZIII-519.jpg

 

CZIII-520.jpg

 

Po drodze widzimy jeden z wygasłych wulkanów z potokami zastygłej lawy (400 metrów wysokości względnej)

 

CZIII-521.JPG

 

Chłopak jest bardzo podejrzliwy i wywiera na nas nienajlepsze wrażenie. Potem dowiadujemy się, że z racji rodzinnych więzi z osobami na stanowiskach, może sobie na wiele pozwolić (na przykład na jazdę bez przestrzegania przepisów w tym także po pijanemu, bez konsekwencji w przypadku kontroli).

Z wykształcenia jest podobno muzykiem i zna wiele faktów z historii Azerbejdżanu.

Na szczycie wzgórza rozpościera się wspaniały widok. Z jednej strony na brzeg morza, z drugiej na wyrobisko

 

CZIII-522.jpg

 

CZIII-523.JPG

 

CZIII-524.JPG

 

CZIII-527.JPG

 

Kamieniołom został wyeksploatowany jakoś w latach pięćdziesiątych XXw. i odtąd aż do 2007 roku służył jako popularne miejsce odpoczynku miejscowych. W tymże roku teren znalazł się na liście UNESCO i warunkiem tego było odseparowanie tego miejsca od postronnych gości ze względu na ochronę.

Tylko dzięki zobaczeniu tego miejsca nie żałuję, że zaplanowałem tą wcale niekrótką wycieczkę.

W oddali kolejny wulkan - Turagaj

 

CZIII-525.JPG

 

Potoki zastygłej lawy wyglądają jakby jeszcze niedawno miała tu miejsce erupcja

 

CZIII-528.JPG

 

Po zrobieniu serii zdjęć wracamy z powrotem na dół.  Przy wejściu do muzeum żegnamy się z naszym przewodnikiem obierając kurs na brzeg morza, gdzie mamy zamiar dziś przenocować.

 

CZIII-529.JPG

 

Chcę znaleźć jakiejś odpowiednie miejsce, gdzie autostrada przebiega możliwie blisko plaży. Tam z pewnością znajdzie się jakiś zjazd na nią. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego na postój nie wybrałem bardziej kameralnego miejsca po drodze, na przykład półwyspu Sangaczal z piękną podobno panoramą. Widocznie musieliśmy się spieszyć  gdyż doskwierał nam głód, a jego zaspokojenie jest jak wiadomo ważniejszą potrzebą.

Po niecałej półgodzinie dojeżdżamy do zaplanowanego miejsca. Okolica jest zupełnie nieosłonięta, z plaży silny wiatr podnosi tumany piasku

 

CZIII-530.jpg

 

Mętna i wzburzona woda nie nastraja do kąpieli. Kiepsko.

Po krótkich namysłach postanawiamy rozbić namiot wprost na drodze prowadzącej na plażę, gdyż chyba nikt tego dnia nie ma zamiaru tędy przejeżdżać. Miejsce jest nieco osłonięte od wiatru, który przybrał znacznie na sile. Rozpoczyna się właśnie jeden z częstych tutaj huraganów, od których pochodzi nazwa stolicy - "miasto wiatrów". Obok nas śmigają tylko samochody, których kierowcy chyba w większości myślą, by jak najszybciej znaleźć się już w Baku (jesteśmy w odległości 32 km od miasta).

 

CZIII-532.JPG

 

Głód ponagla nas do działania, Masza przygotowuje zupę z kasza gryczaną i mięsem. Zasypiamy szybko z pełnymi żołądkami, by obudzić się jeszcze na krótko, umyć naczynia w morzu i zrobić parę nocnych ujęć widniejącej w oddali panoramy metropolii.

 

CZIII-533.JPG

 

 

30 VI 2014

To była najgorsza jak dotąd noc w tej podróży. Za dziesięć siódma wyczołguję się z namiotu i od razu chlusnął na mnie deszcz. Namiot ledwie wytrzymał podmuchy wiatru rzucające go na boki.

 

CZIII-534.jpg

 

Koleiny na drodze sprawiły, że spało się niewygodnie. Masza na razie nie ma ochoty wychodzić na deszcz, więc z samochodu przynoszę półprodukty na śniadanie - dziś owsianka z chlebem.

Grunt tutaj stanowi glina, która pod działaniem wody przekształca się w błotnistą pastę przywierającą do butów.

 

CZIII-535.JPG

 

Powoli zwijam namiot, brudząc się przy tym niemiłosiernie. Wiele minut trwa też usuwanie dwucentymetrowej warstwy gliny z podeszwy sandałów co udaje się dopiero przy autostradzie. Pogoda poprawia się.

 

CZIII-536.JPG

 

CZIII-537.JPG

 

CZIII-538.JPG

Za sprawą zalegającej gliny oraz bezskutecznych poszukiwań zawieruszonego w czasie zwijania rzeczy noża, w stronę Baku wyruszamy dokładnie o godzinie dziesiątej. Po drodze wysłuchujemy przez długi czas odpadających i obijających się o podwozie kawałków zeschniętego błota, którym Forek zdążył solidnie obrosnąć.

Po pół godzinie jesteśmy już w centrum Baku. Dziś ważą się dalsze plany podróży, gdyż udajemy się z wizytą pod konsulat Turkmenistanu. Z powodu prowadzonych chaotycznie remontów i zamknięcia niektórych ulic w mieście utykamy w labiryncie ciasnych uliczek. Z duszą na ramieniu cofam bo zawrócić nie sposób, prawie trzysta metrów wąską i krętą osiedlową drogą zastawioną z obu stron samochodami.

 

CZIII-540.jpg

 

 Oczywiście nikt nie pomyślał, by ustawić znaki wyznaczające objazdy, taka taktyka nie jest w stylu włodarzy miasta. Pomyśleć, że w tym kraju miał miejsce festiwal Eurowizji jak gdyby był to kraj europejski. Widać jak na dłoni, że ani geograficznie ani kulturowo Państwo to nie ma nic z Europy. Jak wszędzie liczy się tylko pieniądz, do którego szyje się tylko odpowiednią ideę.

Po czterdziestu minutach perypetii w czasie których przeciskałem się przez kolejne zatłoczone rondo,  po zmyleniu drogi i jazdą pod prąd, docieramy do turkmeńskiego konsulatu. Przez domofon informują: "konsulat dziś zamknięty przyjdźcie w piątek". Dostaję szału. Idę do budki z policjantem, gdzie dostaję do ręki słuchawkę. Gruboskórny konsul szorstko oznajmia, że wizę tranzytową wyda, jeśli posiadam "zezwolenie na przekroczenie granicy" (?) wydane przez władze Uzbekistanu (??). Odpowiadam, na to, że przecież wiza, nawet tranzytowa to jest właśnie zezwolenie na przekroczenie granicy i że zgodnie z informacją na stronie ambasady może ona zostać mi wydana, jeżeli posiadam wizę kraju ościennego do którego się udaję. Następuje odpowiedź: "pozwolenie takie jest zgodne z turkmeńskim prawem..." przerywam mu, komunikując, że rządzi się on nie turkmeńskim, ale swoim prawem i odkładam słuchawkę gdyż dotarło do mnie, że dalsza rozmowa jest bezcelowa. Turkmenistanu zatem nie zobaczymy.

 

Wracam do samochodu, by zakomunikować Maszy tę hiobową wieść. Naradzamy się i analizujemy dalsze możliwości wydostania się z Azerbejdżanu. Przez Dagestan? Przejście podobno zamknięte. Przez Gruzję i Rosję? Daleko, poza tym wizę i tak trzeba wyrabiać tutaj i to nawet dwie, bo jeszcze kazachską. Koszmar. W końcu po półgodzinnej walce ze złym nastrojem decyduję się na równie ryzykowny wariant - promem do Aktau w Kazachstanie. Muszę jedynie wyrobić w Baku wizę tranzytową. Wariant ryzykowny, gdyż prom do Kazachstanu kursuje podobno znacznie rzadziej niż prom do Turkmenbaszy, (nawet nie więcej niż trzy razy w miesiącu) a moja wiza niedługo traci ważność. Dobrze, że ambasada Kazachstanu, jak wynika z naszych informacji jest niedaleko i że jeszcze dziś powinna być czynna, tzn. do jej zamknięcia zostało mniej niż pół godziny. Biegnę więc w te pędy wąskimi uliczkami w deszczu, uzbrojony w nawigację samochodową. Na szczęście udaje mi się jeszcze wpasować w godziny przyjmowania wniosków. Nie mam jednak nie tylko żadnego formularza, ani nawet informacji odnośnie wymaganych dokumentów i czasu oczekiwania na wizę. Zostaję wpuszczony na teren ambasady i po krótkim oczekiwaniu przyjęty przez szalenie miłego konsula. Na moje zapytanie wertuje on jakieś dokumenty i z nieprzeniknioną miną odpowiada krotko "można". Oznacza to, że wystarczy wypełniony wniosek wizowy ze zdjęciem i opłata dwadzieścia dolarów dokonana w pewnym banku w mieście (dostaję nawet mapkę od konsula). Na pytanie o termin otrzymania wizy słyszę: " w ciągu trzech dni, w najlepszym wypadku jutro po obiedzie". Wypełniam więc otrzymany wniosek i udaję się do banku w celu dokonania opłaty. Wracam potem do ambasady by nadać bieg całej procedurze. Po drodze dzwonię jeszcze do portu i tam dowiaduję się, że prom do Aktau jest właśnie dzisiaj! Zelektryzowany tą wiadomością biegnę do konsulatu, gdzie błagam konsula o wizę na dzisiejszy dzień. Jednak co było do przewidzenia jest to niemożliwe, gdyż procedura wymaga konsultacji ze stolicą Kazachstanu. Jest to nie do zrealizowania w kilka godzin, przynajmniej w odniesieniu do zwykłego śmiertelnika. Jednak konsul bierze ode mnie numer telefonu i obiecuje zadzwonić jak tylko będzie możliwość odebrania wizy. A my wracamy tymczasem do portu, gdzie odnotowujemy znaczne ożywienie. Przybyło sporo sprzętu budowlanego importowanego z Turcji do Turkmenistanu i Kazachstanu

 

CZIII-545.JPG

 

a także podróżników (tym razem na rowerach).

 

CZIII-544.JPG

 

Zżymam się, że musimy tu tkwić bezczynnie, a prom właśnie odchodzi nam sprzed nosa. Pani w kasie pociesza nas, że wbrew pozorom promy do Aktau kursują częściej, niż by się to mogło wydawać Najlepiej o możliwość odpłynięcia zapytać w kapitanacie portu. Słyszę też oficjalną cenę za bilet: 86 manatów od głowy za miejsce w kajucie do Aktau. Do tego dochodzi cena za samochód, jednak na razie brak tej informacji. Dostaję telefon do Wiki - dziewczyny bezpośrednio zajmującej się obsługą samochodów osobowych. Pani w kasie jest bardzo miła i pozwala nabrać wody, gdyż nasze zapasy znacznie się skurczyły. Teraz można przygotować obiad (gotowane ziemniaki, sałatka z ogórków i rybna konserwa) i wybrać się na spacer po mieście. Samochód zostawiamy naprzeciwko kasy w porcie, rozpoczynając spacer przybrzeżnym bulwarem.

 

CZIII-546.JPG

 

Okazały "Dom Sowietów" wybudowany rękami niemieckich jeńców wojennych w 1946 roku; dziś siedziba władz.

 

CZIII-548.JPG

 

Nie omieszkamy też zajrzeć do po bliskiego centrum handlowego

 

CZIII-549.JPG

 

Wybór kiepski, a ceny wysokie (z pamiętnika Maszy: "zwykła sukienka 100 manatów").

A oto nadmorska promenada

 

CZIII-551.JPG

 

i przejście podziemne wykonane z marmuru

 

CZIII-552.JPG

 

Idziemy znów w te miejsca, gdzie byliśmy trzy dni temu - w stronę "języków ognia". Tym razem chcemy obejrzeć je w nocy.

 

CZIII-553.JPG

 

CZIII-555.JPG

 

Zaraz obok znajduje się skromnych rozmiarów meczet, zabudowany wokół zabytkami nowej architektury

 

CZIII-554.JPG

 

Zapada zmierzch i widzimy drugą twarz miasta

 

CZIII-556.JPG

 

CZIII-557.JPG

 

CZIII-558.JPG

 

CZIII-559.JPG

 

CZIII-560.JPG

 

CZIII-561.JPG

 

CZIII-562.JPG

 

W parkach nawet stawy są podświetlone

 

CZIII-563.JPG

 

Do portu wracamy zmęczeni kwadrans przed północą. Namiot rozbiliśmy obok samochodu zatrzymanego na przeciw kasy.

 

1 VII 2014

Wstajemy o ósmej. Spaliśmy bardzo dobrze, mimo tego, że w nocy co jakiś czas hałasowały przejeżdżające pociągi - namiot stał kilka metrów od przebiegających tędy torów kolejowych.

 

CZIII-564.JPG

 

W czasie przeciągającego się śniadania dzwoni do mnie konsul z informacją, że wiza już na mnie czeka. Ponieważ dzisiaj promu nie ma (tylko do Turkmenistanu) nie spieszymy się, planując jej odbiór wczesnym popołudniem. Tym razem chcemy pojedziemy tam komunikacją miejską. Idziemy piechotą w kierunku stacji metro trochę gubiąc się po drodze. Na przejeździe kolejowym, gdzie wykonujemy zdjęcia wyrasta nagle jakiś typ, zabraniający nam fotografowania kolei (bo to obiekt strategiczny!), usuwamy więc grzecznie zdjęcia, odrabiając stratę z nawiązką kilkadziesiąt metrów dalej.

 

CZIII-565.JPG

 

Jestem miłośnikiem kolei za naszą wschodnią granicą. Odkąd planowałem podróż do Azji Środkowej, zawsze chciałem pojechać tam pociągiem. Jednak nie można mieć wszystkiego.

 

CZIII-566.JPG

 

Po drodze do konsulatu zwiedzamy dworzec główny

 

CZIII-567.JPG

 

CZIII-568.JPG

 

i park imienia tureckiego przywódcy Atatiurka, dokąd dojeżdżamy metrem.

 

CZIII-569.JPG

 

Zostawiam Maszę ze zrobionymi w niedalekim supermarkecie zakupami, gdyż do konsulatu trzeba iść przez miasto jeszcze cztery kilometry. Mijam budynek bakijskiego uniwersytetu

 

CZIII-570.JPG

 

Jest to tylko jeden z budynków w kampusie

 

CZIII-571.JPG

 

CZIII-572.JPG

 

Są tu także pozostałości starego Baku, czyli budynki, po których (sądząc po tempie przebudowy) nie pozostanie wkrótce żaden ślad.

 

CZIII-573.JPG

 

CZIII-574.JPG

 

Docieram do konsulatu i po przekroczeniu bramy otula mnie świeżość i przyjemny chłód. Placówka ogrodzona jest wysokim murem za którym posadzono wiele drzew i krzewów regularnie pokrapianych wodą. Tworzą one swojego rodzaju mikroklimat, który chroni przed upałem panującym na ulicy. Wdaję się w pogawędkę z konsulem opowiadając o swoich dalszych planach. Wręczam także czekoladę, gdyż czuję się zobowiązany przez tak szybkie i miłe załatwienie sprawy.

Wracamy powoli uspokojeni do naszego "domu" w porcie. Pozostało teraz tylko czekać na statek...

 

CZIII-575.JPG

 

CZIII-576.JPG

 

CZIII-577.JPG

 

W porcie poznajemy sympatyczna parę z Niemiec podróżujących na starej Toyocie Land Cruiser. Większość turystów z Europy jeżdżących na Wschód pod względem znajomości języka rosyjskiego, podzieliłbym na dwie zasadnicze kategorie:

 

-Kategoria A - "ani be, ani me" pa ruski

-Kategoria B - jak wyżej, za wyjątkiem słowa "Spasiba"

 

Niepojęte dla mnie, jak można wybierać się w taką podróż bez znajomości choćby kilku podstawowych zwrotów: proszę, dziękuję, do widzenia itp. Język rosyjski, szczególnie w Baku jest powszechnie rozumiany (w  odróżnieniu od angielskiego), to samo tyczy się pozostałych krajów Środkowej Azji. Jego znajomość otwiera drogę do dużo lepszego poznania kraju, a dołączenie do niego kilku zwrotów w języku kraju którego się odwiedza (na przykład  azerbejdżańskiego) sprawia, że ludzie traktują Ciebie jak swojego. Na tym polu my, Polacy moglibyśmy mieć sporą przewagę. W dzisiejszych czasach, kiedy podróżować w te strony zaczynają niedawni gimnazjaliści, zaczynamy się upodobniać w tej kwestii do podróżników z Zachodniej Europy. Szkoda.

 

Nasi nowi znajomi przesiadują większość czasu przy aucie, a my udajemy się do kasy, gdyż ta jeszcze jest otwarta. Tam dowiadujemy się od niemiłego jegomościa, że przed opuszczeniem kraju należy się zarejestrować w służbie celnej na miejscu. Mamy tam udać się samochodem.

 

CZIII-578.jpg

 

"Tamożnia, gdzie?" - rzucam obcesowo w kierunku policjanta, który pokazuje, że nie tędy droga. Jestem już zmęczony ciągłym chaosem i brakiem jakiejkolwiek rzeczowej informacji odnośnie procedury wyjazdowej. Zostaję skierowany na parking a potem już piechotą wprost do gabinetu komendanta.

 

CZIII-579.JPG

 

Tutaj również zostawiam swój numer telefonu, jako najszybszą formę kontaktu w razie pojawienia się statku. Dowiaduję się, że prawdopodobnie prom do Aktau będzie odpływał z innego miejsca oddalonego kilka kilometrów stąd. O tym kiedy dokładnie prom odpływa wie tylko jeden człowiek - kapitan. Czeka on po prostu na zapełnienie się statku po czym oddaje stosowną komendę.

Możemy więc wrócić na swoje miejsce przed kasą i czekać na jutrzejszy rozwój wydarzeń.

Wieczorem siedzimy i rozmawiamy przy kolacji  na schodach z niemiecką parą. Do Turkmenistanu mają wizę tranzytową od trzeciego lipca, dlatego dziś nie wsiadają na prom. Ich podróż odbywa się na cześć zakończenia studiów przez dziewczynę. Są w podróży już miesiąc, czyli tak jak my.

W nocy śpię na karimacie przed wejściem do kasy, gdyż nie mogę sobie poradzić z likwidacją wszystkich komarów w namiocie, Maszy się jakoś udaje to przetrzymać.

 

 

2 VII 2014

Mimo betonowego podłoża i dzielącej mnie od niego jedynie karimaty sen był długi i niczym niezmącony. Masza spala nie gorzej niż ja, gdyż przejawiła anielską cierpliwość wyganiając wszystkie owady. Pojawia się jakiś nieprzyjemny Uzbek, który rozmawiając (a raczej prowadząc monolog) rynsztokowym językiem chwali się jakiemuś Kazachowi o swoim włóczęgostwie jako sposobie na życie. Ten zaś chyba tylko z grzeczności słucha mając go (podobnie jak my) powyżej uszu.

 

CZIII-580.jpg

 

 Po śniadaniu urządzamy pranie rzeczy zabrudzonych gliną w czasie ostatniego noclegu na drodze. Dzwoni telefon i komendant portu elektryzuje nas wiadomością: PROM DO AKTAU DZIŚ ODPŁYWA! Okazuje się, że nie stąd, mamy jechać do innego terminala i że jesteśmy tam już oczekiwani. Musimy się pospieszyć. Ledwo zdążamy przygotować herbatę. Wprawdzie wiemy dokąd jechać (oficer opisał dokładnie drogę) ale mamy tam być już za pół godziny. Byle jak zwinięty namiot, mokre i niedoprane rzeczy szybko lądują w pojemnym wnętrzu Forestera. Jedziemy pełni obaw, bo przecież nie mamy biletów. Na miejscu zastajemy niesamowity ruch.

 

CZIII-581.jpg

 

Masa samochodów osobowych i tylko kilka ciężarówek, mrowie ludzi (jak domyślamy się pracowników portowych) przewijających się między terenem portu a placem z samochodami. Strażnik na wejściu pobieżnie kontrolując nasze paszporty potwierdza, że owszem statek do Kazachstanu dziś odpływa, a jeśli chcemy wjechać na teren portu to mamy wziąć pod uwagę, że samochód po przekroczeniu bramy nie ma prawa powrotu do Azerbejdżanu na tej wizie. Brama jest więc swego rodzaju przejściem granicznym dla samochodów. Klamka zapadła, przejeżdżamy.

 

CZIII-582.jpg

 

Tutaj okazuje się, że na statki odpływające stąd jest osobna kasa i oczywiście tutaj odbywa się też kontrola celna i paszportowa przy wyjeździe. Ponieważ jest ona na razie zamknięta możemy udać się na ostatnie zakupy w Azerbejdżanie. Około jednego kilometra stąd jest nieduży market, gdzie wydajemy ostatnie manaty na zakup żywności na drogę: dziesięć jaj, chleb, pasztet z indyka, dwa arbuzy, pomidory, ogórki i pietruszka. Na wszystko poszło osiem manatów.

Obładowani i zmęczeni w upale wracamy do portu po drodze jeszcze zatrzymując się w małym lasku, a potem jeszcze przy przydrożnym kranie gdzie obmywam się chłodną woda od stóp do głów.

 

CZIII-583.JPG

 

W porcie tymczasem rozpoczął się już załadunek na prom. Masza gotuje więc zupę po gruzińsku z produktów zakupionych niedawno, a ja kupuję dla nas bilety. Mimo, że podróż ma trwać mniej więcej 31 godzin i w cenie biletu nie uwzględniono wyżywienia, za pieniądze które wydałem na bilety mógłbym kupić wycieczkę dla dwóch osób do Turcji na siedem dni, oczywiście z przelotem i pełnym wyżywieniem. Jednak żadne hotele czy ośrodki SPA nie mogą się równać takiej podróży. Z perspektywy czasu ani trochę tego nie żałuję.

 

 Udajemy się do kontroli paszportowej. Samochodu jakoś nikt nie sprawdza. Pogranicznik wprowadzając dane do komputera, niespodziewanie komunikuje "Nie możecie wyjechać. Macie problemy". Okazuje się, że wyjazd jest teraz niemożliwy i że grozi nam kara za niedopełnienie obowiązku rejestracji. "Musicie oddać bilety" - mówi. "Nigdy w życiu!" - brzmi nasza odpowiedź. Mundurowy o dziwo podpowiada, że skoro tak to musimy natychmiast jechać do siedziby służby migracyjnej w Baku! Sprawy potoczyły się teraz lawinowo. Na wyłączonej kuchence obok samochodu zostawiamy dymiącą zupę i biegniemy na poszukiwanie transportu. Z pomocą już sam nie wiem kogo odnajdujemy człowieka z samochodem czekającego przy portowej bramie, który wiezie nas z powrotem do miasta. Kierowca na szczęście bezbłędnie znał drogę i pomimo sporych korków po półgodzinie docieramy do urzędu. Tam dowiadujemy się, że za brak rejestracji po przybyciu do kraju mamy do zapłacenia czterysta manatów na głowę (!!) lub do wyboru deportację na okres od dwóch do pięciu lat. Wybór jest oczywisty.

W klimatyzowanym holu oczekujemy nerwowo aż "kogucik" prowadzący całą sprawę odda nam nasze paszporty. Miedzy mną a innym urzędnikiem wywiązuje się utarczka słowna, gdyż nie chcę tak jak inni siedzieć na sali, wolę czekać przed drzwiami gabinetu w nadziei, że przyspieszy to procedurę chociażby o kilka minut. Po około trzech kwadransach dokumenty zostają nam zwrócone a wraz z nimi otrzymujemy pisma z wyrokami deportacji na dwa lata. Teraz pozostał szybki powrót do portu. Taksówkarzowi, który czekał razem z nami daję dwadzieścia dolarów. Wyraża on zdecydowane niezadowolenie i w tym momencie włącza się Masza dorzucając kolejne dziesięć. Kierowca się znacznie uspokaja. więc wysiadamy i udajemy się biegiem do samochodu.

 

W porcie dziwne pustki. Stojącego obok nas auta, które miało płynąc razem z nami też nie ma. Zaczynamy się denerwować. Pogranicznik w okienku zabiera ponownie nasze dokumenty. My czekamy w samochodzie pałaszując zupę, pozostawioną wcześniej. Dokumenty zostają nam wkrótce oddane i słyszymy. że mamy czym prędzej jechali na nabrzeże, gdyż statek jest gotowy do odpłynięcia.  Ładujemy się w mig do samochodu, a ja gazując ile się da omijając dziury i wertepy, jadę wzdłuż nabrzeża wypatrując statku. Wiemy o nim, że nazywa się "Fikret Amirow". Znajdujemy i.. o zgrozo! Rampa zamknięta, trap podniesiony, na szczęście cumy jeszcze nie odpuszczone.

Statek jest spory na oko ma ponad 100 metrów długości.

 

CZIII-585.jpg

 

Biegnę po opuszczonym dla mnie trapie z papierami. Ktoś jednak mnie zauważył, gdyż na spotkanie mi wychodzi  jakiś marynarz, który klnąc prowadzi mnie do kapitana, po czym każe czekać w korytarzu. Niedługo potem podchodzi do mnie jakiś człowiek. Niski i tęgi mężczyzna, jakim go zapamiętałem z okrągłą i czerwoną chyba z przepicia twarzą wypytuje mnie kim jestem i co tu robię. Objaśniam cel wizyty, po czym jegomość gdzieś znika. Potem wraca ów marynarz i mówi mi gdzie znajduje się kajuta kapitana. Jakież było moje zdziwienie, gdy po wejściu do kajuty przy biurku ujrzałem owego typka, który przed chwilą mnie wypytywał. Nie sądziłem, że kapitan statku, ubrany w pomiętą podkoszulkę i takież spodnie może właśnie tak wyglądać. Tym razem gość pyta prosto z mostu: "ile możesz dać?" - za co? - pytam. On: "za otwarcie rampy, dwadzieścia dolarów". Opowiadam, pokazując bilet, że już zapłaciłem za wszystko i nic więcej dać nie zamierzam. Kapitan ustępuje (jak się okazało na razie) po czym wydaje załodze odpowiednie polecenia, a wrota rampy otwierają się dla mojego Forestera i jako ostatni pasażer wjeżdżam na pokład

 

CZIII-587.JPG

 

CZIII-588.jpg

 

Oprócz jednego SUV-a (będącego jak się okazuje potem własnością kapitana) Forester jest na całym statku jedynym samochodem osobowym

 

CZIII-590.JPG

 

Trzon ładunku stanowią TIR-y, z których większość znajduje się wyżej, na górnym pokładzie

 

CZIII-591.JPG

 

Teraz muszę udać się do kapitana na dokończenie rozmowy. Znów pada kwota - 20 dolarów za podobno lepszą kajutę z toaletą. "To nie dla mnie te pieniądze" - wzdycha kapitan - "to dla Allacha" - mówi unosząc jednocześnie wzrok do góry. Twardo obstaję przy swoim nie dając żadnych pieniędzy. Kapitan straszy wizją zakwaterowania mnie w kajucie 6-osobowej razem z Turkami i Gruzinami. Wizja nie najlepsza, ale i to nie zadziałało. Mam bilet za ciężkie pieniądze i już. Nie zapłacę ani dolara! Widząc taki obrót sprawy, kapitan woła bufetowego, który wskaże nam kajutę. Człowiek ten wygląda na zatroskanego naszym położeniem, prowadzi w głąb statku do kajuty, obiecując nikogo do nas nie dokwaterowywać. -"Powinniście być oddzielnie, jesteście rodziną, jeżeli będziecie z kimś jeszcze w kajucie to się NIE UDA" - mówi. Kajuta bez toalety, chyba na metr powyżej linii nabrzeża z raczej skromnym wyposażeniem.

 

CZIII-592.JPG

 

Jednak nie mahoniowych mebli i piankowych materacy w niej oczekiwaliśmy. Najgorszy jest zapach, jak nam się wydaje przepracowanego oleju maszynowego panujący na całym poziomie. Wchodzimy więc na wyższy pokład, gdzie poznajemy sympatycznych towarzyszy podróży - Białorusinów Sergieja i Witię z Brześcia, oraz Azerbejdżańca z Baku - Igora. Wszyscy są kierowcami TIR-ów. Rozmawiamy i dzielimy się wrażeniami z obserwacji porządków panujących w Azerbejdżanie.

 

CZIII-593.JPG

 

 Gdy otwieramy już piwo przyniesione przez jednego z nich odzywa się syrena na znak, że przyjechała służba celna i kapitan musi wyjść na jej powitanie. Ponieważ jak się okazuje jest on na chwile obecną niedysponowany i zbyt wolno dochodził do siebie, celnik obrażony wsiada w samochód i odjeżdża na naszych oczach. Gdy zostaje po nim tylko kurz w oddali, kapitan nareszcie pojawia się na pokładzie z jeszcze bardziej czerwoną twarzą i w tak pomiętym ubraniu (pomiętą koszulę nakładał na naszych oczach), że widać że przed chwila dosłownie podniósł się z łóżka. Kilku marynarzy robi mu zarzuty, a ja mam wrażenie, że jest on na pokładzie osobą daleko nie najważniejszą. Chociażby dlatego, że poza nim nikt nie jest nawet trochę pijany a kapitan na pretensje reaguje z dziecinną wręcz potulnością, chwiejąc się bez przerwy na nogach.

Ciekawe, że nikt z nas wtedy nie pomyślał, że rejs statkiem z pijanym kapitanem stanowi ryzyko.

 

Między nami chodzą teraz plotki "no, to teraz poczekamy na odprawę do rana!". My w tym czasie poznajemy kolejnych TIR-owców, tym razem Gruzinów. Czas mija szybko. Celnik w końcu wraca po czym jestem wezwany do kajuty kapitana. Tam widzę znajomego już nam pogranicznika, któremu oddaję nasze deportacyjne pisma. Wszystkie paszporty zostają u kapitana na czas rejsu. Statek jest gotowy do wypłynięcia, co następuje dokładnie o godzinie 21:25, a więc po ponad trzech godzinach od naszego przybycia. Zostawiamy Baku i Azerbejdżan na horyzoncie.

 

CZIII-594.JPG

 

Idziemy do mesy przekąsić coś ze swoich zapasów, ale nasi nowi znajomi zapraszają nas do swojej kajuty na wystawną kolację

 

CZIII-595.JPG

 

Na stole pojawiają się: smażone ziemniaki z kurczakiem, pomidory, parówki i kiełbasa. Do tego ser, chleb i ciągle napełniające się kieliszki z wódką.

Po uczcie idziemy na pokład, pooddychać świeżym powietrzem. Witia, czyli Wiktor najbardziej chyba zwariowany z nas wszystkich, rzuca pomysł wejścia po cichu powyżej mostka kapitańskiego.

 

CZIII-597.JPG

 

Gdy jesteśmy już na górze i delektujemy się morską bryzą, na horyzoncie majaczy niezliczona ilość świateł. "Wygląda to jak miasto na wodzie" - mówię. -"I nim jest." - odpowiada Igor. "To Nieftiannyje Kamni" - całe miasto wybudowane prosto w morzu, liczące około pięciu tysięcy mieszkańców. Zbudowane w czasach radzieckich z myślą oczywiście o eksploatacji złóż roponośnych.

 

CZIII-598.JPG

 

CZIII-599.JPG

 

Panuje przyjemny chłód. Statkiem niemal niezauważalnie kołysze. Po ominięciu miasta schodzimy razem do kajuty.

Nasi towarzysze płacili po 30 dolarów kapitanowi za lepsze miejsce. Rzeczywiście mają prysznic obok, kajuta czystsza no i najważniejsze nie czuć zapachu oleju.

 

[img=CZIII-596.JPG

 

Sergiej i Wiktor odbywają tą trasę po raz pierwszy; jadą do Sarykamysz w Kazachstanie z ładunkiem części do maszyn do odwiertów. Wiktor mieszka z rodziną w Brześciu, nigdy dotąd nie widział morza, a jadąc tą trasą zobaczył od razu dwa. Igor wiezie brzoskwinie; pracująca lodówka w jego ciężarówce zużywa 60 litrów benzyny na dobę. To właśnie zapach spalin z pracujących na dolnym pokładzie silników czujemy w swojej kajucie.

Wszyscy oni są ludźmi doświadczonymi, wiele w swoim życiu widzieli. Wiele razy też byli w Azji Środkowej. Słyszymy wiele rad i opowieści z ich dotychczasowego życia, jest ich tak wiele, że większości nie sposób zapamiętać. Odtąd trzymamy się razem, wspólnie spędzając czas na statku. Nasze biesiadowanie przeciąga się do trzeciej w nocy. Po gorącym prysznicu (dzięki uprzejmości naszych towarzyszy) decydujemy się na nocleg w mesie, z uwagi na uciążliwy zaduch w naszej kajucie.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

3 VII 2014

Dwadzieścia minut po ósmej budzą nas odgłosy pierwszych odwiedzających stołówkę.

 

CZIII-600.JPG

 

Mimo niecałych pięciu godzin snu czujemy się wypoczęci, być może jest to zasługa otwartych na okrągło okien. Pogoda bez zmian, bezchmurne niebo i słońce odbijające się w lazurowej wodzie

 

CZIII-602.JPG

 

CZIII-604.JPG

 

Po szybkim śniadaniu, zbieramy się znów w mesie z chłopakami, gramy w karty w międzynarodowym towarzystwie.

 

CZIII-603.JPG

 

W ciągu dnia do obiadu chodzimy i oglądamy statek. Każdy z nas zdążył zauważyć, że to nie Stena Line do Szwecji, gdzie wszystkie drzwi pozamykane i opatrzone nakazami i zakazami. Tutaj można sobie chodzić gdzie się chce i kiedy chce

 

CZIII-601.JPG

 

CZIII-609.JPG

 

CZIII-611.JPG

 

CZIII-606.JPG

 

A nawet wcielić się w rolę kapitana!

 

CZIII-610.JPG

 

Obiad jemy tradycyjnie ze wszystkimi w stołówce. Igor ugaszcza wszystkich ciągle coś zamawiając u Bufetowego. Dziwimy się, że za zamówione potrawy nie płaci. Igor wyjaśnia nam, że to dlatego, że jest "bakincem" czyli pochodzi z Baku, a bufetowy ze wsi i oboje znają nawzajem swoje pochodzenie. Z racji tego nie śmie on żądać pieniędzy od kogoś wyższego w hierarchii. 

Na stole znowu pojawia się wódka, gdyż chodzą słuchy, że dziś do Aktau jeszcze nie dotrzemy (podobno mają nas trzymać na redzie).

 

CZIII-607.JPG

 

Jednak już przed osiemnastą widzimy pojawiające się pustynne wybrzeże Kazachstanu

 

CZIII-608.JPG

 

A niedługo potem kontury miasta i port

 

CZIII-612.JPG

 

W tym momencie nasz okręt wywiesza nie wiedzieć czemu kazachską flagę. Taki zwyczaj?

 

CZIII-613.JPG

 

Nasi towarzysze z racji większej niż ja ilości wypitego alkoholu udają się na krótką drzemkę, gdyż nikt nie sadził, że jeszcze dzisiaj przyjdzie nam prowadzić swoje samochody.

Już niebawem wchodzimy do portu.

 

CZIII-614.JPG

 

Około godziny dwudziestej pierwszej na statku rozlega się sygnał gotowości i wszyscy pasażerowie dostają polecenie zebrać się w mesie. Zostają nam oddane paszporty i od tej pory nikt nie ma prawa wracać do swojej kajuty. Statek dobija do przystani i na pokład wchodzą Kazachowie. Jeden z nich, widać dowódca oddziału szczególnie interesuje się Maszą, i jej pochodzeniem. W obecności wszystkich zebranych tylko jej zadaje pytania, typu skąd i dlaczego się tutaj znajduje. Igor żartuje, że pójdziemy siedzieć, gdyż on na nas wcześniej doniósł. Wtedy nie było nam jednak do śmiechu. 

Mundurowi dają wszystkim pasażerom i załodze dziesięć minut na zebranie się, po czym mamy udać się do oczekującego już na nabrzeżu autobusu. Te kilka minut wykorzystujemy biorąc prysznic, po czym schodzimy ze statku  i rozlokowujemy się w nowiuteńkim busiku czekającym już na nabrzeżu. Wiezie on nas prosto do terminala odpraw. Nasza piątka przechodzi kontrolę jako ostatnia. Czekając na swoją kolej zostaję poproszony do pomieszczenia obok na przesłuchanie. Kazachski żołnierz, na oko najwyżej dwudziestoletni chłopak z trzęsącymi się od zdenerwowania rękami, długo ogląda mój paszport. Pyta mnie jak wyjadę, skoro mam tylko jednokrotną wizę, a potrzebuję dwukrotnej na wyjazd. Powstrzymując się od śmiechu objaśniam pogranicznikowi, że jednokrotna wystarczy by bez problemów opuścić kraj. Żołnierz nieco uspokojony zadaje ostatnie pytanie: "cel podróży do Republiki Kazachstan?" Sprawia przy tym wrażenie, że odpowiedź wcale go nie interesuje szybko oddając paszport.

Nikogo oprócz nas więcej nie przesłuchiwano. Sergiej i Witia rozmawiają z młodym żołnierzem, okazuje się, że jest Rosjaninem, mieszkańcem Uralska. Na prośbę Wiktora zdejmuje on i pokazuje swój wojskowy pas. Opowiada nam tez o pojawiających się coraz częściej konfliktach na tle etnicznym miedzy Kazachami a zamieszkującą tę część Kazachstanu ludnością o rosyjskich korzeniach.

Przechodzę kontrolę jako ostatni z całego statku, gdyż jako jedyny do odwiedzenia Kazachstanu potrzebuję wizę. Stempel w paszporcie otrzymują parę minut po północy, czwartego lipca, dzięki temu pięć dni ważności wizy będzie się liczyć właśnie od tej daty.

 

 

4 VII 2014

Do promu wracamy już na piechotę. Od momentu swobodnego przemieszczania się po kraju dzieli nas jeszcze jednak daleka droga. Po kontroli usłyszeliśmy, że odprawa celna rozpocznie się dopiero jutro około południa! Nie mając się gdzie podziać, z kłopotów ratuje nas Igor proponując nocleg w kabinie jego ciężarówki.

On sam wybiera się do jakiegoś hotelu (?) a aucie są akurat dwa miejsca do spania.  Wyjeżdżam ze statku jako pierwszy, Igor od razu po mnie. Szybko tracimy go z oczu i błąkając się po terminalu

 

CZIII-615.jpg

 

z pomocą straży portowej odnajdujemy właściwy parking i TIR Igora

 

CZIII-616.JPG

 

Mija noc. Budzą mnie gorące promienie słońca. Maszy już nie ma, gdyż wybrała się spacer po okolicy. Spotykamy potem Sergieja, który zaprasza nas na herbatę. Dorzucamy się z naszym prowiantem: chleb, chałwa i masło stanowią skromne śniadanie, które przyrządzamy na parkingu w cieniu jego ciężarówki. Potem dołącza do nas jeszcze wyraźnie niewyspany Wiktor.

 

CZIII-619.JPG

 

Po śniadaniu uzbroiwszy się we wszystkie dokumenty i w niewyczerpalne (jak nam się wtedy wydawało) pokłady cierpliwości udajemy się do budynku odprawy celnej. Tam w jednym z okienek pobieram wniosek o opłacie za rozładowanie w wysokości 20 dolarów. Jednak należność należy uiścić w miejscowej walucie, czyli w tenge. Ponieważ na terenie portu nie ma kantoru, słyszę, że musze jechać do miasta (!) by wymienić pieniądze. Na szczęście z pomocą ludzi szybko znajduję cinkciarza - Azerbejdżańca, który wymienia mi konieczną ilość pieniędzy. Potem muszę czekać, czekać i jeszcze raz czekać nie wiadomo na co. Dobrze, że w sali jest klimatyzacja i o dziwo dość zadbana toaleta. Nieustannie krążę miedzy różnymi okienkami, wykonuję kserokopię wszystkich dokumentów, także tych, które w tym budynku otrzymuję, po to by zanieść je do innego okienka. Takie tempo załatwienia spraw może dziwić, tym bardziej, że na razie interesantów jest bardzo mało, może część jeszcze nie wstała, albo bawi w mieście. Opisać tego wszystkiego słowami się nie uda - przez to po prostu trzeba przejść samemu. W czasie tych procedur przeniosłem nawet arbuza z samochodu stojącego na pełnym słońcu do pomieszczenia w nadziei, że zdąży się trochę schłodzić.

Ostatnim punktem ma być najciekawsze - sprawdzanie samochodu. Tutaj niespodzianka - celnikowi się nie chce, woli widocznie chłodzić się w cieniu budyneczku niż grzebać w aucie w takim upale. Możemy udać się w kierunku bramy. Po raz ostatni spotykamy chłopaków - Wiktora i Sergieja. Mają problem - celnicy żądają od nich po ponad $1000 na głowę jako opłatę za wyjazd, dzwonią więc do firmy i czekają na rozwiązanie sytuacji. Nie przeszli jeszcze nawet połowy naszych formalności, i -jak twierdzą- do wieczora im to zejdzie. Siedzimy jeszcze trochę z nimi w cieniu i czekamy na Igora. Ten jednak się nie pojawia, więc zostaje nam się pożegnać przekazując dla niego klucze i dwie paczki dobrych "cigaretów" kupionych w Baku.

Podjeżdżamy więc do bramy, gdzie nieoczekiwanie zostajemy zatrzymani. Do auta podchodzi chyba jakiś naczelnik posterunku, bo ubrany jest w białą koszulę podczas gdy wszyscy inni Kazachowie noszą mundury wojskowe.

 

CZIII-620.jpg

 

 Postanawiam iść w zaparte i udaję, że nie rozumiem i nie mówię po rosyjsku. Wymiana zdań wygląda tak (w tłumaczeniu K na polski):

 

K: Salam Alejkum!

J: Salam Alejkum!

K: Jak leci? Dokumenty!

J: Jaki dokument? Paszport?

(tutaj oficer ogląda mój paszport)

K: Irlandia?

J: Nie, Poland.

K: Polska? Polak, co?

(pewna chwila oczekiwania)

K: Polak, co?

J: Tak, Poland.

(ponowne oglądanie mojego paszportu)

K: Turysta?

J: Turysta, tak, Uzbekistan.

K: Wolf, Messing. Polak, Wolf Messing?

J: Missing? Missing... aaa, missing, nie nie wiem, nie znaju...

K: On jest chińczykiem, słyszałeś?

J: Ja nie znaju, kto on.

K: On był Polakiem? Żyd?

K: Wcześniej Niemcy, Polak byli, te, przyjaciele? Niemcy, no wojna była?

J: Druzja? Wojna? (udawanie, że nie znam rosyjskiego definitywnie spaliło na panewce)

 

(teraz Kazach postanowił podejść z drugiej strony)

K: Inglisz, znasz? Inglisz.

J: I little speak English.

K: Ukraina! Prom, jaki prom?

J: Baku, Baku, Baku-Aktau.

K: Samochód parking! Parking, auto, auto, parking!

J: Ja był, parking, tam!

K: Samochód, parking!

 

Szlag! Do tego mówi coś jeszcze o jakimś pozwoleniu... Wracam więc te kilkadziesiąt metrów z powrotem, Masza tymczasem podchodzi do urzędnika: "Co się stało? Co nie tak z dokumentami, mamy przecież wszystko w porządku?!" - "Nie wiem, powiedzieli, że trzeba poczekać" - odpowiada.

Wkrótce dołączam do Maszy i tutaj nowy rozkaz: "Samochód tutaj!" (to znaczy z powrotem pod bramę). Wracam sam do samochodu, po czym już inny żołnierz zasypuje Maszę gradem pytań: kto ona, jak, dlaczego jej danych nie ma na dokumentach przewozowych. -"Skąd mam wiedzieć? Przecież nie ja te dokumenty wypisywałam" - brzmi odpowiedź Maszy. -"Co nie w porządku? Wszystkie dokumenty już pokazaliśmy."

-"Co jest w samochodzie?" - teraz tym zainteresował się pogranicznik. "Rzeczy, osobiste, kontrolę celną przeszliśmy!" - nieco zełgała Masza. Odpowiedź chyba uspokoiła służbistę, lub być może upał sprawił, że postanowił dać juz nam spokój. "Dobrze, możecie jechać" - mówi i oddaje wszystkie dokumenty. Brama do Kazachstanu nareszcie stoi przed nami otworem.

 

CZIII-622.jpg

 

Mimo, że jest już prawie wpół do trzeciej po południu, nie oceniamy najgorzej całej procedury. Z różnych szczątkowych opisów w Internecie nastawialiśmy się na o wiele dłuższe i bardziej uciążliwe zmagania. Być może ostatni etap (przed szlabanem) trwał krócej, dzięki naszej (Maszy) stanowczości...?

 

Zatem nareszcie jesteśmy na Ziemi Kazachskiej, (tu proszę się nie śmiać) - kraju moich marzeń. To Kazachstan przecież stanowi bramę do Azji Środkowej. Bezkresne połacie stepów, Jeziora Bałchasz i Aralskie przyciągały mnie od bardzo dawna.

Pierwsze wrażenie jakie robi na nas miasto - prawie zupełny brak roślinności, wszędzie piasek, czysto i spokojnie na drogach. Widzimy pierwszą miejską plażę

 

CZIII-623.JPG

 

ale rozrywki odkładamy na później. Na początku obowiązki: wymiana pieniędzy, zakupy, tankowanie i Internet.

Jedziemy więc do centrum.

 

CZIII-624.jpg

 

CZIII-633.JPG

 

gdzie w banku po niekrótkiej procedurze wymiany pieniędzy, robimy zakupy w pobliskim supermarkecie, przy którym znajdujemy stołówkę

 

CZIII-630.JPG

 

Pierożki w liczbie trzech na głowę wspaniale smakują ze śmietaną i sokiem kupionymi  w markecie obok. Ciekawe, że pomimo odkrytego przeze mnie później wyraźnego napisu przy ladzie "za spożywanie przyniesionych ze sobą produktów - kara 1000 tenge" (około 14 złotych) nikt nie zwrócił nam uwagi. Najedzeni idziemy skorzystać z Internetu do stojącej obok restauracji "Mangal" (bardzo wygodne w Aktau jest to, że wszystkie potrzebne nam obiekty znajdują się tak blisko siebie) zamawiamy tam lody, gdyż po bułeczkach, (każda z nich po 100 tenge) nic więcej w siebie nie zmieścimy.

Rozmawiamy przez Skype z bliskimi, a ja przypominam sobie, że zapomniałem zabrać czołówkę, gdy spaliśmy w TIR-ze. Dzwonię do chłopaków, ale ich telefony są wyłączone. Brak latarki jest bolesną stratą. Od dziewczyny w barze dowiaduję się o istnieniu sklepu dla wędkarzy. Udaję się tam, lecz niestety punkt jest już zamknięty.

Po drodze przechodząc dwukrotnie przez to samo przejście dla pieszych, za każdym razem kierowcy zatrzymują się, ustępując mi pierwszeństwa! Nie wierzę własnym oczom. Takie zachowanie po pobycie w Azerbejdżanie, a szczególnie w Baku stanowi dla mnie prawdziwa egzotykę. Bądź co bądź, znajdujemy się już w prawdziwej Azji, pośród stepu i pustyni. Jadąc na Wschód spodziewałem się, że będzie tylko gorzej. A tu taka niespodzianka. Kierowcy nie tylko ustępują, lecz także nie trąbią bez przerwy, nie wymuszają pierwszeństwa, jeżdżą z dozwolona prędkością. Potem okaże się, że Aktau było prawdziwą perełką...

 

CZIII-629.JPG

 

CZIII-632.JPG

 

Plan na resztę dnia to pojechać na północ w stronę miasteczka Port-Szewczenko (130 km od Aktau) w sąsiedztwie którego znajduje się podobno ogromna i piękna plaża. Także okolica (półwysep Mangyszlak) obfituje w wiele ciekawych form przyrody. Zwiedzić chcemy też samo miasteczko, by później powrócić do Aktau.

Dochodzi dwudziesta, gdy wyruszamy z miasta. Zostało tylko zatankować. (Benzyna A-92 115 T/l; A-95 142 T/l lecz jest to to samo co A-92). Pełen bak za mniej niż sto złotych? W Kazachstanie to możliwe. Tak jak w Rosji natomiast, opłaty należy dokonać najpierw, potem obsługa stacji uruchamia dystrybutor.

Na wyjeździe kupujemy jeszcze arbuza przy drodze z myślą o jutrzejszym plażowaniu (100T/kg).

 

Po odjechaniu kilkudziesięciu kilometrów od Aktau asfalt przestaje być równy. Na niektórych odcinkach jedziemy objazdami z racji prowadzonych "remontów"

 

CZIII-635.jpg

 

Ponieważ jest późno, a podróż zajmuje więcej niż tego oczekiwaliśmy, szukamy miejsca do odbicia z drogi. W miejscu, w którym jak nam się zdaje droga przebiega najbliżej linii brzegowej, odbijamy na lewo w step.

 

CZIII-636.JPG

 

CZIII-637.jpg

 

CZIII-638.JPG

 

W końcu bez zbytniego błądzenia, po dwóch godzinach od wyjazdu z Aktau docieramy na brzeg

 

CZIII-639.jpg

 

Stoimy teraz na zwietrzałej skale u stóp której szeroka plaża i spokojne morze. Od strony lądu dzieli nasz głęboki wąwóz. Po dokonaniu zwiadu zadecydujemy się tutaj pozostać na noc (bo czy mamy inne wyjście?). Po zapadnięciu zmroku temperatura bardzo szybko spada. Uczucie chłodu potęguje silny wiatr, który zerwał się wraz z nastaniem ciemności. Ustawiamy samochód tak, by lepiej chronił nas od wiatru i rozkładamy namiot. Konsumujemy szybki posiłek złożony z sałatki i chleba i idziemy spać o godzinie wpół do drugiej w nocy, piątego lipca.

 

 

5 VII 2014

Wstaję o wpół do siódmej i instynktownie od razu w piżamie idę zobaczyć za dnia miejsce, w którym się znaleźliśmy

 

CZIII-640.JPG

 

CZIII-642.JPG

 

CZIII-643.JPG

 

CZIII-644.JPG

 

CZIII-645.JPG

 

Po pojawieniu się pierwszych promieni słońca wiatr zacicha. Niewzburzona tafla wody łagodnie wcina się w brzeg widniejący poniżej nas. Z kąpielą jednak nie ma się co spieszyć, gdyż jest jeszcze dość chłodno. Jednak ciekawość mnie zżera i idę na krótki rekonesans poniżej, w czasie gdy słońce powoli zagarnia coraz to więcej i więcej przestrzeni.

 

CZIII-646.JPG

 

Naturalnie przyjemne z pożytecznym: wracam z garnkiem napełnionym morską wodą. Będzie służyć do płukania warzyw  i przyrządzenia zupy.

 

CZIII-647.JPG

 

Masza gotuje zupę, a ja odkrywam spory spadek ciśnienia w tylnej oponie. Postanawiam więc dopompować do 2.8 atm i okresowo sprawdzać ciśnienie. Obliczam, że powietrze uchodzi z prędkością 0,2 atm na godzinę. Nienajgorzej. Do Fort-Szewczenko dojedziemy.

Po śniadaniu, o godzinie 9:40 idziemy nareszcie zażyć kąpieli. Wokół panuje absolutna cisza.

 

CZIII-648.JPG

 

CZIII-649.JPG

 

CZIII-650.JPG

 

CZIII-651.JPG

 

Woda jest nieskazitelnie czysta i o minimalnym zasoleniu. Wchodząc do niej jestem zaskoczony tym, że jest również bardzo chłodna. Oto dowód

 

CZIII-652.jpg

 

Nigdy wcześniej nie pomyślałbym, że woda w morzu Kaspijskim latem będzie chłodniejsza niż w Bałtyku. Potem dowiemy się, że to zasługa wód podziemnych zasilających w tej części Morze Kaspijskie.

Kapię się (niestety tylko ja) i nurkuję nieco dalej od brzegu, gdyż wzrost głębokości następuje tutaj bardzo powoli. Po wylegiwaniu się na kamieniach w słońcu jeszcze pamiątkowe zdjęcie, po czym natychmiast pod moimi nogami dostrzegam sporą żmiję!

 

CZIII-653.JPG

 

Przez chwilę zrobiło mi się gorąco...

 

CZIII-654.jpg

 

Żmije chyba przeważnie nie dążą do konfrontacji z człowiekiem. Nie wiedziałem natomiast, że tak dobrze pływają. Spotkaliśmy potem jeszcze w okolicy kilka, uciekających na nasz widok. Mogłem jednak nastąpić przez nieuwagę na jakąś w czasie kąpieli.

Po małym praniu rzeczy sielanka dobiega końca. Robi się coraz goręcej i nie chcemy bawić tutaj całego dnia.

 

CZIII-655.JPG

 

Na górze dopompowuję koło.

-"Jak to dobrze" - mówię do Maszy. "Poprzednia pompka okazała się zepsuta a ta, którą kupiłem w Azerbejdżanie będzie fajną pamiątką!" Ledwie przebrzmiały te słowa, gdy po kolejnym pchnięciu nogą pompka wydając metaliczny dźwięk, odmówiła dalszego posłuszeństwa. W złą godzinę...

 

CZIII-656.JPG

 

Sprawdzam ciśnienie. Jest 2,1. Te czterdzieści kilometrów dzielące nas od miasta nie wydaje się długim dystansem.

Parę minut po dwunastej jedziemy w Fort Szewczenko. Okolica bardzo przypomina mi zachodni Krym. Jest tylko bardziej gorąco.

 

CZIII-657.jpg

Podobnie jak tam, tutaj tez wzniecamy za sobą tumany pyłu

 

CZIII-662.jpg

 

Po godzinie jesteśmy już u granic miasta

 

CZIII-663.jpg

 

Na ulicach nie ma dosłownie nikogo

 

CZIII-664.jpg

 

CZIII-665.jpg

 

Zauważone sklepy, za wyjątkiem jednego, są zamknięte. Obok niego robimy postój.

Tam od sprzedawcy dowiadujemy się, gdzie szukać wulkanizacji. Kupujemy też arbuza i nabieramy wody.

 

CZIII-667.jpg

 

Ponieważ, jak twierdzi sprzedawca u wulkanizatora jest teraz przerwa obiadowa, wykorzystamy te dwie godziny inaczej.  Na co? Oczywiście na kąpiel! Bo co można robić w taki upał i to jeszcze na pustyni? Jedziemy więc jeszcze cztery kilometry na północ w stronę miejscowości Bautino,

 

CZIII-670.jpg

 

Jeżeli przyjąć, że Fort-Szewczenko to małe miasteczko, to Bautino stanowi skupisko kilkunastu domów, spośród których szczególnie wyróżnia się okazałe przedszkole

 

CZIII-668.JPG

 

Chociaż nie ma tu chodników, (pobocze stanowi po prostu szeroki pas piasku) jednak mieścina podobnie jak poprzednie sprawia wrażenie czystej i zadbanej. Na ulicach jednak również nikogo nie spotykamy.

W Bautino funkcjonuje port; z uwagi na rangę i położenie zajmuje się przypuszczalnie eksportem produktów ropopochodnych bądź też funkcjonuje jako port rybny (co ciekawe w Wikipedii jest informacja o tym miejscu tylko w trzech językach, w tym także po polsku).

Zwiedzać dogłębnie miejsca nie planujemy. Szybko znajdujemy plażę jadąc wzdłuż wybrzeża.

 

CZIII-674.JPG

 

Tutaj tez woda jest krystalicznie czysta. Komfort psują śmieci walające się tu i ówdzie, kolorytu temu miejscu nadają pasące się wokół wielbłądy

 

CZIII-672.jpg

 

CZIII-673.jpg

 

Można by tu bawić długo, jednak przebite z pewnością koło nie daje nam spokoju. Tym bardziej, że nie mamy już pompki. Po konsumpcji przepysznego arbuza wyjeżdżamy obiecując sobie wrócić tutaj wieczorem.

 

Jako, że o 14:30 warsztat wulkanizacyjny otwiera swe podwoje jedziemy z powrotem do Fort Szewczenko, gdzie dokonuję naprawy

 

CZIII-675.jpg

 

Również tym razem w oponie tkwił metal w postaci niedużej śruby. Po pół godzinie auto jest gotowe.

 

CZIII-676.JPG

 

Usługa kosztowała 250 tenge, w przeliczeniu - trzy i pół złotego.

Już nie pierwszy raz spotykam się z tym, że dla Kazachów nie robi różnicy z kim ubijają interes - swój czy przybysz z Europy. W każdym wypadku obowiązują te same ceny. Z naszych dotychczasowych obserwacji wynika, że o wiele rzadziej manifestują oni uczucia niż np. Gruzini czy Azerbejdżańcy; sprawiają wrażenie skrytych. Nikt do tej pory nie zagadnął nas na ulicy, nie zainteresował się skąd jesteśmy, jak miało to miejsce w odwiedzanych wcześniej krajach.

Zaraz obok warsztatu widzimy drogowskaz z napisem: "Kamieniołom 3". Ponieważ ciekawią nas takiego typu obiekty i przy tym nie jest jeszcze późno, robimy więc mały wypad w tym kierunku. Zastajemy krajobraz księżycowy.

 

CZIII-677.JPG

 

CZIII-679.JPG

 

Dokoła pustka. Kamieniołom jest chyba czynny, widzę opuszczony barak i świeże ślady kół ciężarówek. Dziś wypada sobota, zapewne dzień wolny od pracy.

Pisząc te słowa i oglądając zdjęcia czuję pewną tęsknotę za słońcem, ciepłym wiatrem, błękitnym niebem i tą nieokiełzaną przestrzenią dającą poczucie wolności. Jak widać nawet za takimi miejscami można tęsknić. Patrzymy na nie z perspektywy czasu i miejsca, gdy za oknem pada deszcz a niebieski kolor nieba zdarza się kilka dni w miesiącu.

 

CZIII-680.jpg

 

Do Fort-Szewczenko wracamy prawie tą samą drogą. Wypatrujemy jeszcze jeden otwarty sklep, w którym kupujemy mleko i jajka a także bardzo przydatną jak się okaże rzecz - zapalniczkę z miniaturową latarką.

W okolicy zainteresował nas jeszcze jeden obiekt - pomnik górujący nad miastem

 

CZIII-681.JPG

 

CZIII-683.JPG

 

Panorama Fort-Szewczenko

 

CZIII-682.JPG

 

Z drugiej strony widok na ruiny twierdzy i coś na kształt resztek stadionu

 

CZIII-684.JPG

 

Zwijamy się stąd, gdyż w okolicy kręcą się jakieś podejrzane typy. Obserwujemy ponadto jakiś nietypowy ruch na placu przed pomnikiem. Wydaje się, że trwają przygotowania do jakiegoś przedstawienia

 

CZIII-685.JPG

 

CZIII-686.JPG

 

Od obecnych na miejscu pań zajmujących się sprzątaniem, dowiaduję się że dziewczynki odbywają próbę generalną, przed mającym się niebawem rozpocząć przedstawieniem. Odbywa się ono na cześć rocznicy urodzin prezydenta Kazachstanu - Nursułtana Nazarbajewa

 

CZIII-669.JPG

 

Świętowanie tej rocznicy w Kazachstanie trwa trzy dni. Ponieważ prezydent urodził się szóstego lipca, kulminacja obchodów wypada jutro. Jednak to już dziś kraj zaczyna świętować w pełnym tego słowa znaczeniu. Już rozumiemy, dlaczego sklepy były zamknięte, na ulicach pusto, a wszyscy ludzie spotykani przez nas na peryferiach miasta byli podpici.

Czekamy na ławeczce przypatrując się przygotowaniom. Powoli pojawia się sprzęt nagłaśniający, przynoszone są kolejne ławki i krzesła, przy scenie rozwinięto nawet chodnik. Mimo zapewnień sprzątaczek, że ceremonia rozpocznie się parę minut po godzinie osiemnastej wszystko odbywa się w tak ślimaczym tempie, że mam obawy czy do późnego wieczora organizatorzy zdążą wszystko przygotować. Na zegarkach godzina 19:25 i jak widać przygotowania są jeszcze daleko w polu. W końcu tracimy cierpliwość i wracamy do Bautino na znaną już nam plażę, nie mamy bowiem zamiaru kąpać się i jeść kolacji po zmroku.

 

Na plaży multum ludzi, ale widać, że niedługo będą rozchodzić się do swoich domów. Gotujemy na kuchence kolację, słysząc propozycje płatnego noclegu u miejscowych. Grzecznie dziękujemy. Nie ma przecież w tej chwili chyba piękniejszego miejsca

 

CZIII-687.JPG

 

CZIII-688.JPG

 

Po kolacji i nasyceniu się najpiękniejszym do tej pory widzianym zachodem słońca, idę do samochodu. Niemal w tym samym momencie podjeżdża jakaś osobówka, gdzie dwóch miejscowych chłopaków zainteresowało się naszą obecnością. Mają na imię Nurik i Anan. Przysiadają się do nas na plaży i częstują kawałkami złowionej niedawno ryby. Sądząc z ich opowieści odłów ryb (zapewne nielegalny) stanowi ich jedyne źródło dochodu.

Mimo młodego wieku (27 lat) dorobili się już rodziny, a jeden z nich ma już dwójkę dzieci. Mówią, że najważniejszym celem rządu jest zwiększyć populację we własnym kraju. Oboje są bardzo z tego dumni, chwalą swój kraj, mówią, że "teraz nareszcie kraj może się rozwijać, a nie jak wcześniej pod okupacją Rosji". Chwalą też prezydenta, jednak pamiętają tragiczne wydarzenia ostatnich lat. Zamieszki w Obwodzie i wprowadzenie stanu wyjątkowego spowodowały przed trzema laty śmierć kilkudziesięciu protestujących przeciwko warunkom życia robotników.

Pytają, dlaczego nie wjechałem na plażę Foresterem, a słysząc moje obawy związane z ewentualnym zakopaniem się w piasku, udzielają wskazówki: należy spuścić powietrze do około 1 atm we wszystkich kołach. Ciekawe. Pewnie kiedyś spróbuję.

Nasi rozmówcy jakby na umówiony znak podnoszą się, mówiąc, że czekają na nich ważne sprawy. Żegnamy się z nimi, widząc ich później w oddali w łódce na nocnym połowie.

Kładziemy się spać o godzinie 0:50.

 

 

6 VII 2014

Budzę się słysząc wściekłe ujadanie. Na zegarku jest godzina 2:30 a wkoło namiotu biega kilka (zapewne bezdomnych) psów. Pamiętam, że przed zaśnięciem widziałem jednego z nich sporej wielkości, lecz nie myślałem, że może nie mieć właściciela. Po odgłosach naliczyliśmy trzech osobników. Wściekle warczą, jesteśmy intruzami na ich terenie. Leżymy w bezruchu ledwie oddychając, nie mamy bowiem wątpliwości, że wyjście z namiotu i próba odgonienia napastników mogłaby się skończyć tragicznie.

Na szczęście po kilkunastu minutach ujadanie ustaje, możemy spać spokojnie do rana.

 

Mimo tego, że spaliśmy tylko pięć i pół godziny czujemy się wypoczęci. Dziś opuszczamy półwysep Mangyszlak i podążamy dalej w stronę Uzbekistanu.

Po obudzeniu idę w piżamie do samochodu zaparkowanego kilkadziesiąt metrów od nas, przy plaży. Gdy już miałem otworzyć drzwi, zerwałem się na równe nogi, widząc na wysokości drzwi kierowcy okazałą żmiję. Ta widząc mnie, przestraszyła się chyba nie mniej niż ja i zamiast uciec, natychmiast wpełzła w felgę! Ze strachu przed ukąszeniem wsiadam z drugiej strony i ruszam kilka razy w przód i w tył w nadziei pozbycia się niewygodnego pasażera. Od tej pory węża już nie widziałem. 

Podczas przygotowywania herbaty nagły podmuch wiatru wyrwał kilka szpilek z piasku w konsekwencji czego w poszyciu namiotu palnik kuchenki wypalił niemałą dziurę. Na szczęście stało się to w przedsionku i nie będzie to dla nas takie uciążliwe. Herbaty jednak już nie wypijemy.

O wpół do dziewiątej jedziemy do Aktau, tym razem nigdzie po drodze się nie zatrzymując. W mieście chcę kupić upragnioną czołówkę, gdyż jej brak jest bardzo uciążliwy. Tym razem słońce nie świeci nam prosto w oczy i spokojnie można jechać z prędkością 110-120 kilometrów na godzinę (w Kazachstanie, co ciekawe niedawno podwyższono dopuszczalną prędkość na terenie niezabudowanym - 110km/h).

Po przybyciu od razu kierujemy się do wypatrzonego sklepu spożywczego. Po zaopatrzeniu się w podstawowe produkty idziemy z wizytą do największego w mieście Centrum Handlowego ze sporym lodowiskiem na dole (na dworzu jest +35*C)

 

CZIII-691.JPG

 

Wybór produktów jest o dziwo ogromny. To na wieczór i dalsza drogę dzisiejszego dnia.

 

CZIII-692.JPG

 

 W Centrum przebywamy dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli, gdyż Masza próbuje znaleźć sobie sukienkę. Jednak jest już po sezonie, więc albo brak rozmiaru albo rzecz się po prostu nie podoba. Z trudem odciągam ją od ekspozycji, odkładając zakup do czasu powtórnej wizyty w Kazachstanie (czyli za jakieś półtora miesiąca).

Zostało jeszcze kupić latarkę i skorzystać z Internetu. Miejscowi kierują mnie do znajdującego się nieco na uboczu domu handlowego, gdzie za 4000 tenge kupuję upragnioną rzecz. Teraz mamy więcej czasu by przyjrzeć się okolicy.

 

Aktau zostało zbudowane na pustyni praktycznie od podstaw w 1961 roku, gdy odkryto w pobliżu uranową rudę. Dziś, gdy wydobycie przestało być opłacalne, miasto rozkwita nadal dzięki odkrytym równolegle złożom ropy.

 

CZIII-694.jpg

 

Szerokie ulice,

 

CZIII-689.JPG

 

CZIII-697.jpg

 

CZIII-700.JPG

 

czasami pozbawione chodników

 

CZIII-690.JPG

 

obsadzono drzewami i krzewami, polewanymi oczywiście regularnie wodą.

 

CZIII-699.JPG

 

CZIII-698.JPG

 

Wzdłuż jednej z miejskich plaż

 

CZIII-695.JPG

 

wybudowano wiele placów i atrakcji dla dzieci, które są bez przerwy zapełnione.

 

CZIII-696.JPG

 

Po przejażdżce głównymi ulicami miasta udajemy się w sprawdzone już miejsce - restaurację "Mangal".

 

CZIII-701.JPG

 

Pałaszujemy pyszny obiad i za pozwoleniem obsługi uzupełniamy zapas wody. Rozmawiamy długo z bliskimi, wiedząc, że nieprędko zdarzy się taka okazja.

 Potem wizyta na sprawdzonej stacji benzynowej. Ponowne tankowanie dobrego paliwa to również sprawa odległa, napełniam więc bak pod korek oraz także wszystkie zabrane z Polski kanistry. Pracownik stacji zaproponował napełnienie także opróżnionych niedawno butelek po wodzie mineralnej. Zdecydowanie odmówiłem, uważając to za przesadę. Gdybym wiedział co mnie czeka dalej, podszedłbym do tego z dużo mniejszą dozą nieufności...

Ostatnią rzeczą którą chcemy zrobić w mieście, to dobrze wykapać się w morzu. To również przez długi czas stanowić będzie marzenie "ściętej głowy". Jednak na jednej z miejskich plaż przy wyjeździe z miasta, woda jest dziwnie mętna, a ponadto masa ludzi i czarny piasek nie zatrzymują nas tam długo.

 

CZIII-702.JPG

 

Zresztą to się dobrze składa, gdyż do granicy uzbeckiej jest stąd ponad pięćset kilometrów drogą, o której krążą legendy.

 

CZIII-703.JPG

 

Po wyjechaniu z miasta Masza przejmuje kierownicę. Ja w tym czasie siedzę z notebookiem w poszukiwaniu na mapie jednej z największych depresji świata - Karagije (132 m ppm), w okolicach której właśnie  przejeżdżamy. Teren bez wątpienia ciekawy, lecz by ujrzeć depresję w pełnej krasie należałoby poświęcić na to nieco więcej czasu. Jednak jest on u nas w deficycie, bowiem wiza kazachska traci ważność już pojutrze.

Za rzeką Asziagar (dziwna to rzeka, która nie wpada do żadnego morza) robimy mały postój i sesję zdjęciową z wielbłądami

 

CZIII-704.JPG

 

CZIII-705.JPG

 

CZIII-706.JPG

 

Jesteśmy na wysokości -98 m npm.

Nieco dalej znajduje się punkt obserwacyjny

 

CZIII-707.JPG

 

CZIII-708.JPG

 

Widoczność nie dopisuje. Przy bezchmurnym niebie z pewnością widoki były by znacznie lepsze.

 

CZIII-709.JPG

 

W małym miasteczku Szetpe zatrzymujemy się na dworcu kolejowym,

 

CZIII-711.JPG

 

gdzie udaje się znaleźć jeszcze czynny sklep

 

[img=CZIII-710.JPG

 

Na miejscu spożywamy szybką kolację z zakupionych tam produktów. Szkoda, że już robi się ciemno i nie możemy obejrzeć lepiej tego miejsca. Idziemy tylko zobaczyć dworzec, ale z racji następujących ciemności na zdjęciach widać niewiele. Jest za to chłodniej, więc miasteczko dopiero teraz zaczyna tętnić życiem. Wszędzie gwarno, młodzież, a nawet dzieci spacerują i jeżdżą na rowerach.

W dalszą drogę wyruszamy chwilę przed dziesiątą wieczór, na ulicach praktycznie ciemno. Wychodzę z założenia, że lepiej jechać wolno, niż w ogóle nie jechać, gdyż dobrze by było być na granicy najpóźniej jutro wieczorem. a najlepiej jeszcze w ciągu dnia. Zgodnie z informacją uzyskaną od miejscowych w Szetpe, dziesięć kilometrów dalej niezły asfalt kończy się gruntową drogą z unoszącymi się nad nią tumanami pyłu. Informacja szybko znajduje potwierdzenie.

 

CZIII-713.jpg

 

Przy wymijaniu licznych ciężarówek należy dodatkowo zwolnić, gdyż widoczność nie przekracza wtedy kilku metrów przed maską. Temperatura powietrza (+28*C) sprawia, że można jeszcze jechać z zamkniętymi oknami.

 

CZIII-714.jpg

 

Droga teraz to typowa "tarka" z mniejszymi lub większymi zagłębieniami, na których auto podskakuje jak piłka. Z obu stron walają się mniejsze i większe kamienie. Jedziemy tymczasowym objazdem remontowanej (podobno przez Turków) drogi, która biegnie równolegle do nas w odległości kilkudziesięciu metrów.

W pewnym momencie wjeżdżamy na tak grząski grunt, że w piaskowym pyle przemieszczać się musimy w tempie spacerowicza. Odcinki remontowane przeplatają się z płaską jak stół drogą, po której gdyby nie noc i brak jakichkolwiek znaków można by jechać grubo ponad "setką". W pewnym momencie o mało co nie wjeżdżam na pozostawioną na środku drogi starą oponę

 

CZIII-715.jpg

 

Postanawiam zatem dojechać do małej wsi w środku pustyni - Saj-Utios, gdzie poszukamy noclegu. Musimy więc przejechać jeszcze siedemdziesiąt kilometrów. Z drogi widoczne są (sądząc po oświetleniu) motele lub po prostu miejsca do odpłatnego noclegu. Opieram się jednak pokusie spania w wygodnym łóżku na rzecz oszczędności, poza tym podchodzimy do takich miejsc z nieufnością.

 Siedemnaście kilometrów przed Saj-Utios niemiłosiernie długi objazd się kończy. Widzimy też odległe światła miejscowości, które dodają nam otuchy.

Przy skręcie z głównej drogi do wsi nieoczekiwana kontrola drogowa.

 

CZIII-716.jpg

 

Policjant długo ogląda mój dowód rejestracyjny. Na pytanie o ubezpieczenie, odpowiadam, że nikt mi jego w porcie nie proponował, a zresztą mam przecież Zieloną Kartę. Funkcjonariusz również dokładnie ją obejrzał w świetle reflektorów, po czym chyba za bardzo nie wiedząc co zrobić, oddał i życzył szczęśliwej drogi. Ostrzegł nas także przed obrywistym zboczem przed nami, które w żaden sposób nie jest oznakowane.

 

Szczerze mówiąc, nie wiem jak jest z tym ubezpieczeniem. Na dokumencie nie ma znaku "KZ" jest natomiast "RUS". Być może to wystarczy z uwagi na to, że przecież Rosja i Kazachstan są powiązane wieloma umowami. Obiecuję sobie, że przy następnym wjeździe spróbuję kupić takie ubezpieczenie, jeżeli ono istnieje.

Ponieważ nijak nie możemy wypatrzyć czajchanów, o których również wspominał policjant, widząc oświetlony plac przy drodze, postanawiam rozbić namiot wprost na nim. Spanie w namiocie na asfalcie - tego jeszcze nie praktykowaliśmy. Jednak wydało mi się to lepszym wyjściem niż próba wbijania szpilek w ubitą kołami samochodów ziemię. Do utrzymania namiotu na miejscu użyliśmy butelek z wodą i kanistrów.

Całość wraz z z przygotowaniem herbaty (na przyrządzenie posiłku brakło już sił) zajmuje ponad godzinę. Zasypiamy kilkanaście minut przed trzecią w nocy, siódmego lipca.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję za wsparcie i wszystkie odpowiedzi! Głownie one motywują mnie do pisania kolejnych odcinków. W najbliższym czasie czekają mnie jednak poważne zmiany w życiu. Konieczność przystosowania się do nowych warunków może zająć mi trochę czasu, stąd następna część nie pojawi się tutaj prędko. Mam nadzieję, że Państwo doczekacie ;)

 

Nie przeciągając, zapraszam do kolejnej porcji lektury.

 

 

 

7 VII 2014

Już o dziewiątej wyciąga nas z namiotu nieznośne gorąco.

 

CZIII-717.JPG

 

Jesteśmy się na parkingu dla TIR-ów, z których część już zdążyła pojechać dalej w trasę.

 

CZIII-718.JPG

 

O przygotowaniu posiłku na razie nie ma mowy, chcemy zajrzeć do wsi, która teraz mamy na wyciągnięcie ręki. Ciekawi nas jak wygląda takie miejsce w środku pustyni. Jak ludzie tam żyją?

 

CZIII-719.jpg

 

CZIII-720.JPG

 

CZIII-721.JPG

 

CZIII-722.JPG

 

Zatrzymujemy się w centrum wsi, które tak jak w Szetpe stanowi plac przed schludnym dworcem kolejowym.

 

CZIII-723.jpg

 

CZIII-724.jpg

 

Znajdujemy też tam upragniony cień - można więc przygotować posiłek.

 

CZIII-725.jpg

 

W pobliskim sklepiku (kierowcy TIR-ów na parkingu twierdzili zgodnie, że w San-Utios nie ma żadnych sklepów) zaopatrujemy się w śmietanę (co prawda kiepskiej jakości, jak większość produktów tam dostępnych), oraz trzy marchewki które stanowić będą dodatek do gotowanej właśnie zupy.

Zapasy wody są na wyczerpaniu. Podchodzę do stojącej niedaleko nas grupy kobiet z pytaniem o możliwość nabrania wody. Jedna z nich bez wahania pokazuje mi mieszkanie w bloku, gdzie u jej sąsiadki (woła ją przez okno) w łazience napełniam cały kanister. Zauważyłem, że wejścia do mieszkań osłonięte są płachtami folii, chroniących zapewne przed upałem, a klatki schodowe są w całości polewane wodą.

 

Na pierwszy rzut oka ludzie zamieszkujący wieś są szczęśliwi. Co prawda żyją często w rozwalających się domach, a długość dróg zaasfaltowanych we wsi wynosi -uwaga- dwadzieścia metrów, wydaje mi się, że więcej do szczęścia im nie potrzeba. We okolicy znajduje się zresztą spora stacja pomp, widzieliśmy też inne urządzenia związane z wydobyciem ropy i gazu. Podejrzewam więc, że bezrobocie tutaj tak nie doskwiera jak na przykład na gruzińskiej, czy nawet na azerbejdżańskiej prowincji.

 

Po dwóch godzinach, w samo południe ruszamy dalej w trasę. Do granicy zostało jeszcze około 260 kilometrów, zatem jesteśmy w połowie drogi od Aktau. Równy jak tafla lodu nowy asfalt

 

CZIII-726.jpg

 

dość szybko kończy się najbardziej przez nas znienawidzonym znakiem

 

CZIII-727.jpg

 

Przechodzimy to samo co wczoraj, z tym, że teraz w nieznośnym upale, w pyle próbującym wedrzeć się do auta. W pewnej chwili hamując przed nieoczekiwanie pojawiającą się nierównością po sekundzie całe auto tonęło w obłoku piaskowej burzy.  Po pewnym czasie powracamy (nie do końca legalnie) na asfalt, widząc, że biegnie on równolegle do gruntowki, gdyż dalsza jazda staje się nie do wytrzymania.

Samowola szybko się kończy, gdyż docieramy do właśnie budowanego odcinka drogi. Świeży asfalt, pracują walce i inne maszyny budowlane... Jeden z robotników zamiast mnie zawrócić, po turecku chyba objaśnia bym objechał przeszkody drugim poboczem. "Ruski?" Pyta i nie czekając na odpowiedź kiwa głową z uznaniem.

 

CZIII-729.jpg

 

Wracamy na znienawidzoną "gruntowkę". Wypatrujemy okazji "wbicia się" znów na twarde pokrycie. Z nadarzającej się okazji korzystamy tylko dzięki napędowi na cztery koła.

 

CZIII-730.jpg

 

CZIII-731.jpg

 

Ten ponad trzydziestokilometrowy odcinek będzie niezapomnianym koszmarem.

 

CZIII-733.jpg

 

CZIII-734.JPG

 

CZIII-735.jpg

 

CZIII-737.jpg

 

CZIII-738.jpg

 

CZIII-739.jpg

 

CZIII-740.jpg

 

CZIII-741.jpg

 

Nereszcie! Po siedemnastej docieramy do Beineu - ostatniego przystanku przed granicą z Uzbekistanem. Oto sławny przejazd kolejowy, za którym zaczyna się owiana legendami droga do granicy.

 

CZIII-745.jpg

 

Beineu- niemałe jak na warunki kazachskie miasteczko, z bazarem i kilkunastoma sklepami, w których uzupełniamy zapasy żywności - przed nami uzbecka granica, a potem przejazd przez pustynię Ust-Jurt.

 

CZIII-746.JPG

 

CZIII-747.JPG

 

Niestety nie udaje mi się kupić pompki do kół. W jednym sklepie są tylko elektryczne, a w drugim takie jak ta, którą właśnie wożę zepsutą (naprawić także nikt jej nie chciał).

Po zakupach czas na krotki odpoczynek - na schodach przy markecie pałaszujemy pyszne kazachskie lody tzw. plombir. Polecamy!

 

CZIII-749.JPG

 

 Po dokonaniu pobieżnego porządku w aucie i przeliczeniu pieniędzy we wszystkich walutach, jakie mamy przy sobie (na granicy walutę należy zadeklarować) ruszamy w stronę Uzbekistanu.

Stan drogi

 

CZIII-750.jpg

 

najlepiej pokazuje obecne stosunki pomiędzy dwoma państwami. Na początku drogi z Beineu wygląda to jeszcze w miarę dobrze, lecz później prędkość czterdzieści pięć kilometrów na godzinę oscyluje w granicach maksymalnej.

 

CZIII-751.JPG

 

Mijamy ciężarówki wiozące ładunki do Uzbekistanu. Rejestracje ukraińskie. Wygląd TIR-ów telepiących się w żółwim tempie po takim bezdrożu jest dla nas naprawdę egzotyczny. Cóż jednak robić, jeśli z Europy wiedzie tędy najkrótsza droga?

 

CZIII-752.jpg

 

CZIII-754.jpg

 

CZIII-753.jpg

 

CZIII-757.jpg

 

Żartuję, że tylko spotykane znaki drogowe przypominają, że znajdujemy się na drodze. Szczególny ubaw wzbudza jeden z nich

 

CZIII-758.jpg

 

Mijamy ostatnią wioseczkę przed granicą, do której zostało 27 kilometrów. W życiu nie widziałem gorszej drogi międzynarodowej. Od strony uzbeckiej podobno ma być ciut lepiej, na razie trudno mi w to uwierzyć.

  Światła posterunku granicznego widzimy już z odległości piętnastu kilometrów. Na granicę docieramy po dwóch godzinach od momentu wyjechania z Beineu.

 

CZIII-759.jpg

 

Dookoła samochody i ludzie siedzący w kucki prosto na ziemi oczekujący swej kolejności. Jest też kilka maleńkich i zabiedzonych budyneczków - prawdopodobnie to czajchany. Idę się rozejrzeć, by wybadać sytuację. Przy bramie nachodzę jakiegoś wojskowego i pytam, ile przyjdzie nam czekać na odprawę. Ów człowiek każe mi ustawić się w kolejce z innymi. To, że jesteśmy "turystami" nie zdaje się na nic. Czytałem, że podobno podróżników kolejka tutaj nie obowiązuje. Widocznie mamy pecha. Naiwnie myśląc, że te kilkanaście samochodów wielkiej różnicy nam nie zrobi, macham na to ręką. Tłumaczę sobie przy tym, że stojąc wraz z innymi pokażę, że jestem takim samym człowiekiem jak oni, bo niby dlaczego przeze mnie mieliby czekać dłużej? Dlatego, że zostawiam tutaj swoje dolary? Oni przecież wracając często z pracy za granicą, też przywożą swoje pieniądze. Zatem w zgodzie ze sobą wracam i ustawiam się na końcu kolejki.

Granica po stronie uzbeckiej, jak twierdzi pogranicznik jest już kilka godzin zamknięta, dlaczego i kiedy otworzą - nie wiadomo. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, kładę się z pięścią pod głową na karimacie obok samochodu.

Leżę wzdłuż koleiny i wiem, że spałoby się bardzo dobrze, gdyby nie szwędające się wokół nas psy, które swoim jazgotem nie dają spokoju. Kilka razy odpędzam je kamieniami. Około drugiej w nocy, po krótkiej drzemce Masza, która spała dotąd w aucie budzi mnie, bym przestawił auto kilka metrów - kolejka ruszyła.

 

CZIII-760.JPG

 

C.D.N.

 

 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Świetnie się czyta wasze przygody. Aż chce się tam pojechać, teraz, zaraz, już. Niestety marzenia o wyprawie w te rejony na razie odłożyliśmy na przyszłość. Jednak po wyprawie do Gruzji i Armenii człowieka ciągnie jakiś magnes w tamte strony. Czekam na kolejny "odcinek" :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 6 miesięcy temu...

Witam po długiej przerwie bardzo serdecznie wszystkich Forumowiczów. Spowodowana jest ona tym, że zacząłem po prostu nowe życie. Przez ostatnie kilka miesięcy moja sytuacja życiowa uległa diametralnej zmianie. Wraz z upływem czasu wszystko powoli się klaruje, dzięki czemu mam coraz więcej czasu na odtwarzanie naszych przygód. Mam nadzieję, ze jest jeszcze ktoś na Forum, którego ten watek interesuje. Tradycyjnie proszę więc o każdorazowy wpis pod odcinkiem relacji, bym mógł ją kontynuować. Kolejny raz życzę miłej lektury.

 

CZĘŚĆ IV -  8-24 VII 2014 - Inny świat - Uzbekistan

 

 

8 VII 2014

 

            Nadzieje na szybką odprawę okazały się płonne. Dochodzi 6. rano, gdy dostrzegamy na posterunku jakiś ruch. Słychać ujadanie bezpańskich psów, a my oczekując w napięciu wspominamy, jak bardzo różni się ten poranek od zwykłego, który zastajemy każdego dnia budząc się w swoim domu. Jak bardzo wiele rzeczy teraz nie mamy, bez których wydaje się tak trudno się obyć. Ciekawość nadchodzącego dnia wypiera jednak wszystkie problemy z wyjątkiem jednego: nie działa uzbecka karta sim którą dostaliśmy jeszcze w Polsce od naszych znajomych. Ciekawe czy w Uzbekistanie też są takie problemy z nabyciem "simki" jak w Azerbejdżanie?

 

Na zegarze jest za dwadzieścia siódma, gdy karawan ruszył w końcu na dobre.

 

CZIV-001.jpg

 

            Pasażerowie samochodów i pozostali piesi przechodzą (podobnie jak w Azerbejdżanie) osobnym korytarzem.

 

CZIV-002.jpg

 

            Zaraz potem pierwszy szlaban i wartownik, który tym razem nie prowadzi zbędnych dyskusji: "Paszport!",  "Migracionka!" - rzuca i posterunek przejechany. Po szlabanie następna kolejka, a w zasadzie trzy, bo samochody ustawiają się już tutaj w zupełnym bezładzie. Nie wiemy co robić, jednak od razu pojawia się pogranicznik i kulturalnie objaśnia krok po kroku kolejność postępowania. Idziemy więc do pobliskiego budynku, gdzie wypełniamy deklaracje, nosimy papierki od okienka do okienka, procedura tutaj trwa już zdecydowanie krócej niż przy wjeździe. Kazach stemplujący nasze paszporty próbuje się trochę popisać znajomością angielskiego i ogólnie w sympatycznym tonie szybko nas odprawia. Zupełnie inaczej odnosi się przy tym do oczekujących razem z nami Tadżyków i Uzbeków wracających z pracy bądź sprowadzających samochody na sprzedaż z Europy. Całość trwa mniej niż pół godziny, tak więc o 7:23 jestem znów w samochodowej kolejce. Uzbrojeni w cierpliwość czekamy na dalsze instrukcje, gdyż wiemy, że jest to dopiero początek przygód; te przejście graniczne o nazwie Karakalpakia (od nazwy pobliskiego kiszlaka) jest podobno najbardziej uciążliwe na świecie!

 

            O 8:02 przejeżdżamy kanał na kazachskiej stronie, na pożegnanie z Kazachstanem spoziera na nas lekko jakby zatroskana twarz prezydenta - "Tak tutaj źle, że wyjeżdżacie?"

 

CZIV-003.jpg

 

            Teraz jesteśmy na ziemi niczyjej - wąskiego i długiego na około 200 metrów pasa terenu między dwiema bramami. Pogranicznik kazachski przy ostatnim szlabanie każe się nam ustawić za innymi osobówkami oczekującym na kolejną odprawę w dwóch rzędach, po czym pozostawia nas swojemu losowi. Przed nami stoi dwadzieścia samochodów.

 

CZIV-004.jpg

 

            Kolejka posuwa się w żółwim tempie i robi się coraz goręcej. Poznani uzbeccy towarzysze podróży siedzą na ziemi w cieniu tir-ów. Dla pieszych przekraczających granicę nie udostępniono nawet daszka chroniącego przed palącym słońcem - zmuszeni są koczować godzinami przed zamkniętą bramą. Jest nam tak gorąco, że nawet w cieniu nie czujemy żadnej ulgi. Zamykamy się więc w samochodzie, kładziemy przed przednią szybę matę odblaskową, na zewnątrz karimatę i po raz pierwszy w tej podróży włączam klimatyzację (nieużywaną do tej pory ze względu na oszczędność). Niesamowita ulgę przynosi też konsumpcja soków z Kazachstanu chłodzonych w strumieniu nawiewu. Termometr zewnętrzny pokazuje +41*C.

 

CZIV-006.jpg

 

            Wszystko co przyjemne szybko się kończy. Tak jest i teraz, gdy karimata zostaje zdmuchnięta przez silny powiew wiatru, a wskaźnik temperatury oleju dochodzi do maksimum.  Zmuszony jestem wyłączyć silnik - na razie musimy obejść się bez tych udogodnień.

 

            Czas nam się niemiłosiernie dłuży mimo przyjacielskich rozmów z Uzbekami. O godzinie 14:00 jesteśmy na 11. miejscu! Ajbiek i Dawron wracają właśnie z Łotwy na sprowadzanych do Uzbekistanu samochodach. Ciekawe, że właśnie Łotwa jako jedyny kraj w Unii Europejskiej  umożliwia ulgi celne państwom z którymi kiedyś tworzyła Sojuz.

 

            Godzina mija za godziną, a my przejechaliśmy dosłownie kilkadziesiąt metrów. Gdyby nie tiry oczekujące w osobnej linii musielibyśmy się w obawie przed udarem słonecznym owijać kilkoma warstwami ubrań.

 

CZIV-005.jpg

 

            Obok korytarza dla aut znajduje się pieszy ciąg wiodący ku pobliskiej toalecie. Drogą tą dociera też woda dostarczana ze strony kazachskiej. (w toalecie nie ma wody).

 

CZIV-007.jpg

 

            Żar leje się z nieba. W ciągu ostatnich trzech godzin nie posunęliśmy się nawet o jeden metr. Zdesperowany idę pod uzbecką bramę, by dowiedzieć się co jes tego przyczyną. Za nią - dwóch uzbrojonych podrostków w mundurach. Grozimy powiadomieniem naszych ambasad jeśli kolejka nie ruszy. Żołnierze objaśniają pokrętnie, że trwa właśnie przerwa obiadowa i niebawem kolejka ruszy, a na nasze pretensje odpowiadają spokojnie "odpoczywajcie". Żeby i u nich kiedyś zdarzył się taki "odpoczynek"! Gdy wracamy do samochodu, jeden z Tadżyków śmiejąc się mówi do mnie: "Co, chcesz znowu tutaj przyjechać!".

           

Kolejka rzeczywiście drgnęła: o 16:35 jesteśmy szóści a prawie godzinę później trzeci. Imponujące tempo.

 

Wreszcie o 17:47 otwierają się czarodziejskie wrota. JEDZIEMY!

 

CZIV-008.jpg

 

            Z początku tradycyjnie, wypełniamy deklaracje celne, w których tym razem należy zadeklarować wszystkie posiadane pieniądze (we wszystkich walutach jakie mamy). Pomimo tego, że wymóg dotyczy tylko większych kwot, ale i tak zamieszania jest sporo - dobrze, że pieniądze podliczyliśmy już wczoraj. W trakcie gdy noszę po kolei bagaże na rentgen, obserwuję jak w poprzedzającym mnie samochodzie buszują niczym wściekłe psy, celnicy. Kontrola nie ogranicza się tylko do oględzin rozładowanego pojazdu - funkcjonariusze tutaj używają oprócz latarek także śrubokrętów i sporej siły do odkręcania bądź też do odrywania elementów wnętrz. W budyneczku obok trwa tymczasem kontrola osobista. Mamy tutaj pokój, coś w rodzaju gabinetu lekarskiego, w którym znajduje się kozetka oraz waga gdzie losowo wybranym ludziom sprawdzana  jest oprócz wagi także... temperatura ciała, a czasem również musza rozbierać się do naga. Zwyczaj ten dotyczy szczególnie miejscowych i tadżyckich kobiet (wtedy oględziny przeprowadza kobieta - chyba jedyny damski funkcjonariusz na tej placówce). Nas na szczęście to ominęło, nie licząc mierzenia temperatury.

           

            Gdy już wszystkie bagaże przejechały przez maszynę, (niektóre wedle uznania pogranicznika należało otworzyć do szczegółowej kontroli) polecono nam zanieść je z powrotem i pozostawić przy barierce po drugiej stronie budynku. Czekam siedząc na schodkach i z niedowierzaniem patrzę, jak odprawiani przede mną Tadżycy odkręcają wszystkie koła w swoim samochodzie i po kolei noszą je na rentgen! Teraz wiem, dlaczego kolejka posuwała się w takim tempie przez cały dzień. Uzbekistan ma z Tadżykistanem bardzo złe stosunki (granica ze strony Uzbekistanu jest nawet zaminowana) mam więc nadzieję, że nas jako turystów takie przejścia nie spotkają.

 

            Tadżycy nareszcie przechodzą wszelkie możliwe kontrole i głodni celnicy zabierają się teraz za naszego Forka. Miłe zaskoczenie - nie zaczęli zrywać tapicerki, ograniczyli się do penetracji wszystkich schowków, zakamarków i podwozia z pomocą latarek. "Wsie swobodny"- mówią po zakończonej kontroli. Kamień z serca, lecz jednak tylko na chwilę. Jeden z nich zwraca uwagę na zamocowane na dachu koło zapasowe. "Zapasku nosit na rentgen!" - pada komenda. Na szczęście nie muszę tego chyba na razie robić, gdyż mam się niezwłocznie stawić do jednego z okienek, gdzie wcześniej zdawałem jedną z deklaracji. Urzęduje tam wyraźnie bardziej rozgarnięty Uzbek niż cała reszta "ekipy granicznej". Odpowiada on za całokształt kontroli - od razu widać, że jest tutaj najważniejszy i zdaje się dobrze wiedzieć jakich ludzi ma pod sobą. Szczegółowo wypytuje mnie o zawartość rzeczy wartościowych (czyli głównie elektroniki) - które także trzeba zadeklarować wraz z podaniem ich wartości. Potem znów każe czekać zaraz przy wejściu do gabinetu. Masza w tym czasie czeka na ławce w drugim budynku po zakończonej kontroli bagaży. Po kilkudziesięciu minutach (!) jestem wezwany znów do pokoju naczelnika. Tym razem chce on osobiście przejrzeć zawartość mojego notebooka. Można by się na taką ewentualność przygotować, rozładowując zupełnie baterię, ale nie wiem czy wtedy nie kazał by mi szukać zasilacza albo czort jeden wie czego jeszcze. O dziwo doskonale znał program "Total Commander" ale zgubił się w ilości katalogów, których nazwy nie były przecież pisane cyrylicą. "Pornografia jest?" - rzuca, a słysząc odpowiedź przeczącą, oddaje notebook ze słowami "To jest mój prezent na Twoje urodziny!"

 

            Wracam do samochodu, gdzie w napięciu znów czekam, czy przyjdą rozbestwieni celnicy z żądaniem taszczenia koła. Zamiast tego po kilku minutach podchodzi jeden z nich i informuje mnie, że możemy już jechać, gdyż naczelnik trochę mnie polubił i kazał przyspieszyć dla mnie całą procedurę, która - uwaga- zajęła trzy i pół godziny. Teraz można załadować nareszcie bagaże w atmosferze kłótni, bo jesteśmy oboje naprawdę zmęczeni.

 

CZIV-009.jpg

 

CZIV-010.jpg

 

            Przekraczamy nareszcie ostatnią na tym przejściu bramę, oddając jeszcze jakiś papierek żołnierzowi. Jest godzina 21:55 a więc po DWUDZIESTU TRZECH GODZINACH od momentu ustawienia się w pierwszej kolejce i przejechaniu pięciuset METRÓW jesteśmy w Uzbekistanie!

 

            Niemalże od razu otacza nas rój wszelkiej maści handlarzy czekających przed szlabanem w samochodach. Można tutaj kupić oprócz wszelkich napoi, także ciepłe placuszki, wymienić walutę a nawet nabyć uzbecką simkę. Wymieniamy 100 dolarów otrzymując w zamian 290 000 uzbeckich sum. Teraz można kupić wodę (2000 sum) i simkę za 10 000. Pieniądze są w banknotach po 1000 sum wydawane w paczkach po 100 banknotów. Waluta w Uzbekistanie to osobny temat i powrócimy do niego już niebawem podczas następnej wymiany. Kurs w takim miejscu jest niekorzystny, planuję większość pieniędzy wymienić w pierwszym większym mieście, czyli Kungradzie, do którego zostało około trzysta kilometrów.

 

CZIV-011.jpg

 

CZIV-012.jpg

 

            Po zakupach przebiegających w atmosferze ostrego targowania (kupiłem nawet coca-colę za 6000 wobec 10000 proponowanych) kontynuujemy nareszcie podróż w głąb Uzbekistanu. Tak naprawdę ta część kraju Uzbekistanem nazywana jest tylko oficjalnie, bowiem prawdziwa jej nazwa brzmi: Karakalpakstan. Uzbeków mieszka tutaj niewielu; trzon ludności stanowią Karakalpacy bliżsi kulturowo Kazachom aniżeli Uzbekom. Później dowiemy się jaką "sympatią" są darzeni przez władze w Taszkiencie i jakie będzie miało to konsekwencje dla nas.

            W zupełnych ciemnościach podążamy teraz główną droga na Kungrad. Nawierzchnię stanowi tutaj niezły asfalt, odcinkami da się jechać nawet "setką". Po drodze mijamy jeszcze dwa z trzech posterunków w drodze do miasta, gdzie pobieżnie przeglądane są nasze paszporty.

 

CZIV-013.jpg

 

            O 2:28 w odległości około 100 kilometrów od granicy, decydujemy się na postój w pustyni. Odjeżdżamy kilkadziesiąt metrów od drogi i na płaskim jak stół podłożu rozbijamy namiot. W nocy na pustyni jest cicho i przyjemnie chłodno. W oddali słychać tylko stukotanie kół pociągu zmierzającego do Kazachstanu, po linii Kungrad-Bejneu. Przyrządzamy sobie herbatę i kąpiemy się w reżimie pół litra wody na głowę. Nieprawdopodobne, że ta ilość wystarczyła by zasnąć w uczuciu świeżości zakładając wcześniej czyste ubrania.


9 VII 2014

 

 Już o siódmej budzi nas niesamowite gorąco. Mimo tego nie odczuwamy zmęczenia, by nie powiedzieć, że wyśmienicie się wyspaliśmy.

 

CZIV-014.jpg

 

W czasie gdy Masza gotuje zupę, dostrzegam jakiejś żyjątko biegające nieopodal namiotu. Okazuje się, że to skorpion

 

CZIV-015.jpg

 

nie wywołujący zupełnie przerażenia z uwagi na swoje rozmiary. Potem zaglądając pod samochód widzę także drugiego, podobnych rozmiarów i również z wyraźnie powiększonym ogonem. Oznacza to  ich wysoką jadowitość, więc dla naszego bezpieczeństwa trzeba niestety obu delikwentów załatwić. Chodziłem potem wiele minut po okolicy, nie natrafiając nawet na ślad jakiegoś ruchomego życia. Ten przykład ukazuje niebezpieczeństwo noclegów na pustyni w namiocie, dobrze, że nie przyszło nam do głowy niezamykanie tropiku.

 

Ślimaczymy się trochę za sprawą upału z przygotowaniami. Postanowiliśmy trochę poeksperymentować i przyrządzić na upał dwa litry gorącej herbaty, którą rozlewamy do słoików,

 

CZIV-016.jpg

 

gdyż picie samej tylko wody bardzo szybko oczyszcza organizm z mikroelementów. Po dwunastej, za sprawą spodziewanej różnicy czasu wracamy na trasę.

 

            Droga jest znacznie lepsza, tak jakby została wyremontowana w czasie gdy spaliśmy. Gorąco (+42*C) łagodzą otwarte okna samochodu - okazuje się że można tak z powodzeniem podróżować. Wyszliśmy bowiem z założenia, że używać klimatyzacji będziemy tylko w krytycznych przypadkach.

 

Tak więc do pierwszego większego postoju mamy niecałe 200 kilometrów, pokonywanych drogą przez pustynię Ust-jurt

 

CZIV-017.jpg

 

            Prędkość średnia około 80 kilometrów na godzinę też jest zadowalająca. Samochodów jadących w przeciwnym kierunku jeszcze mniej niż ubiegłej nocy. W ciągu następnych stu kilometrów spotkaliśmy dosłownie trzy osobówki i jednego Tir-a.

 

Wraz ze zbliżaniem się do miasta obserwujemy prowadzone w powolnym tempie remonty drogi

 

CZIV-018.jpg

 

CZIV-019.jpg

 

Przejeżdżamy mniejsze miejscowości, w jednej z nich jest nawet Kafe

 

CZIV-020.jpg

 

Nie widzę jednak miejsca, gdzie można by zatankować, chociaż przy drodze widnieje tabliczka z taką informacją. Nie zatrzymujemy się więc zdążając dalej. W pewnej chwili dostrzegam z lewej strony drogi wąski pasek na horyzoncie, niebieskiego jak mi się wtedy wydawało koloru.

 

CZIV-021.jpg

 

"Jezioro?"- wyrwało mi się. "Zieleń!" - odpowiada Masza. Po chwili wszystko staje się jasne. Wraz ze zbliżaniem się do koryta rzeki Amu-darii klimat zaczyna się diametralnie zmieniać, Niesamowite.

 

CZIV-022.jpg

 

W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XXw. rozpoczęto w okolicy budowę kanałów służących do nawadniania pół bawełny, czemu zawdzięczamy takie widoki.

 

CZIV-023.jpg

 

            Krajobraz przypomina mi teraz południową Ukrainę. Jest też nieco chłodniej (+35*C). Niezadługo potem wjeżdżamy już do miasta Kungrad, gdzie chcemy zrobić zakupy owoców, zatankować, wymienić walutę i zasięgnąć informacji odnośnie wyprawy na Aral. Szybko znajdujemy stację benzynową na której jak tabliczka głosi dostępna jest benzyna Ai-91 i Ai-80. Niestety napisy swoje, a rzeczywistość swoje. Dostępny jest jedynie olej napędowy. Jedziemy więc do "centrum", które (o ile można tak je nazwać) stanowi bazar. Bez trudu kupuję doładowanie do karty sim, wodę 10l (4000 sum) i sporego arbuza (5000 sum)

 

CZIV-024.jpg

 

            W czasie postoju gdy obmyślamy plan, wnętrze samochodu wypełnia się przenikliwym zapachem benzyny. Przepuszczać zapach zaczęły kanistry z tworzywa sztucznego obecne w bagażniku. Do spiska potrzebnych rzeczy dołącza również co najmniej jeden kanister z metalu.

 

Osobną sprawą jest wymiana pieniędzy; na bazarze szybko znajduję cinkciarza płci żeńskiej gdzie wymieniam 300 dolarów. Otrzymuję niemalże milion sumów w banknotach oczywiście po 1000 sum (najwyższym nominałem jest obecnie 5000 sum).

 

CZIV-025.jpg

 

            Wychodzi, że 1000 sum to niewiele więcej niż złotówka. Z posiadanych informacji wiem, że oszustwa zdarzają się bardzo rzadko, nie liczę więc, czy posiadam na pewno te tysiąc banknotów.

 

            Pytam też o przewodnika na Jezioro Aralskie, lecz handlarze oferują podwiezienie na Daewoo Nexia (narodowa marka Uzbekistanu), nie pozostaje mi nic innego jak grzecznie podziękować.

 

            Dzwonię do Ajbieka - jednego z dwóch Uzbeków poznanych na granicy. Gorąco zaprasza mnie do siebie w gości.  Umawiamy się, że jak będę bliżej miasta Samarkanda, zadzwonię do niego. Kanistra, podobnie jak paliwa nie udaje mi się zdobyć. Odkładam więc poszukiwania do miasta Nukus - stolicy Karakalpakstanu, dokąd mamy zamiar dziś dotrzeć. Swoją drogą to dziwne, że w całym mieście jest tylko jedna stacja benzynowa, w dodatku bez benzyny. Niepokoi mnie to coraz bardziej. W czasie jazdy dostaję nieoczekiwanego smsa - to Ajbiek zasilił moje konto na telefonie. Niedługo potem dzwoni i pyta, czy pieniądze doszły i kiedy zawitam do Niego z gościną...

 

            Droga Kungrad-Nukus jest w większości dwujezdniowa z gładką jak stół nawierzchnią. Samochodów na niej jednak jak na lekarstwo.

 

CZIV-026.jpg

 

            Gdy dotrzemy już do miasta, mamy zamiar zanocować w hotelu. Bynajmniej nie z powodu tęsknoty za wygodami, ale z uwagi na konieczność obowiązkowej rejestracji. Temat rejestracji w odwiedzanych krajach nie jest już (po Azerbejdżanie) nowy, lecz w przypadku Uzbekistanu przepisy są o wiele bardziej restrykcyjne. Należy mianowicie posiadać rejestrację na cały okres pobytu, ściślej: rejestrując się w hotelu na określoną liczbę dni, po upłynięciu daty widniejącej na dokumencie, mamy trzy dni na znalezienie nowego, oficjalnego miejsca pobytu. Jest to oczywiście uciążliwe i drogie, poza tym nie wszystkie hotele mają tak zwaną licencję na przyjmowanie "zagraniczniaków" o czym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy. Natomiast kary za brak rejestracji są, jak wynika z opowieści innych, ściśle egzekwowane i niewyobrażalnie wysokie: 1000-2000 dolarów! Dla porównania: pensja w Uzbekistanie wynosi około 30 dolarów.

 

            Do miasta docieramy po 21:00. Usilnie rozglądam się za stacją benzynową. Poszukiwania szybko kończą się sukcesem:  znajduję kilka stacji benzynowych, które jednak łączy jedna wspólna cecha: na żadnej z nich nie ma benzyny, jest za to czynna stacja z gazem LPG...  chyba muszę poszukać gazownika-elektryka albo nawet pomyśleć o wymianie całej instalacji, bo w obliczu braku benzyny wyprawa okaże się klapą.

                                                                                

            W okolicy zauważamy biegające dzieci, pokazujące jakiejś gesty w formie dwóch skrajnie rozstawionych palców dłoni. Dochodzi do nas, że to właśnie od nich można kupić paliwo, lecz póki co nie dopuszczam do siebie myśli karmienia Forka byle czym. Może w hotelu otrzymam jakieś informacje.

 

            Kluczymy trochę w labiryncie identycznych uliczek, na początku trafiamy do hotelu, lecz nie posiada on wspomnianej licencji. Wreszcie natrafiamy na "Jipek-Joli", w którym doba hotelowa kosztuje 60 dolarów od dwóch osób. Plusem jest śniadanie wliczone w cenę, wifi i zaskakująco dobre warunki.

 

CZIV-027.jpg

 

CZIV-028.jpg

 

Jednak zakaz spożywania w pokoju jakichkolwiek posiłków jest co najmniej dziwny

 

CZIV-029.jpg

 

            Spotyka nas też niespodzianka w postaci zaoszczędzonej godziny - zamiast 9:30 jest 8:30, bowiem po przekroczeniu granicy z Uzbekistanem nie trzeba przestawiać zegarków, jak wczoraj myśleliśmy. Możemy zabrać się za pałaszowanie arbuza wiezionego jeszcze z Bejneu. Jutro mamy nadzieję na porządne zakupy na miejscowym bazarze. Rozładowuję nieco Forestera, w czasie jednej z rund rejestruję kamerą przez parkan odbywającą się w dziedzińcu hotelu uroczystość z okazji trwania Ramadanu.

 

CZIV-030.jpg

 

            Jeden z chłopców bardzo ładnie śpiewa, jednak jakoś nie mogę się zebrać na pytanie o możliwość zajęcia miejsca bliżej zgromadzonych. Resztę wieczoru spędzamy w hotelu, robimy pranie, a Masza przyrządza kompot ze śliwek kupionych w Kungradzie. Siedzimy potem w Internecie rozmawiając z bliskimi. Ani się nie obejrzeliśmy jak przeszło te kilka godzin dzielące nas od głębokiej nocy. Idziemy spać, podobnie jak ma to często miejsce w rodzinnym domu, po drugiej.

 

10 VII 2014

 

            Dzień zaczynamy oczywiście od śniadania. Miły kelner daje nam do wyboru jajecznicę albo kaszę mannę. Ponieważ za obiema potrawami przepadam i od bardzo dawna nie miałem ich w ustach, udając naiwnego odpowiadam: jajecznicę i kaszę! Chłopak uśmiechnął się nieznacznie, i po niedługim oczekiwaniu otrzymaliśmy każde z nas oba dania, do tego chleb, konfitury, pierożki z mięsem, pokrojony arbuz i dynia na talerzu. Hotel robi na nas bardzo dobre wrażenie, tylko ta cena... Dysponuje także pakietem dodatkowych usług, np. oferuje wycieczki na Jezioro Aralskie, które to jest naszym najważniejszym celem w Uzbekistanie. Jednak cena - 450 dolarów jest dla nas nie do zaakceptowania. W nadziei znalezienia tańszego rozwiązania postanawiam pojechać do Mujnaka - kiedyś miasta portowego, który stanowi bazę wypadową na Aral. Pytam też o specjalistę, który mógłby zerknąć na moją instalację. O dziwo-hotel również ma coś na ten temat do powiedzenia: mijają minuty, gdy recepcjonistka informuje mnie: "zamawialiście samochód" ja na to, że nic podobnego - chciałem tylko otrzymać namiary na warsztat. Okazuje się, że usługa zawiezienia mnie do potrzebnego punktu jest bezpłatna, na co więc decyduję się bez wahania. Mam jednak samochód więc jadę za eskortującym mnie autem.

 

            Na miejscu dowiaduję się, że potrzebny jest program do instalacji - muszę wracać gdyż zostawiłem notebook z oprogramowaniem w hotelu, nie myśląc że się przyda. Gdy powtórnie wracam, słyszę że majster tutaj nic nie poradzi. Pytam więc o możliwość wymiany całej instalacji. Pracownik prowadzi mnie do szefa, po czym ten taksując mnie wzrokiem rzuca - 550 dolarów. Chyba odłożę ten pomysł na później.

 

            Wracam zatem z niczym, mam zamiar poprawić sobie nastrój na zakupach na bazarze. Tankuję Forestera tym, co mam jeszcze w zanadrzu.

 

CZIV-031.jpg

 

i już niedługo lądujemy razem z Maszą w miejscu, gdzie każdy chyba Uzbek czuje się jak ryba w wodzie.

 

CZIV-032.jpg

 

CZIV-033.jpg

 

            Oprócz dyni i arbuzów zadziwia różnorodność ciastek, które przed zakupem próbujemy, polecamy także specjalne mydło do prania - szybko docenimy jego skuteczność, tak że kupimy kilka sztuk do Polski. Z targowaniem są spore kłopoty; na dyni wytargowaliśmy 700 sum, na śliwkach jedynie 500... O zbiciu ceny o połowę nie może być mowy. Czy naprawdę jesteśmy aż tak podobni do ”Amerykańców"?

 

            Wypatruję człowieka mogącego w moim mniemaniu posiadać jakieś informacje dotyczące wyprawy na Aral. Udany wybór: uzyskuję przybliżone namiary na osobę mieszkającą w Mujnaku, który wozi tam turystów za bliżej nieokreślone kwoty (chyba około 300 dolarów). Cóż, to niemało, ale sporo mniej niż w hotelu. Nie chcę ryzykować podróży tam Foresterem z uwagi na niedostatki paliwa - dystans do pokonania jest spory. Brzeg jeziora cofnął się bowiem od Mujnka na dwieście kilometrów, a nie wykapać się Jeziorze Aralskim, póki jeszcze istnieje byłoby czymś, czego bym sobie nie wybaczył.

 

Człowiek ma odchodnym pyta, czy może potrzebujemy benzyny, bo właśnie zawieźli na jedną ze stacji...pytanie! BIEGIEM do samochodu!!!

Gonimy ulicami miasta (nasz informator opisał w przybliżeniu jak dojechać). Teraz to już nie ważne, jaka to będzie benzyna (92, 91 czy może jeszcze mniej) i ile będzie kosztować. Ważne, że BĘDZIE!  Dostrzegamy zasłoniętą za drzewami stację, na którą gdyby nie kolejka aut nie zwrócilibyśmy żadnej uwagi.

 

CZIV-034.jpg

 

            Samochodów mrowie. Kierowcy trąbiąc nieustannie popędzają jeden drugiego. Mam poważne obawy czy benzyny wystarczy do czasu gdy przyjdzie kolej na nas. Dobiegające z dystrybutorów podniesione głosy i harmider mówią nam, że już nic tu po nas. Wszyscy wkoło wściekli, jak psy. Masza jak zwykle opanowana pyta jakiegoś człowieka na niebieskiej "inomarkie": "Czy jest jeszcze gdzieś benzyna?!" - "Jedźcie za mną!" odkrzykuje nam. Znowu w te pędy mkniemy ulicą, nieoczekiwany skręt w lewo i jeszcze większa stacja z jeszcze większą kolejką.

 

CZIV-035.jpg

 

            Nasz wybawca zauważa, że powinniśmy spróbować bez kolejki z uwagi na to, że podróżujemy turystycznie. Biorę więc dziesięciolitrowy kanister i na stacji bez problemu napełniam go w całości. Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, mam zamiar po tym zatankować nareszcie swoją Subarynkę do pełna. Tylko jak przepchnąć się przez ten tłum? Na szczęście kolejka ma jeden kierunek, w związku z tym wyjazd ze stacji odbywa się inną drogą. Zagaduję szefa i za 5000 sum, zostaje dla mnie otwarty szlaban wyjazdowy, mogę więc zajechać tyłem z drugiej strony.

 

CZIV-036.jpg

 

            Tankuję do pełna - 40 litrów za 82 tys. sum zalewając wcześniej dodatek uszlachetniający do paliwa. Hurra! Trzeba to uczcić - idziemy więc poszukać jakiegoś okazałego arbuza, który oprócz walorów smakowych stanowi dla nas tutaj podstawowe źródło płynów. Naprzeciw stacji jest mały sklepik, gdzie kupujemy spory okaz prosto z lodówki (6000sum). Sprzedawczyni pozwala nam nawet na spożycie go w chłodnym pomieszczeniu obok, gdzie na podłodze śpi jakiś człowiek. Dostaliśmy też spory nóż do pokrojenia i chleb na przekąskę. Wszystko smakowało wybornie. Obserwujemy przez okno, jak stacja pustoszeje. Widocznie i tu zakończyła się benzyna. Pytamy ekspedientkę czy zawsze są tu takie problemy z paliwem. Odpowiada że tak, odkąd paliwo zaczęli przywozić 2-3 razy na miesiąc!

 

            Idziemy potem jeszcze raz na bazar, tym razem w poszukiwaniu metalowego kanistra, gdyż w czasie gdy samochód stoi zapach benzyny we wnętrzu jest nie do wytrzymania. Przepuszczają wszystkie trzy kanistry, także ten który jest już pusty. Poszukiwania kończą się fiaskiem. By nie wracać z pustymi rekami, kupuję samochodową ładowarkę do telefonu.

            Dochodzi 16:00, gdy wracamy do samochodu. Chociaż jeden problem z głowy, niestety od razu wyrasta kolejny: z przedniego koła zupełnie uszło powietrze. Jak widać począwszy od Azerbejdżanu łapię gumę z częstotliwością jeden raz na każdy odwiedzany kraj.

 

Nie chce mi się używać "zapaski" bo warsztat wulkanizacyjny znajduje się zaledwie 200 metrów dalej. Lecz sprawnej pompki nie posiadam... Zagaduję jakąś kobietę siedzącą obok w cieniu, okazuje się że zna kogoś w pobliskich zabudowaniach, kto może mi pomóc. Po chwili trzymam w ręce starą, z radzieckich jeszcze czasów pompkę (taką samą, jaką pożyczałem w Azerbejdżanie), którą w mig podpompowuję koło. Dobrze by było zaopatrzyć się w coś takiego. Pytam człowieka, który przyniósł mi to cudo, gdzie mogę je nabyć. -"Na rynku. Za dwadzieścia tysięcy. Właśnie tam idę, mogę wam kupić." Bez wahania daję więc pieniądze i na lekkim "flaku" dojeżdżam pod same wrota. Usługa kosztuje 5000 sumów, ale tutaj już trzeba się pofatygować razem z kołem.

 

CZIV-037.jpg

 

CZIV-038.jpg

 

Po kwadransie i tę przykrość mamy za sobą. Mężczyzna, który zaoferował mi pomoc wkrótce wraca z pompką. Jest nieco gorsza od tej, którą pożyczałem, ale i tak jest to dla mnie wybawienie na przyszłość.

 

CZIV-039.jpg

 

            O 18:30 jesteśmy znów w hotelu. Chcemy teraz trochę pozwiedzać miasto. Kompilując wskazówki uzyskane od obsługi hotelu, przypadkowo spotkanego człowieka na ulicy i ochroniarza w banku, znajdujemy sklep, w którym można kupić mleko i jakieś chłodne napoje, gdyż mimo zbliżającego się wieczoru na ulicach panuje niespotykany upał. Ceny: mleko 3300 sum, sok: 17000 sum (!). Jest za to zimna pepsi za 6000. Nie mam wyboru i biorę tę ostatnią.

 

Wypijam duszkiem prawie całą butelkę, podczas, gdy Masza się zupełnie powstrzymuje. Ze wstrętem wspominam teraz to zdarzenie, lecz wtedy czułem się, jak gdybym pił ambrozję.

 

CZIV-040.jpg

 

Przy okazji trafiamy do całkiem nieźle wyglądającej dzielnicy.

 

CZIV-041.jpg

 

CZIV-042.jpg

 

Z już zupełnie odpicowanym Pałacem (inaczej tego nie nazwę) administracji miasta

 

CZIV-043.jpg

 

Dla poprawy nastroju najmłodszych mamy plac zabaw

 

CZIV-044.jpg

 

a ku podniesieniu ducha u pozostałej części narodu - ładny plakat

 

CZIV-045.jpg

 

związany z wydobyciem gazu z dna wysychającego Arala - ale o tym później.

 

            Wnętrz pałacu nie zwiedzimy, gdyż obecny milicjant (w Uzbekistanie nadal mamy milicję a nie policję, jak sądzą niektórzy - to również oddzielny temat) przegania nas, zabraniając fotografowania wszystkiego wokół, podobnie jak najbardziej wyeksponowanego budynku banku do którego nawet nie wolno wchodzić (przed wejściem znajduje się budka z czuwającym milicjantem).

 

CZIV-046.jpg

 

            Z powrotem kierujemy się teraz w stronę bazaru. Handlarze zwijają już swój towar. Wpada nam w oko śliczny wachlarzyk, który można by podarować naszej córeczce. Cena 8000 sum. Targowanie się raczej będzie w dobrym tonie. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu przekupka nie chciała za żadne skarby zejść 2000 sum niżej. Siedem tysięcy i ani suma mniej! Na nic się zdały wszelkie prośby, nie pomógł nawet mój stanowczy ton. W czasie ostrych targów dzwoni do mnie Ajbiek i tradycyjnie pyta co u mnie nowego. Opowiadam mu sytuację i proszę o przysługę - przekazuje telefon sprzedawczyni i po krótkiej rozmowie po uzbecku, cena w cudowny sposób spada do poziomu jaki sobie zażyczyłem. Jak wyglądał przebieg rozmowy - tego się raczej nie dowiemy.

 

CZIV-047.jpg

 

Wracamy do hotelu, gdzie rozmawiamy z bliskimi. W Ługańsku sytuacja wygląda bardzo źle. Od brata Maszy dowiadujemy się, że pociski artyleryjskie spadają każdego dnia. Rodzice Maszy godzinami przeczekują te chwile w piwnicy. Jest dla nas już jasne, że w tym roku ich nie odwiedzimy...

 

11 VII 2014

 

Wstajemy o 8:30. Dziś opuszczamy hotel zdążając do miasta Mujnak. Układ dróg, którymi można doń dotrzeć tworzy w przybliżeniu prostokąt: droga Nukus-Kungrad-Mujnak (na Zachód i potem na Północ) z drugiej strony droga Nukus-Kazachdaria-Mujnak (Północ-Wschód). Tradycyjnie wybieramy tę trudniej dostępną, czyli przez Kazachdarię. Podobnie jak w Mujnaku istniał tam port, chcemy zobaczyć ile pozostało tutaj z jej dawnej świetności.

 

            O dwunastej po dobrym śniadaniu i zebraniu wszystkich klamotów, wyjeżdżamy nie zapominając o zabraniu papierków poświadczających rejestrację. Po drodze trzeba nabrać wody

 

CZIV-048.jpg

 

gdzie kolejka była prawie taka jak dzień wcześniej za benzyną, oraz zaopatrzyć się w podstawowe owoce

 

CZIV-049.jpg

 

            Aż żal ściska, gdy teraz patrzę na to zdjęcie przez pryzmat tego, co mam do wyboru w pobliskim sklepie.   Pamiętam, jak staliśmy tam przed ponad rokiem długo wybierając jak najlepszy okaz. Gdybym mógł znaleźć się tam w tej chwili, wybierałbym losowo i z zamkniętymi oczami.

 

Jacyś młodzi Karakałpacy zagadują nas po angielsku. Byli pewni, że spotkali Amerykanów. Cóż widocznie turystów z Ameryki jest tu większość, czy może właśnie oni mają najwięcej pieniędzy, które tak psują miejscowych?

 

Podążamy na północ szerokim traktem

 

CZIV-050.jpg

 

Obok drogi co pewien czas widzimy opuszczone stacje paliw. Chyba możemy czuć się szczęściarzami mając teraz takie zapasy.

 

CZIV-051.jpg

 

Przejeżdżamy kilka małych wiosek

 

CZIV-052.jpg

 

CZIV-053.jpg

 

CZIV-054.jpg

 

            W jednej z nich postanawiamy kupić nieco warzyw, na rozlokowanych obok drogi straganikach. Ceny: ziemniaki 1500sumów/kg, pomidory i cebula tyle samo. Dla kogo te ceny? Bezskutecznie targujemy się, poza tym straganiarz dorzuca jeszcze więcej towaru, mimo naszego stanowczego "nie". "Skoro tak, to niech sobie sami jedzą swoją produkcję" - zgodnie stwierdzamy i odwracając się na pięcie wracamy do auta.

 

Dalsza okolica przed Kazachdarią jest już bezludna

 

CZIV-055.jpg

 

A to jeden z wielu kanałów nawadniających, których chaotyczna budowa przyczyniła się do zmiany klimatu.

 

CZIV-056.jpg

 

Parę minut po piętnastej docieramy do naszego pierwszego celu

 

CZIV-057.jpg

 

Tutaj już widać przedsmak tego, co z pewnością ujrzymy później

 

CZIV-058.jpg

 

CZIV-059.jpg

 

            Kiszlak (czyli wieś w muzułmańskim świecie) Kazachdaria, kiedyś prężny ośrodek pozyskiwania ryby (Istniała tam spora przystań) obecnie jest wyludnioną dziurą (nie spotkaliśmy na "ulicach" ani jednego człowieka) z zaniedbanymi, do połowy zrujnowanymi domami. Jaskrawym kontrast stanowi jednak ten wyglądający na szkołę budynek.

 

CZIV-060.jpg

 

Droga skręca teraz na zachód. I od samego początku dostarcza nam wrażeń

 

CZIV-061.jpg

 

CZIV-062.jpg

           

W cieniu widocznej konstrukcji urządzamy sobie przerwę na arbuza, po którym mimo palącego słońca, aż chce się żyć!

 

CZIV-063.jpg

 

CZIV-064.jpg

 

            Spotykamy w pewnej chwili grupę miejscowych, którzy udają się w przeciwnym kierunku i pytają o drogę do Kazachdarii. Objaśniamy im, a sami dowiadujemy się, że musimy zawrócić spory kawałek, gdyż do Mujnaka tędy nie dojedziemy.

 

CZIV-065.jpg

 

Człowiek, który dał namiary na przewodnika w Mujnaku, twierdził, że naszym samochodem nie dostaniemy się tam z Kazachdarii. W pewnej chwili nawet ja mam spore wątpliwości czy przejedziemy te piaski. Droga oznaczona na wszystkich (nowszych) mapach jako asfaltowa w rzeczywistości wygląda teraz tak:

 

CZIV-066.jpg

 

Po dłuższej kłótni ulegam i decyduję się zawrócić. Ale dokąd? Musimy znaleźć inną możliwość przebicia się, gdyż do Nukusa (przynajmniej ja) nie mam zamiaru dziś wracać. Zatrzymujemy się na mijanym rozstaju dróg i wnikliwie analizujemy mapę. Postanawiam spróbować przejechać bardziej na północ drogą zagłębiającą się w trzcinę

 

CZIV-067.jpg

 

Przed chwilą jechaliśmy przez półpustynię a tu nagle taki krajobraz. Zbliżamy się pewnie do jednego z ujść rzeki Amu-darii, które należy przebyć.

 

Po przejechaniu kilku kilometrów w pajęczynie dróg trafiamy na małą osadę,

 

CZIV-068.jpg

 

Jesteśmy zaskoczeni nie mniej niż jej mieszkańcy. Skąd ludzie tutaj? W takiej głuszy? Zapewne mieszkają tu tylko latem, ale i tak sądziliśmy, że od czasów jak Aral zaczął wysychać, człowiek opuścił ten przeobrażający się nieuchronnie w pustynię, rejon. Musieliśmy widocznie trafić do jakiejś swojego rodzaju oazy.

 

Próbuję nawiązać konwersację z jednym ze starszych, ale nasi "rozmówcy" nie znają rosyjskiego (mniemam, że angielskiego też nie, więc nie próbuję). Zwroty: "Mujnak, Mujnak,... Amu-daria" i język migowy też nie wyjaśniają nic. Za to dzieci pojmują od razu, że chcę im podarować trochę słodyczy. Całą grupkę łatwiej teraz na migi namówić na uwidocznienie na zdjęciu.

 

Nie mam teraz innego wyboru jak dalsze poszukiwania drogi do celu. Jednak to miejsce było jednym z najbardziej egzotycznych na jakie do tej pory natrafiliśmy!

 

CZIV-069.jpg

 

Wracając spotykamy grupę sześciu chłopaków - mieszkańców osady. Jeden z nich zna parę zwrotów po rosyjsku i dzięki temu wątpliwości (Maszy) co do kontynuowania drogi przez zastane wcześniej piaski zostają w końcu rozwiane. Jedziemy dalej.

 

CZIV-070.jpg

 

CZIV-071.jpg

 

CZIV-072.jpg

 

CZIV-073.jpg

 

CZIV-074.jpg

 

            Forester radzi sobie znakomicie, to chyba przez ten upał myślałem, że mogłoby być inaczej. Już niebawem wracamy z powrotem na asfalt, który znika tak szybko jak się pojawił. Wreszcie dojeżdżamy do jednej z odnóg Amu-darii, a właściwie tego co jeszcze z niej pozostało.

 

CZIV-075.jpg

 

            Trudno uwierzyć, że nie tak dawno płynęła tędy rzeka większa od Wisły. Jeszcze trudniej uwierzyć, że do tej pory zdarzają się tutaj podtopienia a nawet powodzie; po wiosennych roztopach przebycie tej trasy mogłoby być niemożliwe. Ostatni potop miał miejsce w 1993 roku, z tego okresu właśnie pochodzą zniszczenia, które obserwujemy.

 

 Chyba najgorsze na dziś mamy już za sobą. Czas więc na mały postój i posiłek w czasie którego odkrywamy, że nasze ulubione uzbeckie ciastka i wiele innych produktów możemy ochrzcić teraz mianem "benzynowych" - zapach benzyny przeniknął bowiem nawet przez grubsze polietylenowe woreczki. Musimy niestety rozstać się z przysmakiem. Psia kość!

 

CZIV-076.jpg

 

A oto główne ujście rzeki Amu-darii na dzień dzisiejszy

 

CZIV-077.jpg

 

CZIV-078.jpg

 

Teraz do Mujnaka dzieli nas dystans jedynie 43 kilometrów. Rozbitą drogą przejeżdżamy miejscowość Porlatau, w której zaciekawia nas budynek przedszkola

 

CZIV-079.jpg

 

i w osobliwy sposób prowadzony remont drogi (to ostatnie miejsce, gdzie spodziewalibyśmy się remontu i jeszcze o tej porze).

 

CZIV-080.jpg

 

            Robi się późno, więc bynajmniej nie jest nam za bardzo do śmiechu, na szczęście w pewnej chwili widzimy, że jedziemy obok jakiejś wody. Po krótkim zwiadzie natrafiamy na urokliwą zatoczkę

 

CZIV-082.jpg

 

CZIV-081.jpg

 

przy brzegu której my i Forester możemy nareszcie odetchnąć. Spędzamy noc przy pięknej pełni księżyca.

 

CZIV-083.jpg

 

CZIV-084.jpg

 

 

12 VII 2015

 

Rano budzi nas jak zwykle wspaniała pogoda. Zatoczka okazuje się sztucznym jeziorem utworzonym z tego, co jeszcze donosi tutaj Amu-daria. Woda czysta i przejrzysta. Nic, tylko korzystać z okazji.

 

CZIV-086.jpg

 

CZIV-087.jpg

 

Po śniadaniu złożonym z zupy z soczewicy i obowiązkowej kąpieli zdążamy do Mujnaka. Czasami dobrze jest wcześniej pobłądzić, by znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze.

 

CZIV-085.jpg

 

CZIV-088.jpg

 

Po niecałej godzinie docieramy do miasta. Nie robi ono wrażenia wymierającego, tak jak opisuje to wiele rodzimych i zagranicznych turystów.

 

CZIV-089.jpg

 

CZIV-090.jpg

 

CZIV-091.jpg

 

CZIV-092.jpg

 

CZIV-094.jpg

 

CZIV-093.jpg

 

Najbardziej ruchliwym miejscem jest oczywiście mały sklep wielobranżowy.

 

CZIV-095.jpg

 

            Robimy drobne zakupy i wkrótce znajdujemy dom naszego przyszłego przewodnika. Rozmowy trwają kilka minut i za 250 dolarów możemy jechać razem jego terenówką na Aral. Powrót - jutro po południu. Najpierw jednak idziemy zwiedzić muzeum Jeziora Aralskiego - obowiązkowy moim zdaniem punkt wizyty w tym mieście. Zebrane na niewielkiej powierzchni eksponaty przedstawiają krótką i tragiczną historię regionu.

 

CZIV-096.jpg

 

CZIV-097.jpg

 

CZIV-098.jpg

 

CZIV-099.jpg

 

CZIV-100.jpg

 

CZIV-101.jpg

 

            Po powrocie zostawiamy samochód u przewodnika, biorąc niezbędne rzeczy. Gospodarz zakupuje jeszcze kilka butelek piwa i wódki z czego nie jestem zachwycony, mając w pamięci ubiegłoroczne wojaże w Gruzji. Jednak przewodnikowi się nie odmawia... Ważne, że nareszcie jedziemy odkryć tajemnicę, której ciekawość narastała we mnie przez lata.

 

            Pierwszy raz o Jeziorze Aralskim usłyszałem jeszcze jako uczeń, w połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy siedząc w szkolnej ławce, słuchałem prezentacji przygotowanej przez kolegę. Zapamiętałem wtedy, że jakieś jezioro, gdzieś w byłym ZSRR wysycha i że "Rosjanie są winni katastrofy". Kilka lat później trafiła mi w ręce płyta CD z komputerowymi prezentacjami różnych osobliwości w przyrodzie. Była wśród nich też prezentacja o Arale. Wtedy też zainteresowałem się tym tematem, oglądając filmy prezentujące zardzewiałe kadłuby statków spoczywające wtedy jeszcze w wodzie. Początki katastrofy sięgają lat trzydziestych XXw., gdy radzieckie kierownictwo postanowiło wcielić w życie plan zagospodarowania delt rzek Amu-darii i Syr-darii (W Kazachstanie) w celu przeobrażenia wielkich połaci pustyń w uprawy bawełny. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych u ujść obu rzek wybudowano wiele kanałów nawadniających, oprócz tego w obecnym Turkmenistanie zaczęto budować olbrzymi kanał Karakumski (zabierający z Amu-darii ponad 1/3 objętości jej wód), potem nieco wyżej zbudowano kolejny kanał, tym razem do nawadniania północnej części tego kraju.

            Na początku poziom wód jeziora zmieniał się nieznacznie; w latach 1960-63 wybudowano w Mujnaku kombinat przetwórstwa ryb, rozbudowano port. Do miasta, które liczyło wtedy ponad 30 tysięcy mieszkańców,  zjeżdżało wielu ludzi poszukujących pracy w przemyśle rybnym. Nawodnienia z początku lat sześćdziesiątych pozostawiły złudną nadzieję, że człowiek wygrał z przyrodą. Niestety pierwsze oznaki klęski zaczęły się już w 1961 roku. Wtedy jeszcze w tym miejscu woda miała głębokość siedmiu metrów

 

CZIV-102.jpg

 

a do budynków widocznych w oddali, będących ruinami wspomnianego kombinatu przybywały statki wyładowane rybą.

            O ilości wydobywanych ryb świadczy fakt, że w czasie ostatniej wojny ryby używano zamiast węgla do napędzania parowozów poruszających się linią przebiegającą przez Aralsk - miasta leżącego po przeciwnej stronie wielkiego niegdyś jeziora. Powierzchnia Arala była kiedyś w przybliżeniu równa 1/5 powierzchni Polski, a jego objętość - ponad tysiąc razy większa niż naszego największego jeziora - Śniardwy.

           

            Dziś nikomu w rządzie Uzbekistanu nie zależy na powrocie Jeziora w swój pierwotny kształt - na byłym dnie zbudowano drogą wiodącą do miejsc wydobycia gazu ziemnego - być może to nowa szansa dla Mujnaka?

 

CZIV-104.jpg

 

Po kilkunastu kilometrach asfaltowa droga się kończy. W tych miejscach przed laty mielibyśmy nad sobą ponad dwadzieścia metrów wody.

 

CZIV-105.jpg

 

            Po ostatniej wielkiej powodzi Amu-daria zaniosła w te rejony nasiona Saksauła, który wyrósł po odejściu wody. Potem do akcji jego sadzenia włączyły się rządy Francji i Niemiec. Od tej pory nieco złagodziło to warunki życia w okolicy nawiedzanej bez przerwy przez burze piaskowo-solne. Dalej i to się kończy - przed nami nowo powstała piaszczysto-solna pustynia Aral-kum

 

CZIV-106.jpg

 

            Tutaj dopiero można w pełni poczuć bezmiar tragedii. Wielka, pusta przestrzeń po której niemalże bez przerwy  hula wiatr, a palące słońce będące niegdyś źródłem życia teraz w połączeniu z solą zalegającą na piasku stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo.

 

CZIV-107.jpg

 

W następnej godzinie docieramy do obozowiska poławiaczy położonego już w bliskim sąsiedztwie wody.

 

CZIV-108.jpg

 

            Ostatnie ryby w Jeziorze wyginęły od zasolenia w 2003 r, jednak ich pokarm - Artemia wciąż jeszcze zamieszkuje zbiornik. To zresztą nie jedyna forma życia w zbiorniku - tam gdzie woda jeszcze jest głęboka rosną na dnie niektóre typy wodorostów.

 

Teraz byłe "morze" jest już na wyciągnięcie ręki!

 

CZIV-109.jpg

 

Jednak to miejsce nie jest dobre na kąpiel z powodu grząskich sołonczaków - musimy jechać dalej, zabierając po drodze zapas opału

 

CZIV-110.jpg

 

 

CZIV-111.jpg

 

Właściwe miejsce znajdujemy nieco po siedemnastej. Od razu rwiemy się do kąpieli.

 

CZIV-112.jpg

 

Woda słona do niemożliwości - zasolenie wynosi ponad 14 procent! W takiej wodzie trudno utonąć - nawet na stojąco, wypłynąwszy nieco dalej.

 

CZIV-113.jpg

 

Jezioro odstępuje dosłownie w oczach.

 

CZIV-114.jpg

 

Wcześniej woda dochodziła do połowy wysokości widocznych w oddali kilkudziesięciometrowych skał

 

CZIV-115.jpg

 

Jak widać, nie jesteśmy na brzegu sami

 

CZIV-116.jpg

 

zadziwiające, jak niektóre organizmy umieją zaadaptować się do życia w takim miejscu!

 

Do zachodu słońca okopujemy się ostatecznie, zaczynając od budowy improwizowanej toalety.

 

CZIV-117.jpg

 

Rozmawiamy długo leżąc na rozłożonych kocach. Gospodarz opowiada o swoim dzieciństwie - czasach gdy "Aralskie Morze" leżało u stóp Mujnaka, gdy miasto to było także kurortem, z wieloma ośrodkami wypoczynkowymi rozlokowanymi wzdłuż niegdysiejszego brzegu. Polskę zna tylko z przejazdu trasą z Niemiec, gdy po ich zjednoczeniu wycofywano stamtąd żołnierzy radzieckich (on sam służył wtedy w NRD).

 

Przy pobudzających wyobraźnię rozmowach czas bardzo szybko mija. Ani się obejrzeliśmy jak nastał wieczór.

 

CZIV-118.jpg

 

 

            Widok delikatnie wzburzonej powiewami wiatru tafli jeziora i niesamowita cisza sprawiają, że nie chce się myśleć o przyszłości, o tym co nas czeka jutro, za tydzień. Miejsce jest jednym słowem fantastyczne. Zasypiamy szybko zostawiając w nieładzie rzeczy w przedsionku namiotu.

 

CZIV-119.jpg

 

CZIV-120.jpg

 

CZIV-122.jpg

 

CZIV-121.jpg


13 VII 2014

 

            Około drugiej w nocy czuję szarpanie i wołania Maszy, bym wstawał, gdyż rozpoczęła się burza piaskowa. Zaburzenia w dotarciu do mnie tej informacji tłumaczę sobie teraz ilością wypitego w ostatni wieczór alkoholu. "Co za bzdury, jaka burza?!"- odburkuję pod nosem i zakrywam się śpiworem. Powtarzane bez końca słowa, że piasek sypie się do namiotu, wzbudziły tylko jeszcze większy mój gniew. Po pewnym czasie jednak zauważyłem, że jestem w namiocie zupełnie sam, a na domiar tego on sam ledwie trzyma się w piasku targany podmuchami wiatru. Teraz dopiero wyrwałem się ze snu z taką szybkością, z jaką wcześniej wiatr wyrwał z piasku prawie wszystkie szpilki. Po otwarciu tropiku uderza mi w oczy ściana piasku zmieszanego z solą. Po wyjściu z namiotu jest to już istne piekło. Biegnę niemalże z zamkniętymi oczami w kierunku majaczących kształtów samochodu. Przy nim Masza z Gospodarzem, próbują postawić na miejsce legowisko i pozbierać porozrzucane przedmioty. Włączam się w pomoc, podczas, gdy Przewodnik przestawia samochód bokiem do wiatru. Wracam z powrotem na brzeg i przynoszę na sobie namiot i pozostałe rzeczy. Masza, która cały czas zachowywała trzeźwość umysłu, wróciła od razu w te miejsce i zabrała kilka pozostawionych szpilek, Do tej pory nie wiem, w jaki sposób zdołała je wypatrzyć. Mój stan nie pozwalał wtedy na wiele, dobrze, że pod osłoną samochodu udało się postawić namiot (podobno ja wcale nie pomagałem) i jakoś przeczekać burzę. Gospodarz poszedł spać do auta.

 

Całą powyższą opowieść zawdzięczam Maszy, gdyż ja budząc się po siódmej, pamiętałem tylko moment pobudki i moje zachowanie bezpośrednio po tym.

 

            Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Przez niedbalstwo (pijaństwo) zostawiłem na statywie aparat w przedsionku namiotu. Burza sprawiła, że drobinki piasku dostały się do jego wnętrza i wszelkie próby jego uruchomienia spełzają na niczym. Jestem dosłownie wściekły, a jak wiadomo najgorsza złość jest właśnie na siebie samego.

 

            Nad ranem nie ma już śladu po przejściu burzy. Wodę w jeziorze mąci nieco silniejszy i chłodniejszy wiatr niż wczoraj. Kąpiel z rana jest krótka, gdyż jest dość chłodno. Zbieramy szybko rzeczy i bez śniadania ruszamy w kierunku niedalekich skał. Jest to początek znanej już nam pustyni - Ust-jurt.

 

CZIV-123.jpg

 

CZIV-124.jpg

 

Wąską piaszczystą drogą między skałami wjeżdżamy na wzniesienie, gdzie w zacisznym miejscu przygotowujemy śniadanie. Nasz przewodnik używa do tego celu benzynowej maszynki, która przy spalaniu wydaje dźwięk podobny do ryku silników odrzutowca.

 

CZIV-125.jpg

 

Gorycz z powodu niedziałającego sprzętu łagodzą napotykane widoki. Na szczęście mamy jeszcze jeden aparat i moją kamerę.

 

CZIV-126.jpg

 

CZIV-127.jpg

 

CZIV-128.jpg

 

Potoki wyschniętego błota, niczym zastygła lawa tworzą księżycowy krajobraz,

 

CZIV-129.jpg

 

CZIV-130.jpg

 

CZIV-131.jpg

 

a skały przybierają różnorodne kształty.

 

CZIV-132.jpg

 

CZIV-133.jpg

 

CZIV-134.jpg

 

            Dosłownie na każdym kroku znajduje się jakiś ciekawy obiekt. Aby zgnieść do końca w sobie uczucie złości, uroczyście ślubuję Maszy, że od tego dnia nie będę przesadzać z piciem mocnego alkoholu. Nawet więcej: nie będę go pić. Ani razu! Trzymam słowo już ponad rok myślę więc, że ostatnie zdarzenie miało chociaż jeden plus.

 

CZIV-135.jpg

 

CZIV-136.jpg

 

 

Na zakończenie objadamy się wszyscy arbuzem, a powrotną drogę do Mujnaka pokonujemy w upale i milczeniu. Przed piętnastą docieramy na miejsce. Pozostało tutaj jeszcze parę rzeczy do zobaczenia. Najpierw jedziemy na "cmentarz statków" z odmalowanym monumentem,

 

CZIV-138.jpg

 

o który przed laty rozbijały się fale Arala.

 

CZIV-139.jpg

 

Lustro wody tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat obniżyło się o dwadzieścia metrów.

 

CZIV-140.jpg

 

            Ciekawe że nigdzie, ani w muzeum, ani tu z ustawionych obok tablic nie dowiemy się, co spowodowało tą olbrzymią klęskę ekologiczną. W muzeum dostępna jest lakoniczna informacja, że "Aral stał się bardzo słony i umarły w nim wszystkie ryby", a tutaj, że "Jezioro straciło swoje przemysłowe znaczenie, a flora i fauna poniosła wielkie straty". Nigdzie ani słowa o budowie kanałów irygacyjnych, o rabunkowej działalności człowieka, o hodowli bawełny... Brutalna prawda w oczy kole, czy raczej szczypie poprzez roznoszoną z pustyni sól. Skutki tej wielkiej tragedii są odczuwalne nawet w Europie.

 

U stóp pomnika ustawiono słynne wraki statków, ściągnięte z różnych części jeziora

 

CZIV-141.jpg

 

CZIV-142.jpg

 

CZIV-143.jpg

 

Przy niektórych ustawiono drabinki, by turystom było łatwiej wdrapywać się na nie.

 

CZIV-144.jpg

 

CZIV-145.jpg

 

CZIV-146.jpg

 

CZIV-147.jpg

 

A kiedyś było tak...

 

CZIV-148.jpg

 

CZIV-149.jpg

 

CZIV-150.jpg

 

            Wracamy do miejsca, skąd rozpoczęliśmy wspólny wypad, żegnamy się i zabieramy nasz samochód, pięknie umyty rękami wnuczek naszego przewodnika. Miły prezent na pożegnanie.

 

CZIV-151.jpg

 

Ponieważ jest jeszcze stosunkowo wcześnie, mamy czas zwiedzić jeszcze dwa ciekawe obiekty w Mujnaku - byłą fabrykę konserw rybnych oraz kino.            

 

CZIV-152.jpg

 

            Mamy to szczęście, że przemykamy niezauważeni przez bramę. Ostatnimi czasy wiele osób ma trudności z dostaniem się tutaj. Kiedyś nawet nie wpuścili całej ekipy filmowej z Francji, kręcącej program o Jeziorze.

 

Na pierwszy rzut oka była już fabryka znajduje się w opłakanym stanie

 

CZIV-153.jpg

 

CZIV-154.jpg

 

CZIV-155.jpg

 

Tutaj znajdowała się przystań, gdzie rozładowywano statki pełne ryby,

 

CZIV-156.jpg

 

hangar, gdzie serwisowano samochody

 

CZIV-157.jpg

 

i sama hala produkcyjna

 

CZIV-158.jpg

 

CZIV-159.jpg

 

CZIV-160.jpg

 

CZIV-161.jpg

 

Ten zakład produkował niegdyś 15% konserw wytwarzanych w całym ZSRR

 

CZIV-162.jpg

 

CZIV-163.jpg

 

CZIV-164.jpg

 

CZIV-165.jpg

 

            Wedle oficjalnych informacji fabryka "pewien czas do zamknięcia w 1998 roku" funkcjonowała dzięki rybie przywożonej z Rosji ("pewien czas" oznacza tutaj co najmniej czternaście lat)

 

CZIV-166.jpg

 

            Buszujemy po budynkach znajdując kilka dokumentów. Na jednym z nich widnieją szczegółowe dane pracowników fabryki i zastanawiająca data: 2003 rok. Tak długo starano się dać ludziom pracę! Można sobie wyobrazić jakie straty przynosiło importowanie ryby aż z wybrzeża Oceanu Spokojnego, z drugiej jednak strony czy byłoby lepiej wyrzucić od razu wszystkich "na bruk"?

 

Teraz kierujemy się w stronę kina

 

CZIV-167.jpg

 

nie przewidując brania udziału w jakimkolwiek seansie, gdyż kino jest nieczynne od lat. Jednak rozczarowani jesteśmy niemożnością dostania się do środka, gdyż drzwi są zaryglowane a we wszystkich oknach - kraty.

 

CZIV-168.jpg

 

Trudno, zresztą zewnętrze też jest interesujące. Zastanawia nazwa "Berdach" na cześć karakałpakskiego poety.

 

CZIV-169.jpg

 

 Podejrzewamy, że kiedyś nosiło inną nazwę. Tak samo jak na cokole spoczywało popiersie kogoś innego. Może jego?

 

CZIV-170.jpg

 

Grymas na twarzy Wodza Rewolucji chyba doskonale oddaje sytuację. Który ze znanych ludzi byłby zadowolony z takiej zamiany miejsc?

 

            Dopada nas zmęczenie. Trzeba wyjechać z miasta i poszukać jakiegoś noclegu przy Nukusie. Robimy szybkie zakupy na drogę. Ceny w nawiasie w sumach: ciastka 1kg (8000), ciastka owsiane 200g (10000), cztery marchewki (900), dwa mydła do prania (2000 - wszędzie taka sama cena). Masza wdaje się w krótką rozmowę ze sprzedawczynią - matką piątki dzieci. Niedawno w Uzbekistanie wszedł w życie nowy ukaz, bo ustawą tego chyba nazwać nie można: nie więcej niż trójka dzieci na kobietę - po trzecim porodzie przymusowa mechaniczna kastracja.

 

            Opuszczamy Mujnak parę minut przed siedemnastą. Mieliśmy plan dotrzeć do miasta Chiwa, od której dzieli nas odległość czterystu pięćdziesięciu kilometrów. Znośna droga prowadzi przez miasta Kungrad i Nukus

                                 

CZIV-171.jpg

 

            Od Kungrada, dłuższy odcinek to autostrada, jednak teraz lepiej jechać wolniej z uwagi na możliwe kontrole milicji czyhającej na głównych trasach. Do stolicy Karakałpakstanu docieramy sporo po dwudziestej. Od Chiwy dzieli nas teraz dystans ponad dwustu kilometrów. Nie za bardzo mam ochotę pokonywać nocą uzbeckie drogi. Dodatkowym argumentem przemawiającym za pozostaniem w mieście będzie uzupełnienie zapasów benzyny, no a poza tym nie jesteśmy przecież na wyścigach...

 

            Obrzeża miasta to chyba nie najlepsze miejsce na namiot, wszędzie pył i mimo późniejszej pory spory ruch. Bezowocne poszukiwania prowadzą niemalże do centrum. Znajdujemy może niezbyt gościnne, ale za to ciche miejsce przy rzece wśród zarośli, kilkadziesiąt metrów od głównej drogi.

 

CZIV-172.jpg

Edytowane przez Submath
  • Lajk 2
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...