Skocz do zawartości

Indie, Sri Lanka, Malediwy


siekla

Rekomendowane odpowiedzi

Usiedzieć z żoną na miejscu nie możemy, więc nas nosi w różne strony swiata.

Plan był taki – jest bilet, jest plan, a może i odwrotnie, no ale w końcu stanęło na tym, że Warszawa- Kijów – Kolombo – Chennai – Kolombo – Male – Kolombo – Kijów – Warszawa. Bilety zakupione – termin wybrany – /listopad – grudzień/ - cały miesiąc z dala od domu, z dala od forum ;)

Nasze podróże zaczynamy i kończymy na wybraniu miejsca i kupieniu biletu, zgromadzeniu informacji, zaplanowaniu trasy i zarezerwowaniu jednego hotelu /na sam koniec pobytu ;), do którego musimy dotrzeć na koniec podróży odpocząć ;) /

Rezerwacja biletów w Air india okazala się niemożliwa online – bo nie można zapłacić kartą w innej walucie niż miejscowa, trzeba zatem było szukać prze pośredników – w końcu się udało. Żeby nie było tak łatwo, na dzień przed wylotem dostałem maila, ze pięknie przepraszają, ale lot Kolombo – Chennai został odwołany i mogę sobie wybrać inny dzień. Chcąc nie chcąc przebiletowaliśmy się na następny dzień, ale o tym później.

Zapakowani jak zawsze w 2 torby średniego kalibru /musimy być bardzo mobilni jak zawsze/, zaopatrzeni w indyjskie wizy i trochę gotówki, stawiliśmy się na warszawskim Okęciu by zalogować się na pokładzie lekko wysłużonego boeinga aerokompanii aerosvit ;) w locie do Kijowa. Jak na poranne godziny – lot był pełen pasażerów, również tych znajdujących się już w locie.

W Kijowie przywitała nas mega kolejka –wszak byliśmy transferem – w oczekiwaniu do 5 stanowisk transferowych, z których działało tylko i aż dwa zaledwie. Swoje trzeba było odstać, ale przynajmniej jakoś zleciał czas w oczekiwaniu na dalszy lot.

Żona moja, wiedziona zapachem perfum zaczęła zwiedzać DUTY FREE – a ja podziwiałem piękno architektoniczne lotniska w budowie, które ma przyjmować gości na Euro. W międzyczasie tak zwanym na lotnisku zrobiło się trochę czarno i kapeluszowo – odlatywał Izrael i trochę głośno, gdy ustawiała się kolejka, by przejść przez magiczną kontrolę bagażu i ciała – do lotu na JFK. Smutne były miny pasażerów, muszących czekać w wydzielonej przezroczystej „klatce”, na środku terminala.

 

Żona nic w sklepach ciekawego nie znalazła, a może znalazła, ale mój portfel nie był ciekawy ;) tych wrażeń i rozległ się komunikat, że aerokompania aerosvit pięknie prosi do bramki pasażerów odlatujących do Kolombo. /Sri Lanka/

Zapakowani w „prikrasny” niebieski samolot boeing 767 udaliśmy się w długi nocny rejs do Sri Lanki. W samolocie nie było tłoczno, większość pasażerów stanowiły zorganizowane wycieczki udające się na wakacje do nadmorskich kurortów. Sam samolot był bardzo osobliwy, bo wcześniej należał do narodoqwych linii lotniczych Brunei z siedzibą w Bandar Seri Begawan - zwanych Royal Brunei – o czym wspominały znajdujące się w wielu miejscach logo i napisy informacyjne. Samolot lata świetności dawno miał za sobą, ale leciał ;) – każdy dostał nawet słuchawki, żeby móc korzystać z rozrywki dostarczonej w zamontowanym w oparciu każdego fotela telewizorze i pilocie, ale jak się okazało – one też miały okres prosperity za sobą, bo działało ich tylko kilkanaście w całym samolocie. Mój na szczęście był sprawny, więc oprócz informowania mnie o kierunku i odległości do Mekki – udało mi się na nim załączyć jakiś film /z lat 90 ;)/.

Moja szanowna małżonka – jak to zawsze w podróży śpi /obojętne czy lecimy do Tajlandii, Rzeszowa, czy Gdańska/ wejście na pokład samolotu i przypięcie pasami włącza u Niej automatycznie tryb spania.

Posilony dwoma posiłkami serwowanymi na pokładzie, z których najlepsze były przepyszne ukraińskie cukierki dodawane w ramach deseru – przygotowany byłem na lądowanie w Kolombo. Świadomość tego, że nasz kolejny samolot zmuszony zostałem przeklikać na następny dzień – roztaczała się przed nami wizja spędzenia jednego dnia w okolicy lotniska.

Nasz lot wylądował nad ranem, dostaliśmy ładny stempelek uprawniający do pobytu przez 30 dni bez wizy udaliśmy się do poczekalni, gdzie wymieniliśmy kilka zielonych na kilka tysięcy papierków tutejszej waluty zwanej rupią lankijską.

Przeczekawszy aż wszystkie wycieczki się przewiną przez wyjścia a na dworze się nieco rozjaśniło – ruszyliśmy do wyjścia – by dostać się do hotelu, który znalazłem w gazecie, a miał być blisko lotniska. Oczywiście na wyjściu - starym azjatyckim zwyczajem – stali taksówkarze, którzy zapraszali do aut, oferując podwiezienie w super promocji i oczywiście tłumacząc, że inaczej nie dojedziemy. A jednak ;)

Przy wyjściu z lotniska /za drutami kolczastymi – w Sri Lance nadal trwa wojna/ znaleźliśmy tuk – tuka, który zawiózł nas do rzeczonego hotelu za 1/100 ceny oferowanej przez taksówkarza. Hotel umieszczony był w bocznej uliczce, i trochę nam zajęło dobicie się do niego. Panowie z recepcji porozkładani na czym kto mógł – mieli tam sypialnie i byli mocno zdziwieni, że ktoś przyjeżdża do hotelu. Okazało się na miejscu, że jest jeden pokój, ale to jest taki ekstra pokój – dla zagranicznych, który ma być wynajęty – nam zależało na najzwyklejszym standard non AC room. Dobiliśmy targu, że możemy do południa się zalogować w tym pokoju a potem nas przeniosą do takiego co się zwolni.

Miły Pan pokazał nam pokój – w którym najważniejszą rolę miał grać klimatyzator i telewizor, który od razu włączył i pokazał mi że jest satelitarna TV. ;) Mało mnie ona akurat interesowała, bo byłem najzwyczajniej rzecz ujmując zmęczony – nie umiem spać w samolocie, mimo że kocham latać. Moja żona stwierdziła, że także jest zmęczona – yyyy ? – i tez poszła spać.

Przed 12 pukanie do drzwi uświadomiło nas, ze to już czas zmienić pokój ;) Postanowiliśmy wtedy uderzyć w „miasto” na drobne zakupy śniadaniowo, wodno, obiadowe. Podążając główną ulicą dotarliśmy do sklepu, gdzie zaopatrzyliśmy się w krakersy, owoce i wodę mineralną butelkowaną. Na dworze był skwar niemiłosierny, a wilgotność powietrza dochodziła do 90 %, więc ciężko było oddychać. Po ulicach poruszały się wszelkiej maści pojazdy – te duże i te małe, te oświetlone i te nieoświetlone, te jadące prawidłowo i te jadące pod prąd, te trąbiące i te nietrąbiące. A zapomniałbym jeszcze – te poruszane siłą ludzkich mięsni i te poruszane przez silniki wszelkiej maści.

Wróciliśmy do hotelu, spożytkowaliśmy nasze zakupy częściowo i zaczęliśmy się przygotowywać do wyjazdu na lotnisko. Wyjazd miał być nad ranem, o czym poinformowaliśmy na recepcji – na nic się to nie zdało, bo schodząc nad ranem, znowu nadzialiśmy się na „obozowisko” zatrudnionych – tym razem od wewnętrznej strony drzwi. Rozliczeni z hotelem udaliśmy się w stronę przystanku autobusowego by złapać autobus na lotnisko. 2 nas zupełnie „olały” – zatrzymał się za to wesoły mały autobus, który nakazał nam wsiadać i jechać. Wiózł nas tak cały czas, aż lotnisko minęliśmy – ale powiedzieli nam, że ok no problem, bo to jeszcze nie główne wejście. Skończyło się na tym, że w końcu wysiedliśmy na dworcu – płacąc im za przejazd dużo mniej niż na początku oczekiwali /turystów naciągają na wszystko, więc trzeba mieć świadomość co ile kosztuje – ja podpatrzyłem ich rozliczenia, jak wsiadali miejscowi i wysiedli w tym samym miejscu do my/. Ruszyliśmy na piechotę w stronę lotniska. Byliśmy jedynymi idącymi z bagażem na teren lotniska, co wzbudziło zainteresowanie żołnierzy stojących co krok. Wejście na lotnisko odbywa się najpierw przez pokazanie paszportu i biletu a potem prześwietlenie całego bagażu jaki niesiemy. Gdy wszystko jest ok. możemy wejść na teren lotniska. Tam trzeba znowu poczekać na swoją kolej – pokazac paszport i bilet i wejść do drugiej strefy, gdzie są okienka odpraw.

Nasz lot do Indii miała obsługiwać indyjska linia air india express – i zaczęło się wesoło.

Do okienka rzucił się tłum ciemnoskórych bez żadnego bagażu, a jedynie z pustymi torbami na plecach i w rękach – pomyślałem, ze to może taka moda tutaj, wszak sri lanka jest tylko godzinę drogi od Chennai. Dostaliśmy kartę pokładową i wypełniwszy kartę wymeldunkową – wylogowaliśmy się ze Sri Lanki. W samolocie było ciasno jak diabli – najwazniejsza była ilość osób, które mogły wejść. A na pokłąd weszło ich straaaaaaszenie dużo i każdy z nich był obarczony tobołkami, które nie wiem skąd się nagle wzięły. Aaaa zapomniałbym, że przed wejściem na pokład w rękawie zaszczyciła nas kolejna kontrola bagażu i ubrania.

Lot air india należał do gatunku tych, co widać na youtubie i na żywo – jak jeżdżą, tak też latają. ;) Na pokładzie serwowali jeszcze w międzyczasie kluchy z masalą, ale że żwawo zwroty robili, a niektórzy pasażerowie chyba lecieli po raz pierwszy w życiu, to więszkość z nich miała te kluchy wszędzie.

Lotnisko w Chennai, było chyba najbardziej opuszczonym lotniskiem jakie widziałem przemierzając za strzałkami gąszcz korytarzy i pięter, by dostać się do miejsca, które było za szybą tuż obok, ale droga była bardzo zawiła. Na pokładzie samolotu dostaliśmy do wypełnienia druczki „immigration card” gdzie oprócz imienia, nazwiska, nr paszportu, wizy, zawodu trzeba było podac adres w Indiach i czas pobytu. I tu zaczęły się schody. Zawsze na naszych podróżach podajemy adres jakiegoś hotelu w miejscu do którego lecimy, a który sobie wcześniej na szybko wyszukujemy – byleby był – bo żadnych rezerwacji nie mamy – szukamy zawsze czegoś na miejscu. Tak też wpisaliśmy tym razem. Ja przeszedłem dalej przez odprawę, żony nie puściła miła pani. Wróciłem się i tłumaczę, pokazuję swoją kartę itp. – i Pani jeszcze bardziej zdziwiona, że ja jestem „passed”. Kazała nam pójść do immigration office i wyjaśnić się ze wszystkiego. Na szczęście przez immigration office zagadała nas jakaś Pani z obsługi, pomachała do tamtej, coś nam po tamilsku / o tym później/ napisała i kazała puścić. Ufff.

Tradycyjna wymiana gotówki przed wyjściem – tym razem na rupię indyjską i marsz na zewnątrz. O rety, takiego „rozpierdolnika” dawno na oczy nie widziałem. Masakra. Udaliśmy się w kierunki ulicy, zaczepiani przez każdego ciemnego oferującego podwózkę – oczywiście w super cenie. A na przystanku autobusowym dopadli nas riksiarze i tłumaczyli, że very special price for you my friedn. Center very far, no bus today, no luggage in the bus i tak bla bla bla. Twardo się nie dawaliśmy, ale zacząłem mięknąć, gdy kolejny autobus podjeżdżał, a za nic nie mogłem zrozumieć gdzie jedzie. W końcu żona wypatrzyła autobus, na którym było napisane HIGH COURT – pomyślałem zawodowo, że Sąd Najwyższy to musi być gdzieś w mieście i ku niezadowoleniu ryksiarzy ruszyliśmy nim płacąc znowu 1/100 tego co proponowali na lotnisku.

Autobusy to bardzo osobliwy środek komunikacji w Indiach – jest duży – znaczy się jest ważniejszy na drodze, ma większy klakson, nie ma drzwi, często okien, najczęściej nazywa się Leyland, w środku panuje mega ścisk, na zewnątrz także ;) i prowadzą go 2 osoby. Jeden siedzi tylko za fajerą i ma kręcić, trąbić i się wpychać, ale co najważniejsze ma słuchać tego drugiego – konduktora, który wie, kto zapłacił, a kto jeszcze nie, kto gdzie wsiadł i dokąd jedzie. I porozumiewają się gwizdkami – jeden gwizd stop, 2 dmuchnięcia jedziemy dalej. Pomijam już folklor lokalny w postaci nawoływania na przystankach ludzi, żeby pojechali tym autobusem ;)

Na ulicach samochodów od groma, jeszcze więcej tuk tuków i motocykli, nie wspominając o ludziach. Wg oficjalnych danych w Indiach zamieszkuje jedynie 200.000 mniej osób niż w Chinach. Są to dane oparte na oficjalnych, gdyż tak naprawdę nikt nie wie ile dokładnie osób mieszka w Indiach.

Wysiedliśmy na głównej ulicy miasta – Anna Salai – i skierowaliśmy się w stronę dzielnicy, w której planowaliśmy znaleźć nocleg. W Indiach jest brudno, jest niewyobrażalnie brudno. Na ulicach leżą tony śmieci, co trochę gdzieś wybija szambo, jest fontanna. Na ulicy można potknąć się o zwłoki – tak tak, nie ma w tym nic zmyślonego.

Obszar Indii, który wybraliśmy na cel pobytu przez najbliższe 2 tygodnie – to dawna stolica, a obecnie stolica Tamilnadu – obszaru, który zamieszkują Tamilowie. Używają oni języka tamilskiego, a zatem z pozostałą ludnością hinduską dogadują się po angielsku, chyba że znają hindi, którym włada pozostała część ludności Indii. Język tamilski jest zupełnie odmienny od hindi, używa się go jeszcze na części Sri Lanki, więc tam się dogadują bez problemu.

Po obejściu kilku lokalnych hoteli, znaleźliśmy w końcu taki, który miał 4 ściany i łazienkę w pokoju. Szybko się jednak okazało, że łazienka jest, ale wbrew zapowiedziom hucznym recepcjonisty – nie ma ciepłej wody, znaczy się woda ciepła jest, ale inaczej pojmuję ją ja – a inaczej on – dostałem do ręki długą na 40 centymetrów grzałkę, z misternie skleconym przewodem – i mogę sobie zrobić tyle ciepłej wody ile dusza zapragnie, tylko mam długo nie trzymać w wodzie, bo może być bum. Pokój miał wielkość 4 kroki na 3 kroki i wyłożony był od góry do dołu płytkami – czuliśmy się jak w mięsnym na zapleczu, ale to tylko na 3 dni, zanim wyruszymy dalej. ;) Oczywiście – był telewizor – i telewizja satelitarna, co recepcjonista wychwalał wielokrotnie.

Uprzedzam pytania – tak w Indiach są także inne hotele, ale w każdej naszej podróży staramy się jak najwięcej przebywać z „tubylcami” i żyć ich życiem.

Zdjęcia i ciąg dalszy wkrótce nastąpi…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 62
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Top użytkownicy w tym temacie

o hesus! Ja się na taki survival nie nadaję

 

Jakiż to survival? Zwykła podróż, tyle że bez biura podróży.

 

siekla, odkładając wszelkie animozje między nami na bok: BARDZO WIELKI SZACUN

 

Nie cierpię jeździć na wyjazdy "organizowane", dlatego chętnie poczytam ciąg dalszy (jeśli pozwolisz).

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Ważnym aspektem wybierania każdego hotelu jest oglądanie każdego pokoju, zanim się na niego zdecydujesz. W tym konkretnym tak też zrobiliśmy, ale nie wpadliśmy na pomysł, żeby otworzyć okno. Wpadliśmy na ten pomysł dopiero potem, ale szybko go zaniechałem, gdyż okno było duże z widokiem na podwórze, które było po prostu jednym wielkim zsypem śmieci.

 

Pomiędzy Sri Lanką a Indiami zmienia się także strefę czasową – więc to była już druga zmiana przez dwa dni, a mój organizm powiedział że potrzebuje nieco odpocząć. Moja żona odpocząć już nie potrzebowała, więc ruszyliśmy w miasto. Na dzień dobry zaplanowaliśmy odnaleźć informację turystyczną, która miała być niedaleko na rogu aby pobrać plany miasta i zasięgnąć informacji co do godzin otwarcia miejsc w które planowaliśmy pojechać.

To tzw. Blisko na rogu, okazało się 1,5 godzinnym błądzeniem posród uliczek, bo nikt o informacji turystycznej nie słyszał, więc jej też nie znaleźliśmy. Znaleźliśmy za to różne dziwne sklepy i jeszcze więcej hoteli, z których szybko wyszliśmy, zanim dobrze się rozejrzeliśmy. Na ulicach zaczęło nas dziwić coraz mniej rzeczy. Przyzwyczajać się zaczęliśmy do smrodu, do tego, ze każda ulica albo mur to jedna wielka latryna, że w rzekach płynie woda tylko z nazwy – to jeden wielki ściek. Że mieszkaniec Indii nie śpi twarzą do ziemi – on wtedy nie żyje. Na ulicach jest bardzo tłoczno i gwarno. Byliśmy w sumie bardzo interesujący dla nich, bo co trochę byliśmy zaczepiani, nie tylko przez tuk – tuk, ale także przez przechodniów.

Postanowiliśmy wybrać się na spacer po mieście, by wybadać przy okazji ważne dla nas miejsca takie jak dworzec autobusowy czy też stację kolejową.

Egmore station – piękny z zewnątrz, szkoda że forum nie pozwala wkleić zawartości powietrza. Zobrazować to może zapach uryny, potu, śmieci i zgnilizny zamknięty w słoiku na półce.

W Indiach żyje się w sumie z dnia na dzień. Nikt się niczym nie przejmuje, co może przynieść jutro. Czasem gdzieś przez ulice przemknie BMW lub Mercedes z ciemnymi szybami, który zbłądził gdzieś w dzielnicy. Mieszkańcy bardzo często żyją w kilka osób w pokoiku wielkości celi w kryminale - / a u nas narzekają, ze im ciasno/.

Zaopatrzyliśmy się w prowiant i wodę i wybraliśmy się w drogę powrotną do hotelu, bo zaczęło się ściemniać. W hotelu – żona za nic nie chciała się dać namówić na zabawy z grzałką i wielkim pomarańczowym wiadrem, które było na wyposażeniu łazienki, więc pozostaliśmy przy wersji mini – naszej grzałki, którą mieliśmy ze sobą i kubków, które tez zawsze zabieramy. Skończyło się na gorących kubkach dla rozgrzania ciała – i 2 kubkach wrzątku, dla rozgrzania żony pod prysznicem. Prysznic to chyba zbyt dużo powiedziane, - kawałek rury sterczącej ze ściany, z czymś co miało imitować sitko i po odkręceniu wody – lało się tą wodą wszędzie i po wszystkim co znajdowało się w łazience. Umyć się nam udało – i pora było spać, bo na kolejny dzień planowaliśmy wyjazd do Mahabalipuran.

Łup, Łup – otwieram oko, patrzę na zegarek, 6 rano – otwieram wielką zasuwę w drzwiach, a oczom moim ukazuje się ciemny Pan z 2 plastikowymi kubeczkami w ręku i pyta się czy chciałbym kawę. Trochę mu zajęło zrozumienie tego, że kawy nie pijam, ale nawet jeśli, to ciężko by się do dla mnie skończyło, z uwagi na tutejszą wodę, z której robią kawę. Chyba zrozumiał, bo już nigdy potem kawy nie przynosił.

Samo picie kawy w Indiach to wielki rytuał – jest ona bardzo ważnym elementem każdego dnia, skrzętnie parzona i wielokrotnie przelewana z naczynia do naczynia, aby ją ostudzić. Wyszykowaliśmy się na trasę i po znalezieniu na ulicy tuk tuka, który zgodził się pojechać za ustaloną kwotę z nami na dworzec autobusowy – Mofussil Bus Terminus – ale nazywany przez ryksiarzy po prostu Big bus station.

Riksze /tuk tuki/ dzielą się w Indiach na stare i nowe, prywatne i taksówki. Każda taksówka ma zamontowany licznik, ale przez 2 tygodnie pobytu żadnego działającego nie uświadczyliśmy. Ustalać cenę trzeba na początek, płacić po wykonanej usłudze i starać się mieć drobne, by nie usłyszeć tekstu – oj nie mam wydać – bo wtedy całe targowanie poszło... na marne.

 

Big bus terminus – to taki bardzo duży dworzec autobusowy, na który wchodzi się także przez wykrywacz metali i kontrolę bagażu. W środku jest kilka witryn i map, ale niestety niewiele z nich jest napisana w języku angielskim. W jakiś sposób udało nam się ustalić stanowisko i poszliśmy na poszukiwania autobusu. Autobus był, stał pod szyldem Mahabalipuran – ale kierowca powiedział, ze wcale tam nie jedzie a tylko tu stoi. I tak na dworcu spędziliśmy prawie 2,5 godziny w oczekiwaniu na autobus, który mógłby nas zabrać. Na szczęście zainteresowanie naszym problemem wyraziła Pani w informacji i dwoiła się i troiła, żeby nam pomóc. W końcu pogadała z jednym konduktorem, który zgodził się nas zabrać i wysadzić po drodze, kilka km od Mahabalipuran, byśmy mogli dojść.

Na dworcu wzbudziliśmy duże zainteresowanie – jako biali – zarówno miejscowych jak i miejscowych … kieszonkowców, ale nie udało im się nic podprowadzić. W Indiach bardzo popularne jest plucie i plucie na czerwono. Plucie na czerwono jest pochodną rośliny, którą żują oni w ustach zamiast gumy, a która ma ich pobudzać. Za szczoteczkę do zębów robią pędy tej rośliny, które rozgryzione – rozcapierzają się – i czyszczą jamę ustną.

 

cdn...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Na dworcu jest tłoczno, w porozstawianych przy filarach straganach kręcą się sklepikarze. Ktoś inny gdzieś chodzi z aluminiowa miska i sprzedaje ryz z masalą.

Komunikacją publiczną podróżują chyba całe rodziny. Obładowani różnymi bambotlami czekają razem z nami na jakiś autobus. Przy ławce mała grupka rozkłada się na ziemi i zaczyna spożywac jakiś posiłek. Kots idzie, splunie, charknie – rewelacja.

Zawołał nas pan konduktor – ubrany w wyblakły słońcem bezowy uniform. Powiedział, że możemy z nim pojechać i powie nam gdzie wysiąść, bo resztę drogi musimy pokonać na piechotę. Zgadzamy się i zaraz siedzimy w dziwnym pojeździe, który u nas już dawno na złomowisku by leżał. Autobus jest kolorowy, tradycyjnie już nie posiada drzwi, a wszystkie okna są pootwierane, lub ich po prostu fizycznie nie ma. Konduktor każe nam usiąść z przodu, przy tych nieszczęsnych drzwiach, których nie ma ;( i ruszamy, po drodze w biegu zabierając kogo się da. Daję mu ustaloną kwotę i w zamian dostaję plik biletów nadziurkowanych w im tylko wiadomy sposób. Rozpoczyna się jazda – przepraszam – rozpoczyna się walka o przetrwanie. Każdy autobus ma zamontowany pneumatyczny klakson, a przy kierowcy sterczą 2 dźwigienki do obsługi go. Obowiązkowo muszą być w zasięgu ręki, reszta wyposażenia jest mniej potrzebna. Z wycieraczek wystarczy jedna, światła nie są obowiązkowym wyposażeniem, podobnie jak wspomnienia po pozostałych urządzeniach, po których na pamiątkę często zostały wiszące kable i bezpieczniki. Konduktor jedzie na stojąco, zapierając się w otworze drzwiowym i co trochę ochoczo pokrzykuje na kierowcę lub nawołuje kolejnych pasażerów. Jedziemy przez miasto. Przez dziury w podłodze widzę asfalt ulicy a z podziwem i trwogą zarazem patrzę na poczynania kierowcy. Bip, Bip bip , biiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiip - i tak w kółko sobie muska te dźwigienki od klaksonu. W tym szaleństwie jest chyba metoda, bo jakoś gnamy do przodu. Tak tak, jak na autobus to rozwijamy prędkość o wiele za dużą do możliwości budy. Na drodze panuje chaos, ale wbrew pozorom to taki zorganizowany chaos. Większy lub nowszy samochód ma najczęściej pierwszeństwo. Nie przestrzegają świateł, chyba że stoi przy nich policjant ;) Na motocyklach często podróżują osoby w liczbie od 1-5 – jak w samochodzie. Jest głośno, jest brudno od spalin. Jest wesoło ;)

Wiele aut nie używa kierunkowskazów, tylko pokazują zamiar skrętu ręką. Część z nich ma naklejki AC – no hand signal – to znaczy że bogatszy i ma klimę, więc okien nie otworzy. Na ulicach miszmasz – bardzo dużo aut produkcji miejscowej – słynne TATA, ale są tez zagraniczne marki. Ogrom tuk tuków pomalowanych na pomarańczowy kolor także przeciska się przez ulice. Wyjechaliśmy poza miasto – na autostradę – podobnie jak u nas - też płatna, ale stoi przed bramkami wielka tablica informująca o tym, kto jest zwolniony z opłat. Ruch jest w zasadzie prawostronny, ale można spotkać bez problemu jadącego pod prąd. Wypijam z żona chyba całą butlę wody, zanim dojedziemy na miejsce, bo skwar jest potężny, a duża wilgotność powietrza ogranicza komfort.

Jeżeli ktokolwiek oglądał Top Gear – India Special – to mogę zapewnić, że nic tam nie było podkoloryzowane. W Indiach tak jest naprawdę. ;) Ciężarówki wloką się wężykiem omijając wolniejsze auta, zapakowane są często w taki sposób, że uginają się im ramy. Każda z nich ma z tyłu wilki napis – blow horn – no i każdy ten klakson dmucha. W uszach już nam dudni. Zauważyłem, że najbardziej upstrzonymi w różne malunki, obrazki, wizerunki, warkoczyki, flagi etc. są właśnie ciężarówki i autobusy. Dookoła jest zielono, tak mięsiście zielono ale i brudno zarazem – nic dziwnego, skoro każdy w autobusie cokolwiek otwiera lub zje to śmieci wyrzuca za okno. A przoduje w tym nasz konduktor.

Wysadzają nas na zakręcie i pokazują kierunek. Machają na pożegnanie i odjeżdżają. Idziemy do Mahabalipuran. Jesteśmy blisko morza, przy zatoce bengalskiej – czuć jeszcze większą wilgoć. W „miasteczku” znajdują się liczne świątynie i zabytki z czasów dynastii Pallawów – VI – VII wiek. Idąc do miasteczka mijają nas jak zwykle rzesze tuk tuków, które proponują podwiezienie – tradycyjnie very special price for you my friend. Idziemy twardo na piechotę.

Na miejscu zwiedzamy ogromną płaskorzeźbę ukazującą Zesłanie Gangesu Gagawatarana. Ma ona 10 m. wysokości a 30 długości. Robi piorunujące wrażenie. Wykucie takich detali w jednym bloku skalnym jak te, które się tam znajdują wydaje mi się wręcz niemożliwe. Zwiedzamy sobie także pozostałe świątynie, które także są wykute z jednego bloku. Wspinamy się na latarnię morską by móc podziwiać okolicę. Co ciekawe – jest „podział” przy kupnie biletów. Ceny są dla miejscowych i dla turystów /foreigners/ - różnią się znacznie – jakoś tak płacimy prawie 10 razy tyle co oni.

Zaczyna się ściemniać, więc myślimy już o powrocie. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że jednak Kambodżański Angkor WAT, w którym byliśmy 3 lata temu, zrobił na nas dużo większe wrażenie.

 

Cdn…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak przy okazji - w Indiach pija się Ćaj (rodzaj herbaty), nie kawę:)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Yanas - zaskoczę Cię, ale na południu Indii, zwłaszcza w Tamil Nadu - pija się właśnie kawę a nie Ćaj. Ćaj piją głównie hindusi, zwłaszcza na pólnocy i w stolicy.

Chennai jest ponoć stolicą indyjskiej kawy.

Tutaj masz szczegóły:

http://en.wikipedia.org/wiki/Indian_filter_coffee

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

To przyznaje,że mnie zaskoczyłeś:) Nie zauważyłem będąc tam,że to kawa (kolor podobny i smak też, o ile pamiętam).

 

Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Chętnie poczytam o Malediwach, się wybieram w przyszłym roku( w podróż poslubna :wink: )

 

nasz wyjazd to było także połączenie podróży poślubnej ;) - Malediwy są bardzo urokliwe - cierpliwości, będzie i o malediwach

 

Nocna podróż miejską komunikacją to niezapomniane przeżycie. Najpierw dotarliśmy na dworzec w Mahabalipuran, tam otrzymaliśmy sprzeczne informacje, co do autobusu, którym powinniśmy jechać. Ostatecznie po przestudiowaniu mapy i tamilskich szlaczków wybrałem jeden z autobusów. Musieliśmy usiąść z tyłu, ale przynajmniej siedzieliśmy i mieliśmy widok za okno, bo autobus był ponadprogramowo zapełniony. Z tej racji, że autobus nie jechał na żaden dworzec w Chennai, wysiedliśmy w jednej z dzielnic i postanowiliśmy się przejść. Miasto nocą nadal tętni życiem, ale pomału zaczyna obumierać. Zmęczeni marszem złapaliśmy tuk tuka i pojechaliśmy do naszej dzielnicy do hotelu. W hotelu postanowiliśmy uczcić nasz wieczór, bo posiłki w ciągu dnia nas nie bardzo nasyciły – 2 gorącymi kubkami i kawałkiem krakowskiej suchej – mmmmmm pycha. Prysznic w tradycyjny kubeczkowo grzałkowy sposób. Żona zaczyna mi tylko delikatnie podkasływać – co mnie nieco martwić zaczęło, ale mamy podręczną apteczkę ;) Przy okazji zauważyłem, że byłbym małym milionerem w dzielnicy, gdybym chciał zawartość tej apteczki spieniężyć.

Tuk tuki w Indiach bardzo różnią się od tych tajskich – są dużo mniejsze, ciaśniejsze i głośniejsze. Napędza je najczęściej silniczek spalinowy 2 lub 4 suwowy, ale pojawiają się także diesle. Zasilane są albo mieszanką paliwa z olejem / jest osobny dystrybutor z małym pistolecikiem do dozowania oleju./ albo jeżdżą na LPG. Co ciekawe w Indiach sporo motocykli jest przerobionych na zasilanie LPG /shock/

Idziemy spac, na lozku, które najlepsze lata swietnosci ma za sobą, na szczęście mamy własną tzw. bieliznę pościelową.

Wstajemy rano, pakujemy plecak i łapiemy w biegu tuk tuka, który nas wiezie na dworzec – ten sam co dzień wcześniej. Zaplanowaliśmy wyjazd do Kanchipuran. O dziwo tym razem do Kanchipuran jedzie o wiele więcej autobusów, więc nie marnujemy czasu na dworcu. Historia z podróżą taka sama, autobus gna, trąbi ile sił, ledwo się trzyma, dla odmiany siedzimy w dalszej części tym razem, przy oknie przymocowanym na druty do reszty nadwozia, a górna część karoserii jest dospawana z kawałka innego autobusu z kratownicą.

W Kanchipuran, wysiadamy przed zatłoczonym dworcem autobusowym, żeby znaleźć tuk tuka za sensowniejsze pieniądze, który nas poobwozi po całym kompleksie świątyń. W pierwszej kolejności idziemy jednak na piechotę w głąb miasta, a potem na obrzeża, do informacji turystycznej by pobrać plany miejscowości bardziej szczegółowe. Informacja – do czego się już chyba zaczęliśmy przyzwyczajać, jest tylko na papierze, w rzeczywistości strzałki na ulicach prowadzą do jednego z hoteli na obrzeżach miasta, w którym rozłożone są foldery reklamowe i ulotki, ale są też plany miasteczka. Wracamy do centrum, po drodze zatrzymując się przy szkole, gdzie „dopadają” nas miejscowe dzieci, które koniecznie chcą od nas kredki lub żeby zrobić im zdjęcie.

Wyjeżdżając z Lublina zaopatrzyliśmy się w kredki i długopisy, bo wiedzieliśmy że jest to towar deficytowy i bardzo pożądany. Stary telefon komórkowy, ale sprawny może być pomocnym narzędziem wymiany na jakąś miejscową figurkę, rzeźbę etc. Raczej w miejscowościach mniej turystycznych.

Co ciekawe w Indiach prawie każdy ma telefon komórkowy, bo jego wyrobienie jest znacznie szybsze niż oczekiwanie na telefon stacjonarny. Do wyrobienia karty telefonicznej potrzeba zdjęcia, paszportu lub innego dokumentu tożsamości i wypełnienia kilku druczków. Indie słyną z biurokracji ;)

Po jakimś czasie udaje nam się znaleźć tuk tuka, który zgadza się nas poobwozić za proponowaną przez nas kwotę. Zasada targowania się z nimi jest prosta, jeżeli nie akceptują kwoty, to lepiej odejść, zaraz podjedzie drugi, lub tamten się namyśli i albo zgodzi się za proponowaną kwotę, albo zaproponuje sensowniejszą. Płaci się zawsze na końcu, bo miły pan będzie nas strzegł jak przysłowiowego oka w głowie – bo gdzieś tam w świątyni chodzi jego zarobek ;)

Po zwiedzeniu części świątyń zdecydowaliśmy się posilić w jednej z pobliskich restauracji. Wybraliśmy sobie jeden hotel, przy którym była restauracja i tam weszliśmy. W środku samie miejscowi, nieco lepiej ubrani i patrzą się na nas ze zdziwieniem. Przekazuję obsługującemu, ze chcemy stolik dla 2 – i taki tez dostajemy razem z menu. Przy drzwiach wejściowych znajduje się duże pomieszczenie z 2 zlewami i 2 ręcznikami, gdzie można umyć ręce, toalety brak ;(

Ręce myjemy, ale ręczniki do nas nie przemawiają – w plecaku zawsze mamy mydło odkażające – działa bez użycia wody. Zamawiamy interesujące dania i czekamy. Po niedługiej chwili kelner przynosi nam liście bananowca, które w Indiach bardzo często służą za talerz, a drugi kelner ładuje nam z kociołka ryż na te liście i stawia talerze z dodatkami. I chodzi z tym kociołkiem po całej sali. W drugim kociołku ma masalę itp., ale tym razem nie był to nasz wybór, bo chcieliśmy coś bardziej pikantnego. Ręce gotowe i jedziemy z jedzeniem. W Indiach je się głównie palcami, a mieszkańcy są już tak wprawieni, że potrafią zjeść nie brudząc się dalej niż do pierwszego paliczka. Formują sobie ten ryż w kulki kciukiem i do buzi. Trochę nam to na początku niewprawnie idzie, ale jakoś dajemy radę, ku uciesze miejscowych, którzy bardzo wnikliwie się nam przyglądają.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Super relacja - jak już zresztą tu przede mną napisano. Gdzie dalsze części? Co ze zdjęciami?

 

Dzięki za te informacje o Indiach - już wiem, gdzie nie pojadę ;)

 

Pisaliście też o planach na Nową Zelandię: jest super łatwa i super wygodna w podróżowaniu. Spędziliśmy tam prawie miesiąc w ich jesieni bez najdrobniejszego problemu (nawet nas trzęsienia ziemi ominęły). Po przeczytaniu Waszej relacji, nie wiem, czy NZ nie wyda Wam się zbyt easy... Ale jak ktoś nie lubi śmieci, trupów na ulicy, lubi ciepłą wodę w prysznicu, okna w autobusach, i bezpieczeństwo do bólu (na jednym moście widziałem nawet tabliczkę, żeby się z niego nie rzucać, bo jest to niebezpieczne, czy grozi śmiercią...) - to NZ jest OK.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.

×
×
  • Dodaj nową pozycję...