Skocz do zawartości

Submath

Użytkownik
  • Postów

    54
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Submath

  1. Dziękuję, cały czas żyję wspomnieniami... Do następnego!
  2. 19 VII 2014 Wstaję z trudem około ósmej. Wszyscy, łącznie z Maszą czekają już na mnie. Jest i Dawron z dwójką swoich dzieci. Niestety ja dalej nie kwalifikuję się do spożywania czegokolwiek, wypijam tylko sporo zielonej herbaty, by uniknąć odwodnienia. Do Maszy też doszły już pierwsze objawy, lecz przechodzi to znacznie łagodniej niż ja. Ajbiek proponuje byśmy dziś pojechali w bardzo malownicze miejsce. Jest ono nam po drodze, gdyż znajduje się obok szosy biegnącej do Samarkandy. Na odchodnym darujemy Nazakat ładne muszle znalezione w Bułgarii, a Ajbiekowi kolejną butelkę "Żołądkowej". Nienajlepszy to prezent dla muzułmanina, ale nie mam naprawdę pomysłu, co mógłbym dać. Ajbiek zresztą zdaje się być bardzo zadowolony. Na wycieczkę jedziemy w dwa samochody. Z racji dostępnego miejsca jadę razem z Dawronem, który na kolanach trzyma swojego najmłodszego syna. Ten zaś ciągle wstaje, nachyla się ku przedniej szybie i nawet kładzie na desce rozdzielczej. Ze zgrozą zastanawiam się, jak często zdarzają się tutaj wypadki? Tak przy okazji: aby otrzymać w Uzbekistanie prawo jazdy wystarczy czterysta dolarów. I nic więcej. Mimo tego kierowcy w Uzbekistanie jeżdżą znacznie lepiej niż Kazachowie i Azerbejdżańcy. O dziwo stosunkowo często sygnalizują manewry (czyli średnio dwóch na dziesięciu) i generalnie jeżdżą spokojniej. Tymczasem podążamy dalej na północ. Do Samarkandy zostało około sto kilometrów. Przed nami góry w pobliżu których mamy zamiar zrobić postój i pożegnanie. Zarysy szczytów są widoczne już z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Najwyższym punktem jest przełęcz Szachrizabz-Samarkanda położona na wysokości około 1650m n.p.m. Droga od dłuższego czasu wznosi się, odkrywając coraz ładniejsze widoki. Jaka szkoda, że nie mam meldunku tak jak Masza. Chętnie zatrzymał bym się tu na parę dni i pochodził po górach! W pewnym momencie Dawron pokazuje zjazd z drogi do zadrzewionego miejsca, gdzie znajdują się czajchany. To tu się zatrzymamy. Jak widać, mój stan niewiele się poprawił - muszę zrezygnować ze wszystkiego, czym chcą ugościć mnie na Ajbiek i Dawron. Jednak coś zjeść trzeba, dobrze że mamy swojego Forestera a w nim całe zapasy żywności. Masza aby mnie ratować, wybiera ryż i dzięki uprzejmości lokalnego kucharza gotuje go w dostępnej kuchni. Po zjedzeniu nabieram sił i czuję się lepiej. Niestety u Maszy sprawy nabierają przeciwne tempo, lecz jest jeszcze w stanie jeść wyborne podobno szaszłyki i słynne lepioszki, czyli coś w rodzaju chleba. Czeka nas chwila rozstania. Ajbiek nieustannie pyta mnie, czy czegoś potrzebuję i nie zważając na moje przeczące odpowiedzi kupuje dla mnie jeszcze wodę na drogę. Z nieukrywanym zmartwieniem żegnamy wspaniałych ludzi, których fantastyczna gościnność i szczera, bezinteresowna pomoc zostanie nam w pamięci z pewnością do końca życia. Mam wielką nadzieję ich jeszcze kiedyś zobaczyć. Do punktu kulminacyjnego zostało jeszcze około dwieście metrów różnicy wysokości. Na przełęczy jesteśmy po kilkunastu minutach. Wita nas tam portret poważnego milicjanta, nieduży bazar z przyprawami i oczywiście widoki, widoki... A propos portretów: na ulicach miast, bądź przy szosach często widać propagandowe plansze lub wielkie zdjęcia szczęśliwych ludzi, ale dotąd na żadnym z nich nie widać podobizny obecnego prezydenta - Isłana Karimowa. Rządy "twardej reki" trwają od końca lat osiemdziesiątych, a sam prezydent ostatnio kolejny raz zwyciężył w ogólnokrajowych wyborach. Droga opada teraz aż do samej Samarkandy. Po pięćdziesięciu kilometrach znośnej, ale nieco monotonnej trasy dojeżdżamy do obrzeży miasta. Jak widać po prawej stronie, tutaj też problem z brakiem benzyny jest jak najbardziej na czasie. Jedziemy rozbitą drogą (jedną z głównych dróg dojazdowych do miasta) i nie możemy uwierzyć, że już niedługo zobaczymy jedno z najpiękniejszych miast Jedwabnego Szlaku. Momentami dziurawy asfalt zamienia się w szuter, po którym jedzie się nieco lepiej. Tak zniszczonych dróg w mieście jeszcze do tej pory nie widziałem! Sytuację doskonale chyba oddaje fakt, że dosłownie co kilkaset metrów spotykamy domową stację benzynową i warsztat wulkanizacyjny (na zdjęciu reklama w pasie między jezdniami). Zaraz za sklepem w którym dokonujemy drobnych zakupów, rozpoczyna się inna Samarkanda: równe drogi, przystrzyżone i podlewane trawniki, służby sprzątające i taksówki spotykane niemal na każdym kroku. Próbuję dotrzeć do polecanego hotelu "Bahodir", jednak kupiona jeszcze w ubiegłym roku w Kaliningradzie nawigacja ani myśli ułatwiać mi zadania. W połączeniu z moim talentem znajdowania najbardziej nieprawdopodobnych "skrótów", szybko trafiamy na Samarkandę o jakiej nie dowiemy się studiując wyłącznie turystyczne foldery i oferty biur podróży. Przez dwoje spotkanych osobno miejscowych zostajemy sprowadzeni na manowce. Cofanie i lawirowanie wąskimi uliczkami z przebiegającym po środku rowem kanalizacyjnym nie jest relaksującą czynnością. Lagicz przy tym to pestka. Wreszcie odnajdujemy nasz dzisiejszy cel a wraz z nim przytulne miejsce dla Forestera Sam pokój jest już przytulny w mniejszym stopniu, a ceny - 26 dolarów za noc - nie nazwałbym niską. Mimo tego miejsce mi się podoba, za sprawą sporego patio poniżej gdzie serwowane są posiłki. Ten serwowany dla nas podwieczorek jestem w stanie jeść niestety tylko ja. Ponieważ w zasięgu wzroku mamy Registan - główny zespół zabytków Samarkandy, trudno odmówić sobie popołudniowego wypadu w te strony. Mimo, że wspomniany kompleks architektoniczny został zbudowany w XVII w. nie czuć tutaj atmosfery, której zaznaliśmy w Chiwie. Zabytki wydają się świeżo pomalowane i odrestaurowane. Gdzieniegdzie zresztą widać prace remontowe. A oto centrum Registanu: znane Medresy Tillia Kali i Szer-Dor: Spacerując w obrębie kompleksu (aby wejść na sam plac potrzebny jest bilet, którego posiadanie kontrolują milicjanci) nie czuję nawet ułamka tego z czym miałem styczność przechadzając się uliczkami Chiwy. Ta specjalnie wyeksponowana na turystów część miasta jest dla mnie po prostu sztuczna. Niemniej jednak stanowi ona pewnego rodzaju alternatywę, a i tak jest o niebo lepsza od tego co widzieliśmy na przykład w Baku. Myślę, że miasto jest warte odwiedzenia nie tylko dlatego, że niegdyś była to stolica ogromnego imperium rządzonego przez Timura. Niespodziewanie otrzymujemy wiadomość, że do Samarkandy dotarła właśnie grupa Rodaków, z którym jeszcze przed wyjazdem nawiązaliśmy znajomość przez Internet. Szykuje się ciekawe i nieoczekiwane spotkanie (wspaniały zbieg okoliczności!). Wracamy pospiesznie do hotelu, przed którym stoi już zaparkowana terenówka oklejona ze wszystkich stron "znakami rozpoznawczymi". W przyjacielskiej atmosferze rozmawiamy do późna, siedząc w patio. Hotel ten jest ulubionym miejscem zachodnich obieżyświatów odwiedzających Uzbekistan. Tego wieczoru szczególnie utkwił mi w pamięci jeden z nich, głośno prowadzący monolog przy jednym ze stołów. Czułem się jak podczas seansu na kanale Discovery puszczonego na cały regulator. 20 VII 2014 Wstajemy o ósmej i po słabym śniadaniu idziemy jeszcze raz zobaczyć Registan, tym razem w promieniach słońca. Masza jednak do końca jeszcze nie wydobrzała, szybko więc pojawia się u niej zmęczenie. Odprowadzam ją do hotelu sam zwiedzając okoliczne zabytkowe miejsca. Deptakiem biegnącym wprost z Registanu docieram do ogromnego meczetu Bibi-Chanum z XIII w. Zaraz za nim znajduje się spory bazar, gdzie postanawiam zawrócić gdyż nie ma ze mną Maszy, a ja - nie ukrywajmy - nie czuję się na tyle biegły by dokonywać skomplikowanych zakupów warzyw i przypraw. Zresztą czekają nas inne rynki w stolicy Uzbekistanu, do której dziś się udajemy. Przed czternastą wyjeżdżamy z Samarkandy, żegnając się z poznanymi Polakami. Jeśli uda mi się otrzymać tadżycką wizę, to mam nadzieję spotkać się z nimi jeszcze w Pamirze, a jak nie to w Kirgistanie. Kilkanaście kilometrów za miastem wypatruję czynną stację benzynową w dodatku z benzyną "Ai-95" (przynajmniej tak twierdzi pracownik). Bez namysłu tankuję do pełna (2400 sum./litr). Dystans na dziś nie jest duży - nieco ponad trzysta kilometrów. Droga jest wyjątkowo monotonna, przebiegająca po równinie, przecinająca niemal bez przerwy mniejsze i większe zabudowania. Wtedy też popełniam swój pierwszy poważny błąd: podczas wyprzedzania z przerwy w betonowej barierce wyjeżdża z naprzeciwka jakaś osobówka. Nie mam zbytniego wyboru i muszę odbić w prawo w konsekwencji zahaczam tyłem o wyprzedzaną ciężarówkę. Uczucie gorąca i nagły przypływ adrenaliny rozchodzą się po całym ciele. W odruchu jadę dalej widząc w prawym lusterku, uszkodzoną klapkę wlewu. Wtedy jeszcze nie znałem skali uszkodzeń, jednak była ona z pewnością o wiele większa niż ciężarówki, która nawet nie zareagowała na incydent. Nie czekając więc na reakcję kierowcy daję gazu aby potem gdzieś w spokoju obejrzeć zniszczenia. Do takiej postawy przyczyniło się chyba gorąco, ogólne znużenie i obojętność kierowcy wyprzedzanego pojazdu. Teraz wiem, że miałem po prostu potrójnego pecha: zbyt wolna jazda do spotkania z ciężarówką, zbyt mocny skręt w prawo no i najważniejsze, że stało się to w takim miejscu, gdzie pojawiają się dwa pasy w jednym kierunku - stąd ta "wyskakująca z nikąd" osobówka. Staram się zachować spokój, który ani trochę nie podziela Masza. Wkrótce skręcamy w boczną drogę, by ochłonąć i obejrzeć stan Forka. A wygląda on dużo gorzej niż myślałem: mocno przetarty bok i tylne drzwi na odcinku ponad jednego metra, tak samo tylny zderzak i uszkodzona klapka wlewu (zmiażdżony siłownik). Ale najgorsze to mocno pęknięta lampa ze zbitą żarówką. Lampę prowizorycznie sklejam taśmą samoprzylepną i przerażony myślę, jakie kłopoty mnie teraz czekają. Mam na myśli obowiązkowe pytania milicjantów na mijanych posterunkach i oczywiście na granicy. O tym, ze takie pytania będą w razie zatrzymania nie mamy oboje żadnych wątpliwości, gdyż uszkodzenia są świeże a milicjanci bardzo dociekliwi. Oczywiście pozostawała opcja dogadania się z kierowcą, ale obawy przed płaceniem sporego haraczu wzięły górę. Poza tym Forestera trzeba koniecznie doprowadzić do normalnego stanu jak najszybciej, gdyż skończyć się to może nawet sprawą karną, jak słyszałem z opowieści naszych uzbeckich znajomych. Nasze plany po raz kolejny ulegną zmianie, po raz kolejny także w kwestii finansowej. Dalszą drogę spędzamy na snuciu bardziej lub mniej prawdopodobnych scenariuszy na wypadek zatrzymania. One wszystkie wezmą w łeb, jeśli kierowca ciężarówki zgłosił problem na najbliższym posterunku. Mamy nadzieję że tak się nie stało, zważywszy, że milicja w Uzbekistanie nie cieszy się jak wiadomo zaufaniem, poza tym dochodzi kwestia widoczności śladów stłuczki na ciężarówce (o ile one były). Mijamy pierwszy posterunek. Przy budce dwóch milicjantów, którzy wydają się być zmęczeni i nie zwracają uwagi na przejeżdżających. Trzeci grzebie w bagażniku, dopiero co zatrzymanego samochodu "dobra, przejechaliśmy" - głośno myślę. Emocje opadają nieco, gdy opuszczamy zaludnione tereny. Przed nami znów pustynia i górzysty krajobraz. Zapominamy niemalże o przykrym zdarzeniu. Przyspieszam i napawam się pięknymi widokami. W ostatniej chwili zauważam, że wyprzedzana ciężarówka wydaje się łudząco podobna do tej, którą zaczepiłem godzinę temu. "To nie był chyba ten samochód, co?" - gwałtowny klakson i światła samochodu natychmiast sprowadzają nas na ziemię. Masza jednak zdążyła zobaczyć, że wyprzedzany "Kamaz" nie posiada żadnych widocznych rys czy otarć. Widocznie uderzyłem w jego masywny zderzak. Przyjmujemy zatem, że kierowca chce zarobić na nieświadomych turystach, idę więc w zaparte i dodaję gazu. Ciężarówka również nie odpuszcza, ale szybko zostaje w tyle. Oby teraz udało się przebyć bez zatrzymywania do samego Taszkientu... Po około czterdziestu kilometrach docieramy na kolejny posterunek. "Zatrzyma, nie zatrzyma" - w głowie krążą mi myśli, gdy w żółwim tempie mijam dwa razy znak "stop". Oddycham z wielką ulgą, gdy gromada milicjantów przejawiła zainteresowanie w stosunku do samochodu poruszającego się bezpośrednio przede mną. To aż dziwne, że nie zaciekawił ich mój rozdarty bok. Nie zauważyli? Na następnym punkcie kontroli przy rozstaju dróg znów mam szczęście w nieszczęściu, gdy milicja zatrzymuje osobówkę, która wyprzedziła mnie dosłownie kilkanaście sekund wcześniej. Do Taszkientu mamy teraz nie więcej niż sto kilometrów. Chyba pierwsze zagrożenie zostało zażegnane. Podążamy do stolicy, lecz tak naprawdę oprócz mglistych planów załatwienia dla mnie wizy i naprawy aparatu żadnych innych nie posiadamy. Przypominam sobie jednak słowa Ajbieka Drugiego, który oferował nam pomoc. Dzwonię do niego w czasie jazdy, wyjaśniam naszą sytuację i otrzymuję zapewnienie o pomocy. Jest to dla nas w tym momencie jedyne wybawienie. Do Taszkientu docieramy o wpół do siódmej wieczór. Po drodze do miasta minęliśmy aż osiem posterunków i co trudne do uwierzenia, na ani jednym nas nie zatrzymano. Znajduję miejsce do parkowania na obrzeżach miasta i z pomocą przechodnia przekazuję nasze położenie Ajbiekowi. Ten zaś przybywa po kilkudziesięciu minutach i po oględzinach auta znika bez słowa na ponad godzinę. Gdy wraca z jakimś znajomym, komunikuje nam że tym razem mamy jechać za nimi do jego domu. Jest już po dwudziestej, gdy przemykamy ulicami miasta. Wszystko wokół jakieś takie szare i zapuszczone. Co rusz przed maskę wyskakują widoczni w ostatniej chwili piesi spacerujący po jezdni i rowerzyści jadący po prąd. Działające latarnie uliczne oświetlają tylko większe drogi; na węższych ulicach oraz na chodnikach panuje kompletna ciemność, przerywana tylko czasami przez światła czynnych gdzieniegdzie sklepów. Na początku myśleliśmy, że to jeszcze tereny podmiejskie, ale ciągnące się kilometrami ponure ulice uświadamiają nam, że jesteśmy już daleko w głębi miasta. Nie sądziłem, że nieformalna stolica całej Azji Środkowej przedstawia sobą taki widok. Mamy nadzieję, że światło dnia przyda jej jutro nieco kolorytu. Ciekawą osobliwością są jedynie niektórzy kierowcy zagadujący mnie z innych samochodów podczas postojów na światłach. Jestem już jednak na tyle znużony, że ucinam wszystkie dyskusje odpowiadając na zaczepki po angielsku. Po przejechaniu ponad dwudziestu kilometrów labiryntem takich samych ulic docieramy nareszcie do domu Ajbieka Drugiego (od tej pory po prostu Ajbieka). Mieszka on w trzypiętrowym bloku w czteropokojowym mieszkaniu z żoną, dwójką dzieci i bliżej niezidentyfikowaną parą ludzi w średnim wieku. Gospodarze ugaszczają nas przygotowaną gorącą zupą oraz herbatą ze słodyczami i arbuzem. Rozmowy, których naczelnym tematem jest Ukraina i tzw. "ukraińscy nacjonaliści" prowadzimy do około dwudziestej trzeciej, gdy już kompletnie wyczerpani dziękujemy wszystkim za spotkanie. Ajbiek przygotował nam posłanie, złożone z cienkich kocy rozpostartych wprost na dywanie. Niestety nie dał niczego do przykrycia się, a za późno by iść do samochodu po śpiwór. Zresztą i tak Forestera nie ma pod ręką - wcześniej na polecenie Ajbieka, musiałem wstawić go do położonej w pobliżu jego domu posiadłości (gospodarz twierdził, że mieszka tam jego przyjaciel). To wszystko wydaje mi się nieco dziwne, lecz jesteśmy oboje tak zmęczeni dniem, że z trudem kojarzymy fakty i szybko zasypiamy przytuleni ogrzewając się wzajemnie. 21 VII 2014 Ajbiek budzi nas już kwadrans przed siódmą. Udaje mi się dodzwonić do kobiety, której córka jest znajomą Maszy. Przekazuję jemu telefon i ustala on miejsce i termin niewątpliwie ciekawego spotkania. Ogrom problemów, które wynikły w ostatnich dniach przytłacza nas na tyle, że zdajemy się tu, w Taszkiencie na jego łaskę i niełaskę. Nie oponujemy więc, jak od razu bez śniadania dostajemy polecenie zabrania auta z posesji. Około dziewiątej jedziemy do jego garażu aby go rozładować przed spodziewaną wizytą w warsztacie. Przy okazji zauważam, że od panującego gorąca wybuchł pojemnik ze sprężonym uszczelniaczem do opon, który schowałem głęboko we wnęce ze zbiornikiem LPG. Po drodze spotykamy się wprost na ulicy z wcześniej wspomnianą panią o imieniu Klaudia, która zaprasza nas do siebie na kilka dni. Z chęcią byśmy skorzystali, jednak dziś mija ostatni dzień ważności mojej rejestracji a poza tym nie chcemy urazić Ajbieka. Odkładamy więc gościnę na wieczór, a sami z pomocą gospodarza realizujemy swoje sprawy. Głośno wyrażając w czasie jazdy emocje postanawiam definitywnie zignorować obowiązek dalszej rejestracji. Żadnych hoteli i nie ważne czym to się skończy! Oprócz remontu auta i aparatu dochodzi przecież sprawa wizy tadżyckiej. Zbędnych wydatków mam więc aż za nadto. Dobrze by było przejść gładko przez te problemy i jak najszybciej opuścić Uzbekistan, którego powoli zaczynamy mieć serdecznie dość. Podążamy dalej ulicami i prospektami stolicy. Niestety za dnia miasto nie wygląda o wiele lepiej niż w nocy. Ogromną ilość nędznych bloków z zaniedbanymi podwórkami i skwerami równoważy jednak sporo zieleni. Zauważamy też wiele szyldów po rosyjsku (obywatele z europejskiej części byłego ZSRR stanowią około 20% mieszkańców Taszkientu). Bardzo uciążliwą rzeczą są spotykane na każdym kroku betonowe rynny na krańcach jezdni służące do odprowadzania wody deszczowej. W każdym większym mieście w Uzbekistanie (i nie tylko) przez długi czas stanowiły źródło nagłego przypływu adrenaliny. . Warsztat znajduje się na drugim końcu miasta. Po rozmowie z pracownikiem Ajbiek przekazuje mi, że czeka mnie wydatek 250 dolarów za doprowadzenie auta do w miarę normalnego stanu (za wyjątkiem lampy, która jest tutaj nie do zdobycia w ciągu kilku dni). Targowanie się nie odnosi oczywiście skutku, gdyż najwyżej osiemnastoletni majster szybko zauważył, jaka przytrafiła mu się zdobycz, a Ajbiek wyraźnie nie garnie się by mi pomóc w negocjacjach. W kiepskich nastrojach zabieramy się z powrotem do centrum, tym razem do punktu naprawy optyki. Lokalizacja zaproponowana przez Ajbieka zbiega się z tą, jaką znalazłem wcześniej po długich poszukiwaniach w Internecie. Cena - 50 tys. sum za możliwość korzystania z aparatu wydaje mi się przy ostatnim wydatku prawie niezauważalna. Po drodze gospodarz opisuje nam miejsca, które oglądamy przez okno. Oględnie mówiąc nic specjalnie interesującego, ludzi w mieście stale przybywa, zaś w okolicy czynnych jest wiele zakładów przemysłowych pamiętających jeszcze czasy Breżniewa a nawet Stalina. Ajbiek zostawia nas przy serwisie sam jadąc dalej za swoimi sprawami (to dziwne, ale do tej pory nie wiem czym tak naprawdę się zajmuje). Ponieważ niedaleko stąd znajduje się ambasada Tadżykistanu, udajemy się tam w celu rozeznania. Dowiaduję się, że wizy wydawane są codziennie od 8:00 do 11:00 i dla mnie wystarczy jedynie paszport i opłata wizowa. Jej wysokość pozostaje na razie nie znana z uwagi na tłum oblegający wejście. Mimo wszystko to bardzo dobre wiadomości i w podniosłym już nastroju wyczekuję Ajbieka. On sam niedługo potem zjawia się i odwożąc nas do jego domu kontynuuje opowieści o swoim rodzimym mieście. Ja myślami jestem już jednak znacznie dalej. A więc uda się! Zobaczymy Tadżykistan! Chcąc się jakoś odwdzięczyć, zapraszam naszego gospodarza na obiad w restauracji. Wbrew pozorom nie jest to jednak takie łatwe. W pierwszej znanej mu trwa akurat "Sanitarnyj Dien" czyli chyba powszechne sprzątanie. Kolejna placówka gastronomiczna odstrasza nas już z samego progu, a w trzeciej oferują jedynie szaszłyki. Zmęczeni i głodni wybieramy więc drugie piętro napotkanego supermarketu, gdzie czynny jest sporych rozmiarów bar. Zamawiam ziemniaki z mięsem, manty, sałaty i lepioszki. Wracamy do naszej tymczasowej kwatery, gdzie żona Ajbieka przyrządza właśnie spagetti. W Uzbekistanie potrawy przyrządza się zgodnie z zasadą - "minimum narzędzi, maksimum rąk", normalne jest też próbowanie potraw w czasie przyrządzania i wypluwanie resztek z powrotem do naczynia. Możliwość złapania więc jakiejś infekcji jest bardzo prawdopodobna. Przed dziewiętnastą jedziemy z Ajbiekiem i jego żoną do Pani Klaudii na umówione spotkanie. Mieszka sama w jednopokojowym mieszkaniu, a dwie jej córki mieszkają za granicą, w tym jedna w Polsce. Wedle jej słów nie zamierza ubiegać się w Polsce o status repatrianta. Przeżywszy 45 lat w suchym i gorącym klimacie Uzbekistanu nie jest w stanie wytrzymać zupełnie przeciwnego klimatu Moskwy i Gdańska. Rozmawiamy do późnego wieczora. Ponieważ Ajbiek z żoną musieli wcześniej wrócić do domu, krótki dystans do ich lokum pokonujemy na piechotę. Wracając dostrzegam jeszcze jeden punkt usługowy z którego dziś skorzystam. Szewc pochodzący najwidoczniej z Rosji albo Ukrainy urzęduje w miniaturowym kantorku. Za solidne przeszycie moich sandałów z Trabzona, które ledwie wytrzymują trudy podróży bierze 5000 sumów. Myślę, że przez kolejny miesiąc chodzenia po wszelakim terenie mogę być spokojny. Jest już sporo po dwudziestej pierwszej, a my zamiast wracać do Ajbieka, postanawiamy jeszcze posiedzieć w Internecie. Możliwe jest to w supermarkecie, gdzie jedliśmy dziś razem obiad. Po ponad dwugodzinnym przesiadywaniu, rozmowach z bliskimi i czytaniu wiadomości z trudem odnajdujemy drogę. Około północy stukamy cicho w drzwi mieszkania, ale nikt nie otwiera. Dzwonimy do Ajbieka, który jak się okazuje nie wrócił jeszcze do domu. Telefonuje on do owych tajemniczych znajomych, którzy dopiero wtedy otwierają nam drzwi. Nie zamieniając z nikim ani słowa, pospiesznie myjemy się po kolei i nie doczekawszy powrotu gospodarza, nieco po pierwszej kładziemy się do spać. 22 VII 2014 Już po pięciu godzinach snu, głośnym stukaniem w drzwi budzi nas Ajbiek i każe niezwłocznie zbierać się do ambasady. Wyraża przy tym swoje niezadowolenie, gdyż według niego na pewno się spóźnimy, z uwagi na zbierającą się kolejkę. Widząc, że sytuacja z brakiem śniadania ma zamiar się dziś powtórzyć, delikatnie proponuję zjedzenie czegokolwiek przed wyjazdem. Ajbiek nie odpowiada, natomiast jego żona w milczeniu wykłada pokrojony chleb i resztki, które (tak samo jak wczoraj) gospodarze spożywali przed naszym obudzeniem. Tą nieprzyjemną sytuację potęguje jeszcze nasze niewyspanie. Ajbiek na początku czekał na nas przy drzwiach, a potem zszedł już do auta. W takim samym milczeniu jedziemy z nim do ambasady. Pomimo tego, że do otwarcia podwoi placówki pozostaje jeszcze niemal godzina, cały okoliczny teren wypełniony jest szczelnie kłębiącą się ciżbą. Przy bramie odgrodzonej dodatkowo barierkami milicjanci dają do wypełnienia listę z numerkiem w kolejce. Jesteśmy na 58. miejscu! Na przeciw ambasady znajduje się budynek, którego piwnice zostały zaadoptowane na pomieszczenia w których w pierwszej kolejności przyjmowane są interesanci. Oprócz pobrania ankiet do wypełnienia wykonuję tam także niezbędne kserokopie. Dobrze, że w tym samym pomieszczeniu znajduje się mini stołówka, gdzie po porcji jajecznicy z parówką, powoli wracamy do normalnego życia. Tymczasem milicjant przy barierkach zaczyna pojedynczo przepuszczać ludzi wywołując ich imiona z listy. Widząc, że z turystów jesteśmy tylko my i jeden jak się okazało Szwajcar, próbujemy nawoływaniami zwrócić na siebie uwagę mundurowego, który jak widać jest tutaj Panem i Władcą. Pomyślałem, że może oczekuje jakiegoś prezentu, przeciskam się więc przez tłum w kierunku innego, wyglądającego równie poważnie funkcjonariusza. Milicjant zażądał pokazać zawartość mojego plecaka. W tym momencie przez nieuwagę wypadły mi na ziemię wszystkie przedmioty z otwartego plecaka. Na pierwszy plan wysunął się paszport z którego na asfalt wyfrunął 100-rublowy banknot. dzięki któremu miałem nadzieję przyspieszyć całą procedurę. Sporo się chyba zmieniło w Uzbekistanie ostatnimi czasy, gdyż przedstawiciel władzy nie zwrócił na ten incydent żadnej uwagi, przepuścił nas (tzn. mnie i Szwajcara) przez bramę ambasady nie zabierając pieniędzy. Tam, po kilkuminutowym oczekiwaniu przed okienkiem, po wręczeniu paszportu i ankiety, słyszę: "Wasza wiza będzie gotowa dziś po drugiej". Co ciekawe pieniądze za nią (w kwocie pięćdziesięciu dolarów) mam wpłacić w momencie jej odebrania. Miłe zaskoczenie. Uspokojeni, udajemy się teraz na znany rynek "Czorsu" w celu zakupu pamiątek. Po drodze kolejny raz uzupełniamy energię w miejscowej kawiarence zamawiając naleśniki z twarogiem i bananowe ciasto. Ta część miasta wywiera na nas o wiele lepsze wrażenie: przestronne ulice, odnowiona zabudowa, równe i czyste chodniki. A oto najbardziej zadbana, reprezentacyjna ulica Prezydencka, po której każdego dnia przejeżdża prezydent Karimow ze swoją świtą. Dzwonimy też do Pani Klaudii, z którą mamy nadzieję dokonać wspólnych zakupów na "Czorsu". Umawiamy się przed stacją metro o tej samej nazwie. We wnętrzu jej panuje porządek i kojący chłód. Niestety możliwość wykonywania zdjęć jest tutaj ograniczona przez patrole milicyjne, jeden z których oprócz zawartości naszych toreb, skontrolował także dokumenty. Przed trzynastą jesteśmy już we trójkę na jednym z największych rynków w Środkowej Azji. Wtorek to chyba zdecydowanie nie najbardziej ruchliwy dzień tutaj, mimo tego wybór owoców i warzyw jest spory. Jednak naszym celem jest tutaj zakup złota, które podobno jest znacznie tańsze niż w Europie. Masza nie może się zdecydować, gdyż wyroby rodzimej produkcji są zbyt niskiej próby, drogie lub po prostu nie ładne. Zostajemy z niczym. Naszymi trofeami z rynku jest jedynie siatka pysznych brzoskwiń i parę ładnych drobiazgów, które kupiliśmy z myślą o naszej Joli. Wkrótce dzwoni Ajbiek i słysząc o powodzeniu naszej "misji" w ambasadzie, proponuje znów podwiezienie. Razem ze mną w kolejce oczekuje kilku turystów z jak się domyślam Anglii (wszyscy kategoria A). Chłopaki pomylili konsulat ze sklepem, byli srodze zawiedzeni, że wizy nie otrzymuje się automatycznie po dostarczeniu do okienka paszportu i pieniędzy. Ja dzięki temu szybko trafiam na początek i odbieram dokument - droga do Tadżykistanu stoi teraz dla nas otworem! W kolejce do odebrania stoi również mój Forek. Radość z otrzymania wizy i fakt, że na aucie nie widać już wcześniejszych uszkodzeń usypia znacznie moją czujność. Chłopak na moich oczach pospiesznie przykręca ocalałe, sklejone taśmą kawałki lampy. Ajbiek proponuje mi skorzystanie z usług pobliskiego elektryka, który mógłby rzucić okiem na moją instalację gazową. Nie wiem co we mnie wstąpiło, że przystałem wtedy na tę propozycję. Po ponad półgodzinie wyczekiwany ekspert nareszcie się pojawia i przez krótką chwilę walczy bez powodzenia z problemem. Widząc, że sprawa może się skończyć jak w Kamaszi, proponuję tak jak wtedy by obejrzał schemat, który przechowuję w pamięci notebooka. Tym razem jednak moja propozycja zostaje zauważona i po krótkim majsterkowaniu uradowany widzę, że gaz się załącza! Bardzo wylewnie dziękuję mojemu wybawcy, a gdy on się oddala, Ajbiek od razu karci mnie i mówi, że jeszcze pożałuję takiego ekspresyjnego wyrażania uczuć. I rzeczywiście: gdy odliczam w moim przekonaniu sprawiedliwe 45 tys. sumów za naprawę, majster "złota rączka" kręci głową i żąda za usługę sto dolarów! Mój nastrój zmienia się w mgnieniu oka i oczywiście natychmiast wybucha kłótnia. Ajbiek też włącza się do dyskusji (po uzbecku) w konsekwencji czego cena spada o połowę, co i tak moim zdaniem jest stanowczo za dużo, jednak daję wtedy za wyganą. Jedziemy teraz w dwa samochody znów do naszego Taszkienckiego gospodarza. Po drodze zahaczamy o mały rynek nieopodal jego domu, gdzie kupujemy wspaniałe brzoskwinie (niecałe dwa złote za kilogram), arbuzy i niezbyt okazale wyglądający melon, który okazał się najsmaczniejszym jakiego jedliśmy. Wszystkie owoce i warzywa na tym rynku pochodzą ze sławnej Fergańskiej Doliny. Jeśli jeszcze kiedyś odwiedzę te strony, to koniecznie zaglądnę w ten mało poznany zakątek Uzbekistanu. Po powrocie postanawiam znów zaprosić Ajbieka, tym razem z całą rodziną w te samo miejsce, w którym byliśmy wczoraj. Zabieram też notebooka, gdyż dzięki temu będą oni mogli porozmawiać ze swoimi krewnymi pracującymi w Rosji. Ciekawe, że ani znajomi Ajbieka w domu i w Internecie ani nawet jego dzieci nie przejawiają nami żadnego zainteresowania, nie odzywając się do nas ani słowem, zupełnie jak gdyby nas nie było. W czasie drogi do baru cały czas rozmyślałem nad zagadkowym zniknięciem pieniędzy, które w pośpiechu zostawiłem wprost na stole. W odpowiedniej chwili biorę Ajbieka na stronę i opowiadam o problemie. Po powrocie do domu wyjaśnia się, że jego brat, (teraz dopiero dowiadujemy się kim jest ów milczący i niezbyt sympatyczny człowiek mieszkający u niego) podczas naszej nieobecności przełożył zwitek banknotów do stojącej wyżej szklanej misy. "Aby dzieci nie wzięły" - jak demonstruje Ajbiek wyciągając pieniądze na naszych oczach. Coraz więcej dziwnych rzeczy dzieje się dookoła nas. Najchętniej dalibyśmy stąd dyla, niestety trzeba poczekać jeszcze dwa dni na naprawę aparatu. Pod wieczór udaje się trochę rozładować sytuację poprzez rozmowy przy oglądaniu rodzinnych fotografii Ajbieka i kilka partyjek warcabów. Pytam przy okazji gospodarza, z jakimi sąsiednimi krajami Uzbekistan utrzymuje dobre stosunki? Ajbiek bez namysłu odpowiada: "Uzbekistan". Jestem nieco zdziwiony, ale wnet wszystko staje się oczywiste. I tak: z Kazachstanem sprawa jest jasna, z Turkmenistanem kłótnie idą o wodę, którą Turkmeni zabierają z Amu-darii w dwóch miejscach, pozbawiając życia duże połacie środkowego i zachodniego Uzbekistanu; z Tadżykistanem sytuacja wygląda chyba najgorzej - jeszcze niedawno nawet trwały regularne potyczki graniczne, (granica między obydwoma krajami jest w wielu miejscach zaminowana) gdyż jak w przypadku Kazachstanu, Tadżykistan rości pretensje do Samarkandy i Buchary, a Uzbekistan ze swojej strony ma pretensję do budowy wielkiej Hydroelektrowni Roguńskiej, czyli spór spowodowany jest przez wodę. Oprócz tego Uzbekistan oskarża swojego sąsiada a przepuszczanie fundamentalistów islamskich na swój teren. A Kirgistan? Z nim również kraj ten ma spory terytorialne, ale sytuacja między państwami jest chyba najlepsza w porównaniu do innych. Bagaż spraw załatwionych tego dnia jest na tyle przytłaczający że po pewnym czasie nie mamy już sił prowadzić dalszych rozmów i zasypiamy niemal natychmiast w ubraniach na podłodze. 23 VII 2014 Rano budzą nas głosy w mieszkaniu. Tym razem bez ogródek proszę znów Ajbieka o śniadanie i otrzymujemy oboje chleb, arbuz i herbatę. Po takim posiłku jedziemy do garażu, aby załadować Forestera rzeczami, które pozostawiliśmy tam przed wizytą w warsztacie. Przy okazji daruję Abiekowi butelkę "żołądkowej" z naszego zestawu i bardzo dziękuję za pomoc. Ponieważ musimy tu tkwić do jutra, dobrze by było poznać nieco lepiej to przeszło dwumilionowe miasto. Niespodziewane wydatki spowodowały jednak, że postanawiam odpuścić sobie kilka ciekawych miejsc (między innymi okazałą przeszło 350-metrową wieżę telewizyjną) i skoncentrować się na nieco tańszych atrakcjach. Wydaje się, że miasto zostało w całości zbudowane dosłownie kilkadziesiąt lat temu. Wtedy też (dokładnie w 1966 roku) miało miejsce wielkie trzęsienie ziemi, które zniszczyło niemal całkowicie całą jego zabudowę. Wysiłkiem "wszystkich narodów ZSRR" stolica Uzbeckiej Republiki Radzieckiej została odbudowana zaledwie w cztery lata. Przy garażu Ajbieka zaczepia nas jak się okazuje jego sąsiadka, na której posesji zostawiłem samochód podczas pierwszej nocy w Taszkiencie. Jest strasznie rozmowna by nie powiedzieć gadatliwa i niemalże siła zaprasza nas na przekąskę do swojego patio. Pomni żołądkowych przygód grzecznie odmawiamy konsumpcji lokalnych specjałów, którymi zapełniony jest stół, zadowalając się kilkoma owocami. Otrzymujemy zaproszenie na wieczór tego samego dnia, gdyż podobno cała jej rodzina ma być wtedy w komplecie. Nareszcie wyruszamy na miasto. Kierujemy się w stronę stacji kolejki linowej, która przebiega w okolicy wspomnianej już wieży telewizyjnej. Wagoniki przesuwające się w żółwim tempie przebiegają nad jedynym w Uzbekistanie parkiem wodnym, dzięki czemu można ocenić czy miejsce to jest warte odwiedzenia. Po przejażdżce próbujemy bezskutecznie znaleźć opisane w przewodniku Muzeum Represji. Przedstawia one podobno rzekomą rosyjską okupację i źródło wszelkich nieszczęść dla kraju w czasie władzy radzieckiej i przedrewolucyjnej rosyjskiej. Ponieważ zarówno telefon jak i adres z ksiązki się nie zgadzają, oraz miejscowi nie mają o obiekcie zielonego pojęcia, rezygnujemy i udajemy się na krótki spacer reprezentacyjną ulicą będącą chyba najlepiej utrzymaną częścią stolicy. Ze zwiedzania jednego muzeum nici, na szczęście nie tak daleko jest jeszcze inne, tym razem pod gołym niebem. Eksponatami są parowozy i lokomotywy oczywiście z czasów ZSRR. Podczas gdy Masza próbuje schłodzić się w cieniu stojącej przed wejściem altanki, ja biegam niemalże bez opamiętania po i wewnątrz eksponatów. Jestem jedynym zwiedzającym, gdyż po drodze spotykam jedynie kilku robotników troszczących się o wygląd kolekcji (w tym kilku śpiących nieopodal między drzewami). Wchodzenie do wnętrza lokomotyw i dotykanie wszystkiego co się tylko jest możliwe nie tyle z powodu nieuwagi pracowników ale z faktu, iż nie obowiązują tutaj żadne zakazy obecne w tego typu muzeach na całym świecie. Wizytę tutaj nie uznaję więc za stratę czasu. Nieznośne gorąco również i mnie skłania do poszukiwań chłodniejszych miejsc. Jednym z takich jest położony naprzeciw muzeum główny dworzec kolejowy, gdzie w przytulnej i klimatyzowanej poczekalni chłodzimy się kupioną wodą mineralną siedząc na skórzanych kanapach. Wnętrza lśnią czystością, a rozkłady wyświetlane są na wielkich płaskich ekranach. Zdjęć nie udaje się niestety robić z uwagi na (podobnie jak na stacjach metro) obecne wszędzie zakazy i dyżurujących milicjantów. Od upału i postępującego zeń zmęczenia nie chce nam się już wiele chodzić i a tym bardziej robić zakupy jedzenia na rynku. Jedziemy więc do znanego już nam marketu gdzie zaopatrujemy się m. in. w arbuza i kawał chałwy, z którymi udajemy się do pani Klaudii. Ze swojej strony częstuje nas ona pysznymi drobiowymi pielmieni. W czasie naszej wizyty otrzymuję telefon z serwisu i wiadomość, że mój aparat nareszcie jest gotowy. Z miejsca więc wsiadam w auto i po godzinie jestem już z powrotem. Zdawałoby się, że wszystkie sprawy i problemy w Uzbekistanie zostały załatwione i lada chwila pożegnamy to miasto. Już niedługo przekonamy się, że nie tak łatwo wyrwać się z jego szponów. U przemiłej gospodyni bawimy do wieczora, w czasie którego Masza rozmawia, ja zaś zajmuję się wyłącznie wylegiwaniem na kanapie. Dzwoni Ajbiek (Drugi) i przypomina nam o zaproszeniu brata jego sąsiadki. Mój żołądek znów (szczególnie po ostatniej wizycie u nich) nie jest do końca w normie, tym bardziej nie chce nam się znów odwiedzać tego miejsca. Jakoś niezręcznie jest nam jednak odmówić i parę minut po dwudziestej pierwszej przybywamy w niechcianą gościnę. Tym razem poznajemy gospodarza, właściciela okazałego domu z basenem na dziedzińcu, ogrodzonego równie solidnym murem. Stanowi to wyraźną wizytówkę człowieka o szerokich wpływach i kontaktach zapewne daleko nie na niskich szczeblach władzy. Długi czas opowiada on o Uzbekistanie w samych superlatywach, chwaląc między innymi tempo wydobywania wszelkich możliwych surowców i budowy dróg. Wtedy też "dowiadujemy się", że chwilowe trudności z którymi zmaga się kraj są powodem niecnych knowań wszystkich jego sąsiadów, wśród których pierwsze skrzypce gra oczywiście Tadżykistan. Według niego Uzbekistan jest krajem niemalże samowystarczalnym, rozwijającym się niezależnie od światowej gospodarki. Z grzeczności nie śmiemy przypominać naszemu rozmówcy, że za pracą w Rosji wyjechało dobre kilka milionów Uzbeków, którzy stamtąd przysyłają kwoty zasilające w znacznej części budżet jego ojczyzny. Mimo rozwiniętego przemysłu motoryzacyjnego (w 2005 roku wykupiono wszystkie udziały w zakładach Daewoo, funkcjonuje poza tym wielka fabryka koncernu Chevrolet) z rodzimej produkcji i surowców (największy na świecie eksport bawełny) dobrze żyje tylko kilka procent populacji, co zresztą widać na ulicy a już na pewno w innych, mniejszych miastach i na dzikiej prowincji. Gospodarze próbują nas namówić na konsumpcję lagmana (w skrócie: makaronu z mięsem i dodatkami) podsuwając przygotowane specjalnie dla nas dwa półmiski. Masza zdecydowanie odmawia, ja zaś znów by nie urazić nikogo zjadam ilość z dosłownie jednej łyżki. Już niedługo gorzko tego pożałuję. Dochodzi dwudziesta trzecia a wraz z późną porą i zmęczenie, więc zdecydowanie żegnamy wszystkich i razem z Ajbiekiem wracamy jego autem do domu na długo oczekiwany ostatni nocleg w Taszkiencie. Przed snem gospodarz daruje nam dwa słoiki truskawkowej konfitury, kompot i kurt - białe, mięsne pierogi, które potem zapomnimy zabrać ze sobą w drogę. Śpimy jak zwykle na kocach na podłodze bez pościeli, poduszek i prześcieradła, nakrywając się przyniesionymi z sobą ręcznikami. 24 VII 2014 O wpół do drugiej budzi mnie straszliwy ból żołądka. Chyba każdego z nas bolał kiedyś żołądek, lecz takiego koszmaru jeszcze w życiu nie przeżywałem. Ból jest tak silny, że jedynie co jestem w stanie zrobić to obudzić Maszę i doczołgując się w konwulsjach w mieszkaniu do pierwszych napotkanych drzwi, walę w nie i wołam o pomoc. Jak przez mgłę pamiętam pojawiającą się przez chwilę postać Ajbieka i jeszcze jakiś ludzi (chyba wcześniej nie widzianych), nie wiem jakim cudem miałem jeszcze siłę, dzięki której dotarłem do łazienki, w której wymiotowałem w strasznym bólu bliżej nieokreśloną ilość czasu. Potem była już tylko ciemność... W przebłyskach pamiętam, że pojawił się lekarz, uciskający mój brzuch. Dalsze wydarzenia mogę odtworzyć tylko dzięki relacji Maszy. Lekarz - dobrze rozmawiający po rosyjsku biały mężczyzna w wieku około czterdziestu lat razem z młodą sanitariuszką (która rozłożyła wszystkie swoje przybory na materacu na podłodze) po pobieżnych badaniach i zmierzeniu mi temperatury orzekł, że dopadło mnie zatrucie pokarmowe. Sanitariuszka bez używania jakichkolwiek środków dezynfekujących zrobiła mi zastrzyk podobno przeciwbólowy i po krótkiej rozmowie (już po uzbecku) z Ajbiekiem para opuściła mieszkanie tak szybko jak się pojawiła. Jedynymi wskazówkami co do dalszej rekonwalescencji, jakie udało się Maszy wyciągnąć od lekarza ma być jednorazowe wypicie z rana specyfiku o nazwie "Lineks" i jeszcze jakiegoś innego preparatu rozpoczynającego się od litery "F". Żadnych recept na leki i zaleceń na piśmie nie otrzymaliśmy. Po wizycie odzyskałem nieco świadomość i po trwającym jeszcze długo dokuczliwym bólu, nad ranem nareszcie znalazłem sen. Z letargu budzę się równocześnie niemal z Maszą około wpół do ósmej. Czuję się bardzo osłabiony i chyba mam lekką gorączkę. Żona Ajbieka przygotowuje śniadanie, lecz podobnie jak wcześniej nikt zdaje się nie zauważać naszej obecności. Mamy teraz już serdecznie dość takiej gościny i w pośpiechu zabieramy nasze rzeczy oraz podarowane nam słoiki, z których jeden wypada mi w przedpokoju z rąk rozbijając się w drzazgi na kamiennej podłodze. Ajbiek czeka na nas przy drzwiach by podwieźć nas pod garaż znajomego, u którego wczoraj tak niefortunnie biesiadowaliśmy. Wybiegamy niemalże z mieszkania nie żegnając się z nikim, a ja zataczając się na schodach zostawiam za sobą wielką czerwoną kałużę rozlanego kompotu która nie wywołuje u mnie najmniejszego poczucia winy. Podobnie szybko docieramy do auta, do którego wsiadam będąc dalej w półprzytomnym stanie. Nie pamiętam w tym miejscu czy i jak pożegnałem się z Ajbiekiem Drugim - zupełnym przeciwieństwem tego pierwszego. Palącą sprawą w tym momencie jest dojechanie do Pani Klaudii i odbycie tam przyspieszonego procesu mojej rehabilitacji. Mimo, że Pani Klaudia mieszka kilka przecznic dalej, wydaje mi się że jechałem tam prawie godzinę. Za sprawą powiększającej się gorączki w głowie bezustannie krąży mi przeklęte odtąd słowo "Lagman" - nie mam bowiem najmniejszej wątpliwości, że to właśnie ten posiłek stał się przyczyną mojego zatrucia. Strach pomyśleć, czym by się skończyło wszystko, gdybym zjadł wczoraj całą przygotowaną dla mnie porcję. Naszym światełkiem w tunelu o nazwie "Taszkient" jest teraz ta wizyta, możliwa dzięki rozmowie telefonicznej Maszy i po prostu dlatego, że Pani Klaudia jest człowiekiem o złotym sercu. Ma ona ponadto niemałe doświadczenie w zwalczaniu wszelkich pokarmowym zatruć o jakie w stolicy Środkowej Azji Europejczykom nietrudno. Uzbeckie dzieci do brudu przyzwyczajone są już od początku swojego życia, w konsekwencji czego flora bakteryjna ich żołądków znacznie lepiej radzi sobie z różnymi drobnoustrojami. Ja mimo tego nie mogę wyzbyć się wrażenia, że próbowano nas celowo otruć. Pani Klaudia zasięga telefonicznej porady u swojej koleżanki - lekarki. Za jej wskazówkami przyjmuję kilka tabletek jakiegoś lekkiego antybiotyku (nazwy nie pamiętam), gdyż wieziony z nami Ibuprofen nie odniósł żadnego rezultatu. Dostaję także kilka chłodnych okładów i po wzięciu takiegoż prysznica czuję się nareszcie nieco lepiej. Mogę nawet zjeść pierwszy posiłek - rozgotowany do półpłynnej konsystencji ryż. Po tym wszystkim siły wracają mi na tyle, ze jestem już w stanie pozować do wspólnego zdjęcia. Z naszą wybawczynią żegnamy się nieco po trzynastej, darując magnes na lodówkę w kształcie gdańskiej kamieniczki. Właśnie tam chce pojechać ona by zobaczyć swoją ukochaną wnuczkę, której od Pani Klaudii wieziemy całą siatkę jej ulubionych taszkienckich cukierków. Gdy wracamy do auta zauważam, że mechanizm zamykania klapki wlewu nie działa (brakuje w nim kilku detali) a że nie chcę machać na to ręką (w końcu wydałem krocie na naprawę) musimy załatwić nieprzyjemną reklamację u lakiernika. Po bezowocnych próbach z jego strony, żądam 50 tys. sumów rekompensaty, Wychodzi kolejna przykra rzecz: Ajbiek oszukał nas na 80 dolarów przy naprawie auta przekazując mniejszą niż nam deklarował kwotę pracownikowi. Istny koszmar! Dzwonię do Ajbieka już nie w celu odzyskania przywłaszczonych pieniędzy, ile wyduszenia z jego pomocą jakiś pieniędzy od smarkacza, który w tak niesolidny sposób obszedł się z Foresterem. Tutaj nasz mistrz od krętactwa okazał się pomocny i otrzymuję pieniądze, choć w liczbie kilku tysięcy sumów mniej niż chciałem. By nie było do końca źle znajduję z pomocą przypadkowego kierowcy czynną stację benzynową, na której zalewam "osiemdziesiątką" (bo niczego innego nie ma) prawie pół baku i z nieopisanym uczuciem ulgi, żegnamy to miasto. Fatalne perypetie jakie nam się przydarzyły, przyćmiły znacznie wspaniałe przygody, mające miejsce wcześniej. Po drodze na mijanych bazarach usiłujemy wydać niepotrzebne już (bo praktycznie nigdzie niewymienialne) uzbeckie sumy. Niestety jak zauważyliśmy, jakość owoców i warzyw maleje wprost proporcjonalnie od odległości do stolicy, toteż ostatnie zakupy zaplanowaliśmy w przygranicznym mieście Bekabad położonym jakieś sto dwadzieścia kilometrów na południe. Monotonną, pozbawioną ciekawych widoków drogą docieramy tam po siedemnastej. Miasteczko robi wrażenie jednego wielkiego bazaru, na którym wydajemy w końcu nasze ostatnie sumy. Jesteśmy sześć kilometrów od granicy. Planów na bliższą znajomość z tym miejscem nie mamy, gdyż (co chyba jest zrozumiałe) myślami jesteśmy już w Tadżykistanie. Szybko też docieramy do dziwnego przejścia granicznego. Dziwnego, bowiem oprócz nas nie znajduje się tam żaden pojazd, jest tylko dwóch milicjantów i kilka szwendających się kundli. Jeden z mundurowych na nasz widok wykonuje rękami znak "X" na wysokości szyi, co napawa nas lekkim pesymizmem. I rzeczywiście: te przejście jest niedostępne dla innostrańców. Milicjant po rosyjsko-uzbecku szczegółowo wyjaśnia, że musimy się wrócić "zaledwie" czterdzieści kilometrów i skręcając w prawo kilka kilometrów od głównej drogi znaleźć żądany obiekt. Cóż, nasza w tym wina bo tak naprawdę nawet na mapie to przejście jest oznaczone jako lokalne. Z drugiej strony dobrze pamiętałem pouczenia pogranicznika w Karakałpakstanie, który wyraźnie wskazał nam Bekabad, jako przejście, przez które będziemy opuszczać Uzbekistan (na granicy należało to deklarować). Jedyny plus to oczywiście niedawne zakupy. Przejście graniczne znajduje się nie więcej niż dwieście metrów od drogi, jednak gdyby nie kilka tirów stojących w okolicy i wcześniejsze wskazówki, wypatrzyć je byłoby trudno. Nie ma bowiem przy drodze żadnych znaków informujących co się tu znajduje. Od razu ładujemy się pod samą bramę, dodatkowo zachęceni przez jednego z kierowców: "Turyści? Prosto, bez kolejki!" Tych słów powtarzać nam już nie trzeba. Żołnierz, przepasany okazałym karabinem sprawdza pobieżnie nasze dokumenty i otwiera żelazne wrota. Widzimy posterunek i zabudowania identyczne do tych w Karakałpakii. Różnica między tamtym przejściem polega na tym, że wokół nas nie ma żadnych innych pojazdów. Przez chwilę mamy nawet obawy, czy te przejście nie jest przypadkiem czynne tylko w określonych godzinach, nie widać bowiem żadnego ruchu. Gdy podjeżdżamy do zabudowań, absolutnie nikt się nami nie interesuje. Po krótkim namyśle, postanawiam poszukać samemu kogoś, kto poprowadzi całą procedurę. Gdy znajdujemy się kilka kroków od samochodu zostajemy od razu poproszeni o dokumenty przez umundurowanego człowieka, wyrósłszego jakby spod ziemi. Chwilę potem sytuacja wraca do poprzedniego stanu, gdyż człowiek odszedł bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. Krążąc po okolicy trafiamy do budynku po prawej i chociaż jesteśmy jedynymi osobami chcącymi w danej chwili przekroczyć granicę, dostajemy tam standardowe polecenie: czekać... Po pewnym czasie dołączają do nas inni (tylko my pokonujemy przejście samochodem), szczególnie zapamiętałem jednego Tadżyka - ojca dwójki bardzo ładnych dzieci. My dalej czekamy a pogranicznicy robią wrażenie bardzo zapracowanych, gdyż bezustannie przemieszczają się pomiędzy budynkami nosząc ze sobą pliki dokumentów. Po godzinie tracimy w końcu cierpliwość i jednego z celników nieustannym nagabywaniem zmuszamy by się nami zainteresował. Sytuacja niespodziewanie drgnęła z miejsca i trafiamy razem z pozostałymi do kontroli paszportów. Oczekujemy w napięciu, bowiem od dawna nie mamy przecież ważnej rejestracji pobytu. Pogranicznik przed nami sprawdza Tadżycką kobietę w wieku około lat czterdziestu. Ponieważ posługuje się rosyjskim, nie mamy problemów ze zrozumieniem przebiegu rozmowy. Kobieta jednak zna ten język słabo i gdy okazuje się, że nie posiada wymaganego potwierdzenia pobytu, funkcjonariusz oznajmia jej nieprzyjemnym tonem, że nie ma prawa opuścić teraz kraju i że zostaje zatrzymana. Kolej na nas. Pokazujemy "puste" paszporty, zatrzymując karteczki z nieważną rejestracją przy sobie. W odniesieniu do nas pogranicznik zachowuje się zupełnie inaczej. Wypytuje nas o nasze przygody w Uzbekistanie. Ochoczo opowiadamy o widzianych krajobrazach i wspaniałych ludziach, wspominając również te nieprzyjemne zdarzenia, które miały miejsce w czasie podróży. Urzędnik sprawia wrażenie zadowolonego i życzy nam wszystkiego dobrego, stemplując nasze wizy. W tym momencie pomyślałem, że to chyba nasz rosyjski sprawił, że poszło nam tak gładko. Ileż bowiem możliwości tracimy, jadąc do Środkowej Azji bez znania tego języka. Oczywiście jeszcze lepiej byłoby znać jeden z języków turkijskich (np. turecki) z niego bowiem wywodzą się inne, używane w krajach Azji Środkowej (za wyjątkiem Tadżykistanu i Afganistanu). Jednak to właśnie rosyjski jest względnie dobrze rozumiany na terenie całego byłego ZSRR, czyni go to więc językiem międzynarodowym w tej części świata. Zapominają o tym wszelkiej maści podróżnicy, "zdobywcy Wschodu", jak lubią siebie nazywać w zatytułowanych przeważnie po angielsku relacjach. Gnający w swoich terenówkach, poza miastami nie oddalający się od nich na więcej niż kilkaset kroków, z dobrym angielskim i zapasem kilkunastu rosyjskich słów, mogą co najwyżej powiedzieć, że WIDZIELI, a nie ZROZUMIELI Wschód. A już na pewno nie, że go ZDOBYLI. Zresztą...sam widok to dla niektórych i tak bardzo dużo, by nie powiedzieć za wiele. Po przejściu kontroli czujemy, że najtrudniejsze już za nami. Standardowe noszenie kilku wybranych bagaży na rentgen a potem samochód. Przy Foresterze już kręci się dwóch głodnych wrażeń przedstawicieli służby celnej. Drobiazgowe oględziny i wyrzucanie wszystkich rzeczy z auta było w tym momencie jedną z ostatnich rzeczy w życiu, którą chciałbym oglądać. Z opresji wybawia nas Masza, której zdolności dyplomatyczne chyba są zdecydowanie lepsze od moich. Pogranicznicy ograniczają się do sprawdzenia nadkoli auta (?) za pomocą latarek, zerknięcia do schowka i... możemy ruszać! Zostaje jeszcze ostatnia brama, przed którą żołnierz sprawdza, czy aby na pewno wszystko w paszportach się zgadza i przed nami na wyciągnięcie ręki wymarzony, tajemniczy, tak długo oczekiwany TADŻYKISTAN! C.d.n.
  3. 14 VII 2014 Wypoczęci budzimy się nieco po siódmej rano. Rzeka nieopodal której się rozbiliśmy okazała się nieprawdopodobnie zamulona i niezbyt czysta, jednak wczoraj po całym dniu podróży i w dodatku w nocy było mi wszystko jedno. Cel na dzisiaj to oczywiście dotarcie do podobno najpiękniejszego miasta w Środkowej Azji, przedtem jednak musimy załatwić bardziej przyziemne sprawy, odwiedzając lokalny bazar. Kolej na targ ze starociami, w jego poszukiwaniu przemykamy najbardziej reprezentacyjnymi ulicami miasta. Bądź co bądź, jednak to stolica i miasto dorównujące wielkością Gdyni (około 300 tysięcy mieszkańców). Muszę koniecznie zaopatrzyć się w metalowe kanistry. Nigdy więcej badziewia z supermarketów! Na rynku udaje mi się kupić trzy: dwa aluminiowe po dziesięć litrów każdy i jeden dwudziestolitrowy - oczywiście wszystkie produkcji radzieckiej. W przypadku tego ostatniego zbijam cenę o ponad połowę (10000), gdyż jego stan pozostawia wiele do życzenia. Nic lepszego jednak nie znajduję. Niedługo po tym udaje się dokupić także paliwo. Dwa spośród trzech plastikowych kanistrów porzucam obok na trawie. Niemal natychmiast znajdują nowego właściciela. Dochodzi dwunasta i po wykonaniu obowiązków nareszcie możemy zabrać się za przygotowanie śniadania. Dziś będzie to między innymi jajecznica, surówka z pomidorów i kompot, który przygotowujemy w tym samym miejscu, w którym przed chwilą kupowaliśmy benzynę. Stolicę Karakałpakstanu żegnamy dopiero po wpół do trzeciej, gdyż w międzyczasie okazało się, że kupiona wcześniej ładowarka nie działa i muszę odwiedzić trzeci już rynek, gdzie bezproblemowo otrzymuję zwrot pieniędzy. Jest pochmurno z temperaturą +26*C podróżujemy z większa dozą komfortu. Może dziwić, ale nie odczuwam żadnej różnicy między jazdą na "osiemdziesiątce" a jazdą na "Ai-92". Ciekawe jak bardzo różni się skład tych paliw? Podróż umilają dodatkowo kupione przed chwilą pyszne winogrona. Większość owoców i warzyw jest tutaj jeszcze lepsza (i tańsza) niż w Gruzji. Od razu za miastem rozpoczyna się kolejna pustynia - Kyzylkum, która będzie nam towarzyszyć aż do wschodnich rubieży Uzbekistanu. Po półtorej godzinie skręcamy w kierunku miasta Urgencz leżącego już w bliskim sąsiedztwie Amu-darii. Rzeka, która cały czas płynie równolegle do naszej trasy zasila rozbudowany układ kanałów irygacyjnych, dzięki którym roślinność bujnie się tu rozwija. Główna droga do Urgencza każe nam przypuszczać że miasto to, aczkolwiek niewiele mniejsze od Nukusa, ma od niego o wiele mniejszą rangę. Przed samym mostem przez rzekę znajduje się posterunek milicji. Spotykaliśmy je już wcześniej po drodze, ale ten zapamiętałem szczególnie. Milicjant czający się w cieniu drzewa, machając ręką jak autostopowicz zatrzymuje nas. Na potok uzbecko rosyjskich słów, moje "I dont anderstand" wypowiedziane pewnym tonem zadziałało bezbłędnie i zostajemy od razu puszczeni wolno. Wkrótce i sam most, i Amu-daria, której daleko jeszcze do stanu w jaki zmienia się dwieście kilometrów dalej. Za mostem - kolejny posterunek i tym razem wiem, że nie pójdzie tak łatwo. Znajomi, którzy urodzili się i żyli długi czas w Uzbekistanie bardzo ostrzegali nas przed tutejszą milicją. Tutaj nie przestrzega się tak zwanych "praw człowieka", zdarzają się tortury, nawet egzekucje bez wyroku. Stąd też milicji unikaliśmy jak ognia. Tymczasem polecono mi wysiąść z samochodu. Z duszą na ramieniu idę parę kroków w pobliże jakiejś budki. Na szczęście kończy się tylko na kontroli dokumentów i wpisania moich danych odręcznie do zeszytu. Samochodu nikt nie kontrolował i nikt się nie czepiał. Może karakałpacka milicja znacząco różni się od uzbeckiej? A może dlatego mamy fory, że jesteśmy "turisty"? Nieco to nas uspokaja, ale rzecz jasna daleko nam jeszcze do stuprocentowej pewności. Po kilku minutach przejeżdżamy już głównymi ulicami Urgencza - miasta będącego niemalże kopią Nukusa z główną, reprezentacyjną arterią i z zupełnie zaniedbanymi przedmieściami. Po kolejnych trzydziestu kilometrach wreszcie przybywamy do Chiwy, która z początku nie zaskakuje, głownie dlatego, że nie możemy od razu znaleźć drogi do polecanego hotelu w ścisłym centrum miasta. Szybko jednak natrafiamy na mury osiemnastowiecznej twierdzy Iczan-Kala wewnątrz których znajduje nasza baza wycieczkowa na najbliższe dwa dni. Bardzo sympatyczny gospodarz rozmawiający płynnie po rosyjsku oprowadza nas po obiekcie, który wywołuje bardzo pozytywne wrażenia wyglądem wewnętrznym, ceną za pokój (90000 sum) i widokiem z tarasu na mury Twierdzy. Z pewnością, to najciekawszy hotel w jakim do tej pory byliśmy, nie mówiąc o lokalizacji - to tak jakby wjechać autem na zamkniętą dla ruchu ulicę Długą w Gdańsku, czy na Rynek Główny - w Krakowie. Właściciel dostarcza nam stolik pod notebook (hotel posiada dostęp do Internetu). Z niecierpliwością czekamy na wiadomości od naszych bliskich szczególnie z Ukrainy, gdzie trwa obecnie regularna wojna. Pod wieczór opróżniam jeszcze jeden z kanistrów i wystawiam go na zewnątrz, mam nadzieję, że to nareszcie położy kres zapachowi benzyny w aucie. 15 VII 2014 Wstajemy parę minut po 10:00 i zbieramy się na dół na śniadanie. Oprócz nas przy jednym stole jedzą dwie młode Niemki. Tutaj spotyka nas małe rozczarowanie - porcje nie są tak duże jak w Nukusie, a my potrzebujemy na dziś sporo kalorii jako że mamy w planach spędzić cały dzień zwiedzając miasto. Na szczęście Niemki wychodzą przed nami zostawiając sporo nietkniętego jedzenia. Chcemy dziś obejrzeć zabytki znajdujące się poza murami Twierdzy, zostawiając sobie główne atrakcje na jutro. Od razu przy bramie znajduje się budynek szkoły podstawowej, z widoczną sentencją obecnego prezydenta Uzbekistanu, zapewne gloryfikującego naukę. Dalej mamy też uczelnię wyższą i zbudowaną dopiero w 1912 roku bramę Kosz-Darwaza. Była ona niegdyś elementem zewnętrznego pierścienia murów, czyli twierdzy Diszan-Kala, po której zostało jedynie kilka obiektów (głównie bram). Niewiele zmieniło się tutaj w czasach radzieckich (nie licząc restauracji zabytków). Obiekty powstałe w tych czasach albo nie rażą albo zostały nieco "zmodyfikowane". W czasach carskich natomiast zbudowano wiele pożytecznych gmachów, jak wspomniana szkoła, urząd pocztowy lub szpital (1913 rok). Dzięki kanałom irygacyjnym dużo tutaj zieleni, dzięki której zwiedzanie nie jest nużące Aby się ochłodzić, zamawiamy w zauważonej budce lody śmietankowe. Są naprawdę dobre - chyba nie tylko za sprawą upału śmiem twierdzić że przebijają smakiem słynny "plombir", który jeszcze gdzieniegdzie można dostać na Ukrainie. Jeżeli ktoś chciałby odnaleźć to miejsce, to przed widzianym wcześniej "radzieckim zegarem" należy skręcić w lewo, i po przebyciu około stu kilkudziesięciu metrów jest się już na miejscu (parasolki z prawej strony ulicy). Po konsumpcji przechodzimy obok uniwersytetu pedagogicznego gdzie grupa dziewcząt oczekuje na mający odbyć się egzamin wstępny. Nieco dalej oczy nasze przyciąga świątynia w której znajduje się mauzoleum jednego z władców Chorezmskiego chanatu, którego Chiwa była niegdyś stolicą. O dalszą drogę pytamy jedną ze spacerujących w grupie kobiet. Sajora jest matką pięciorga dzieci i przyjechała właśnie ze swoimi trzema córkami z pobliskiego miasteczka - Szabata na egzaminy jednej z nich. Ona sama uczy rosyjskiego w miejscowej szkole. Dobrze zarabia, jak mówi półtora miliona miesięcznie (wobec średniej uzbeckiej 500 tysięcy), gdyż jest to obecnie bardzo poszukiwany zawód. Udajemy się razem na krótki spacer w kierunku twierdzy Iczan-Kala, wzdłuż murów. Ogrodzona jest ona wysokim murem na kształt prostokąta, o obwodzie przeszło dwóch kilometrów. Wejście do środka jest możliwe przez cztery bramy, wychodzące na cztery strony świata. Z kobietami rozstajemy się przy Bramie Zachodniej. Jest to miejsce, w którym zwiedzanie rozpoczyna większość zachodnich (i nie tylko) turystów. Przechodząc przez wrota, zostajemy przy kasie poproszeni o zakup biletów (12 dolarów od osoby plus kilka tysięcy sumów za filmowanie). Z miejsca dajemy do tyłu, gdyż zwyczajnie marnotrawić pieniędzy w tej podróży nie planowaliśmy. Zamiast tego wchodzimy na okoliczny mur z którego można fotografować i filmować zabytki Chiwy. Od razu jak na dłoni widać stąd niedokończony minaret Amin-chana, według mnie najciekawszy zabytek w całej Środkowej Azji. Pierwotnie miał mieć wysokość osiemdziesięciu metrów, ale jego sponsor, czyli Amin-chan, zginął w walce, co zatrzymało budowę. Stąd już tylko zejście po schodkach i już jesteśmy na terenie twierdzy. Fotografować i chodzić można do woli, bowiem tak naprawdę bilety są potrzebne do zwiedzania wnętrz poszczególnych obiektów, a nie samej twierdzy. Nikt nas nie nagabuje, na stoiskach z pamiątkami zamiast chińskiego badziewia mamy miejscowe, produkowane ręcznie wyroby, o cenach takich, że po prostu wstyd się targować. Przy straganach prawie nie ma zagranicznych turystów, to miejsce nie jest komercyjne - ewenement na skalę światową! Kupujemy wiele rzeczy, tu po prostu każdy wyrób jest piękny. Trochę zgłodnieliśmy, na szczęście od hotelu dzieli nas dosłownie kilkadziesiąt kroków. Zabieramy więc z samochodu niezbędne rzeczy i na tarasie przyrządzamy obiad. Zwiedzanie twierdzy planowaliśmy na jutro, ale do zachodu słońca zostało jeszcze kilka godzin. To dobrze, że wszystkie najważniejsze zabytki Chiwy usytuowane są w jednym miejscu. Po obiedzie zatem ruszamy na kolejny podbój starej części miasta. A oto najwyższy minaret Islam-Chodży (jeden z najwyższych w Azji Środkowej - 44,5 metra), z którego w czasach panowania chana zrzucano niewierne żony. Nie wejść na szczyt to jak nie zobaczyć Chiwy. I to dosłownie: po pokonaniu 117 schodków wszystkie ważne zabytki mamy w zasięgu wzroku. Na pierwszym planie Mauzoleum Pachlawana-Mahmuda - miejsce spoczynku wielu chanów w XIII-XXw. I "mój faworyt" z okładek przewodników, ze zdjęć z gazet. Tyle lat marzyłem by tu dotrzeć! Minaret Dżuma. Kobieta sprzedająca bilety do poprzedniego minaretu twierdziła, że to on był pierwotnie miejscem kaźni. (Wysokość 33 metry). Stara i nowa Chiwa W takie miejsca chce się wracać... Zwiedzamy teraz poszczególne po uliczki i zakamarki wewnątrz Twierdzy. Tutaj w odróżnieniu od Azerbejdżańskiego Lagicza nie tak łatwo znaleźć warsztaty rzemieślnicze, które od swojego powstania równolegle z miastem prawie się nie zmieniły. Ogarnia mnie niesamowity klimat tego miasta, mam wrażenie, że cofnąłem się do średniowiecza. Nigdy wcześniej, w żadnym innym mieście nie czułem tak namacalnie ducha jego historii. Trudno uwierzyć, że większość zabytków liczy sobie mniej niż dwieście lat. Przepełnieni wrażeniami, wracamy przed dziewiętnastą do hotelu, gdzie prawie natychmiast ucinam sobie dwugodzinną drzemkę. Masza rozmawiając przez Internet z bratem słucha kolejnych złych wiadomości: niedaleko domu jej Rodziców spadają pociski, ulicami miasta przeciągają kolumny czołgów, panuje powszechna psychoza. Trudno to sobie wyobrazić, gdyż jeszcze rok temu byliśmy w tym szarym, ale bardzo spokojnym mieście. Nasze rozmowy tuż przed północą przerywa brak prądu w obrębie całego Starego Miasta. "Zdarza się. Często." -mówi nam gospodarz, do którego zeszliśmy w świetle latarek. Nie mamy innego wyjścia jak wziąć szybki prysznic i położyć się spać. 16 VII 2014 Dziś wyjeżdżamy z Chiwy. Wstajemy przed siódmą i jeszcze przed śniadaniem idziemy na spacer po murach twierdzy. Widzimy też spory rynek przy Bramie Wschodniej O 9:30 jemy złożony z nieco przesolonej jajecznicy, kawałka sera, chleba i herbaty z morelową konfiturą, posiłek w hotelu. Będziemy musieli więc oprócz zakupów na dzisiejszą drogę, zaopatrzyć się w produkty na drugie śniadanie. Sprawą gardłową jest jednak załatwienie benzyny. Tutaj też jak w całym Karakałpakstanie jest ona prawie niemożliwa do zdobycia. Dzieje się tak z powodu niesnasków z władzami w Taszkiencie, uważających Karakałpakstan za "zbuntowany" rejon. Uzbecy stanowią tutaj mniejszość, ten rejon zawsze "nie pasował" do pozostałej części Uzbekistanu. Stalin dobrze wiedział co robi, gdy w 1936 ostatecznie kształtował granice republik; w przypadku Uzbekistanu tereny rdzennie uzbeckie (okolice miasta Szymkent) oddał Kazachom w zamian oferując Uzbekom tereny kazachskie. Tyle teorii, wyruszam na poszukiwanie paliwa u miejscowych na terenie twierdzy. Jeden widząc moje położenie i puste karnistry, rzuca cenę: 7000 za litr. Wyśmiewam go i jednocześnie dochodzi do mnie, że to nie jest to dobre miejsce do poszukiwań. Na szczęście problem połowicznie rozwiązuje właściciel hotelu, z którym jedziemy do miejsca, gdzie mogę nabyć poidło dla mojego Forka. Połowicznie, bo benzyna jest tylko "osiemdziesiątka" i tak jak wcześniej, z kanistrów. Zapewnienia, że podobno "najlepsza w Chiwie" jakoś mnie nie uspakajają. Po parominutowej jeździe docieramy do jednego z dworów. Tam znajomy właściciela hotelu szybko przynosi cztery pięciolitrowe butelki wypełnione żółto-zieloną cieczą. Z przerażeniem patrzę, jak wypełnia ona dwa przywiezione przeze mnie kanistry. "Czy on na TYM pojedzie??" - takie myśli bez przerwy kołatają mi w głowie. Zbytniego wyboru jednak nie mam - 3600 sumów za litr. Interesu dobijamy w tym oto miejscu. Mimo wszystko świadomość, że mam paliwo na drogę podnosi na duchu. Ciekawe czy w równym stopniu podniesie to możliwości Forestera? Po powrocie Masza komunikuje mi, że nie kupiła wczoraj wystarczającej ilości ozdób. Musimy więc jeszcze trochę pobawić w Chiwie. Zresztą mamy czas do dwunastej. Ostatnie dwie godziny spędzamy szwendając się oddzielne, każde w swoich sprawach - Masza idzie na "pakupki", a ja dostaję do ręki jej aparat (mój nie działa od spotkania z burzą na Arale i raczej szybko działać nie będzie) co jest okazją do "zrobienia" jeszcze kilku pominiętych miejsc w Twierdzy i nie tylko. Nieubłaganie przychodzi chwila na pożegnanie z tym pięknym miejscem. Twierdza zdobyta! Żeby osłodzić "gorycz zwycięstwa" odwiedzamy polecane już miejsce z lodami. Tym razem każemy zapełnić nimi rondle z których jemy zazwyczaj zupę. Nawet tego nam mało. Pokrzepieni i schłodzeni, żegnamy się z miłym sprzedawcą, który zrobił nam sporą zniżkę, chociaż o nią nie prosiliśmy. Miasto opuszczamy ostateczne dopiero koło czternastej. Mamy chyba talent do grzebania się z rana i będzie trzeba to odrobić w nocy, gdyż do przejechania mamy dzisiaj prawie 500 kilometrów - chcemy dojechać do kolejnego znanego miasta - Buchary. Przed nami raczej monotonna droga. z mnóstwem kiszlaków i miasteczek. a mniej więcej dziewięćdziesiąt kilometrów od Chiwy nieoczekiwanie zaczyna się nowa autostrada, którą wyjeżdżamy wkrótce na pustynię. Do przejechania mamy jeszcze 380 kilometrów. Ustaliliśmy cel: Jezioro Tudakul leżące dwadzieścia pięć kilometrów od Buchary. "Mam nadzieję, że będzie jeszcze jasno" (jak dojedziemy na miejsce) - stwierdzam w pewnym momencie, płynąc niemalże płaską jak tafla lodu drogą. Jednak tydzień w Uzbekistanie, to za mało, by nabrać wystarczającego pojęcia o tutejszych drogach w kontekście własnych możliwości... W pewnym momencie zauważam na ekranie nawigacji, że brzeg Amu-darii która na tym odcinku stanowi granicę państwa, znajduje się całkiem blisko drogi. Fajnie byłoby zażyć szybkiej kąpieli i tak w ogóle to zobaczyć nareszcie Amu-darię w pełnej krasie. Znajduję zjazd z autostrady i nie zważając na protesty Maszy, która argumentuje, że przecież jeszcze niedawno się spieszyliśmy, kontynuuję jazdę "gruntowką" wypatrując rzeki. To musiało się źle skończyć - przejeżdżając zbyt blisko brzegu zakopujemy się definitywnie. Fatalnie! Taka piękna pogoda, a wychodzi na to, że muszę grzebać się w błocie. Upatrujemy pomocy w osobie jakiegoś człowieka, kręcącego się w okolicy - może wyciągnie nas swoim "ogórkiem" którym przyjechał wcześniej? Ów osobnik, nie pytany podchodzi do nas, bez słowa patrzy na ugrzęźniętego bezradnie Forestera i wracając do swojego auta odjeżdża w siną dal. Patrzymy zdumieni. Zabieram się więc do roboty, Masza będąca w opozycji od samego początku realizowania pomysłu pt. "Pożegnanie z Amu-darią", beztrosko moczy nogi w rzece i spaceruje po okolicy. Wyjechanie z błota zajmuje mi czterdzieści minut, na które składają się między innymi podnoszenie samochodu i podłożenie pod koła desek i jutowych worków wypełnionych piaskiem. Kolejne minuty spędzam na obmywaniu instrumentów z ciemnożółtej mazi i ponowne załadowanie auta, gdyż aby wydostać podnośnik, musiałem wyciągać z tyłu masę rzeczy. Nareszcie po straconej godzinie, możemy zabrać się do konsumpcji połowy pysznego arbuza z nukuskiego bazaru i relaksować się łagodnym szumem fal Amu-Darii. Gdzieś tam, na drugim brzegu znajduje się mityczny Turkmenistan... Na kąpiel jakoś przeszła nam ochota. Poza tym czas nas goni (o ironio!). Po drodze jesteśmy zatrzymywani w kilku miejscach przez drogową milicję. Na pierwszym posterunku próbuję na wszelkie możliwe sposoby pokazać, że komunikacja z nami po rosyjsku nic nie da. Takie próby są jednak z góry skazane na niepowodzenie, gdyż funkcjonariusz prosi dokumenty od nas obu, a co ma począć Masza z ukraińskim paszportem? "Miejsce urodzenia, Ukraina?" tonem zdradzającym triumf pyta milicjant. "A tam, co słychać, wojna?" - ciągnie, wyprowadzając nas lekko z równowagi. Ja idę w zaparte i dalej nie daję poznać po sobie, że cokolwiek rozumiem. O dziwo, milicjant nie upiera się i po zadaniu ostatniego pytania z tej samej serii: "Są papierosy?", puszcza nas wolno. Chyba więc ta uzbecka milicja nie jest taka zła... Poza tym w takich miejscach można zatrzymać się na postój, gdy noc zastanie nas w drodze. Jak mówił nam ktoś, jest tam najbezpieczniej. Czasami można się natknąć na takiego "straszaka". Wkrótce równiutka autostrada się kończy, teraz od podskakiwania na wybojach znów zaczyna wszędzie pachnąć benzyną. Folia, którą owinęliśmy korki w kanistrach okazała się niewystarczającym zabezpieczeniem - paliwo po niej płynie równo. Ponieważ zapach w samochodzie znów staje się nie do wytrzymania, (a do tego boimy się o żywność) decyduję się opróżnić kanistry tankując Forestera. Zalewam wszystko co mam, czyli czterdzieści litrów. Powinno to wystarczyć na dzisiejszy dzień. Tak jak to zwykle bywa w podróży, o jutro będziemy się martwić potem. Droga nas nie rozpieszcza. Tutaj pierwszy raz zrozumiałem paradoks: na dobrych drogach należy jechać wolniej z uwagi na milicję, natomiast na nawierzchni takiej jak ta należy jechać co najmniej 90 km/h by po prostu "przelatywać" przez wertepy. Jednak im bliżej do Buchary tym rzadziej się to udaje. Głębokie koleiny i tempo rowerzysty szybko wywołują rozdrażenie. A jeszcze kilkanaście minut temu jechaliśmy jak po stole... Po pewnym czasie jakość nawierzchni nieco się poprawia. Niestety zmrok zapada bardzo szybko, tak że prawie nie zauważyliśmy jak przeminęło późne popołudnie a za nim i wieczór. O dwudziestej pierwszej jest już zupełnie ciemno. Przypominam sobie słowa Sergieja "nie jeźdź w nocy w Uzbekistanie". Obawy tłumi jednak pragnienie znalezienia się w bardziej gościnnym miejscu niż piaski pustyni - w końcu do celu mamy już tylko sto kilometrów. Przydałoby się też więcej benzyny. W kwestii dostępności tej ostatniej niestety bez zmian; stacje albo są zamknięte, albo sprzedają wyłącznie metan. Samochodów coraz więcej, tak jakby kierowcy przepadali bardziej za jazdą w nocy niż w dzień. Większość z nich poza tym bardzo niechętnie zmienia światła przy wymijaniu. Może to miał na myśli Sergiej? "Wojna światłowa" - jak trafnie określiła to Masza - trwa przez całą drogę do Buchary. Do miasta docieramy dopiero po dwudziestej trzeciej. Od Chiwy przejeżdżaliśmy cztery posterunki i na każdym nas kontrolowano i oczywiście zadawano różne pytania. Na ostatnim z nich (50 kilometrów przed miastem) milicjant poradził mi zatankować na jedynej o tej porze czynnej STACJI BENZYNOWEJ! Znajduje się ona już w Bucharze pod szyldem "Uz-gaz-ojl". Nie tak prosto ją znaleźć, mimo uprzednio otrzymanych wskazówek, gdyż oznakowanie jest fatalne. W zasadzie nie przesadziłbym zanadto, jeśli powiedziałbym, że w tym mieście nie ustawiono żadnych znaków drogowych. Gdyby nie skąpe oświetlenie na niektórych skrzyżowaniach to możliwe, że drogi szukalibyśmy do rana. W końcu stacja się znajduje a na niej benzyna Ai-91, co chyba można uznać w Uzbekistanie za szczyt luksusu. Do baku wchodzi dwadzieścia sześć litrów. Pracownik za nic w świecie nie chce się zgodzić na nalewanie paliwa do kanistra (jest to w Uzbekistanie zabronione). Trzeba było tak nie szaleć z tankowaniem własnych zapasów wcześniej - byłbym co najmniej "dwie dychy" do przodu. Cena, jak można się spodziewać nieco niższa niż w Chiwie - 3200 sum za litr. Z Buchary wyjeżdżamy nadzwyczaj szybko mknąc po czymś, co nazwałbym Północna Obwodnica. Od razu zanika wszelki ruch samochodowy, za to pojawiają się dobrze znane wertepy. Znów przemykam raz jedną stroną drogi, raz drugą. Teren jest niesprzyjający, asfalt skończył się zaraz za miastem. Masza drzemie od dawna, w aucie panuje więc względny spokój nie licząc pobrzękiwania garnków i innych dźwięków dobiegających z bagażnika. Ja też nigdzie się już nie spieszę, a temperatura na zewnątrz (+19*C) działa kojąco mimo przeciwności drogi. Po dotarciu do pierwszego punktu orientacyjnego położonego na skrzyżowaniu dróg, po dłuższej analizie możliwości, decyduję się pojechać jeszcze kilka kilometrów na północ. Tutaj już "zwykła" nawigacja nie zdaje egzaminu, używam więc notebooka. Na radzieckiej mapie widnieje najkrótsza, zdaje się droga, prowadząca wzdłuż innego sztucznego zbiornika wodnego położonego bardziej na zachód. Nią też podążam kilka kilometrów na północ. Po dotarciu w pobliże sztucznego jeziora, trakt przegradza brama i charakterystyczne betonowe zapory. Zwiastuje to, że dotarliśmy do jakiegoś obiektu strategicznego Od pierwszego z jezior dzieli mnie teraz mniej niż sto metrów, sytuacja podobna do tej z Bułgarii. Udaję się w kierunku bramy, gdzie stukaniem budzę śpiącego nieopodal okna milicjanta. Staram się wzbudzić uczucie litości (my, biedni i zabłąkani turyści...) lecz przedstawiciel prawa nie zagłębia się w naszą sytuację tylko macha ręką, dając do zrozumienia, że mamy wracać. Zresztą nawet nie wiem, czy zrozumiał cokolwiek z moich słów, gdyż jak już zdążyliśmy zauważyć spora część funkcjonariuszy państwowych w Uzbekistanie nie zna żadnego europejskiego języka. Dochodzi pierwsza w nocy, a ja wcale nie mam pewności, czy nie będę musiał szukać okrężnej drogi przez Bucharę, od której oddaliliśmy się na ponad trzydzieści kilometrów. Obawy okazują się na szczęście płonne i za drugim podejściem znajduję właściwy trop. Znów szlaban, ale tym razem jest to ośrodek wypoczynkowy "Łazurnaja" Obiekt niestety zamknięty, stróża brak. Zapewne w dzień jest inaczej (co sugeruje obecność nieopodal grupy młodzieży), zresztą my nie za bardzo mamy ochotę spać tutaj. Lepiej samemu znaleźć sobie jakieś przytulne miejsce. W ciemnościach jest to utrudnione, próbujemy więc podjechać jak najbliżej wody sprawdzając po kolei wszystkie zjazdy z asfaltu. Po dwóch nieudanych próbach (za każdym razem wjeżdżaliśmy na zamieszkaną posesję) znajdujemy to Dacza jak widać dopiero się buduje i robotnicy nie odwiedzają jej zbyt często. Najważniejsze jednak że położona jest przy samej plaży. Parkuję więc jak najbliżej wody przy niewielkim występie. Na zewnątrz ziąb niesamowity, po raz pierwszy od tygodni zakładamy ubrania z długim rękawem. Jest wpół do trzeciej w nocy, gdy rozkładam namiot na ubitej ziemi. Masza po szybkim obmyciu się wodą z kanistra zasypia momentalnie. Ja jeszcze przed zaśnięciem i umyciem się, postanawiam przyrządzić "zupkę chińską" i herbatę, gdyż ostatni większy posiłek miał miejsce jeszcze przy Amu-darii. 17 VII 2014 Już o ósmej mimo zmęczenia budzi nas gorąco i dobiegające ludzkie głosy. Pracownicy obecni przy sąsiedniej budowie, z zainteresowaniem wyglądają na nas zza parkanu. Z trudem wychodzę z namiotu, bowiem krótki sen w połączeniu z wczorajszym nocnym posiłkiem dał mieszankę, której było dla mojego żołądka za wiele. Oprócz pretensji z jego strony, zaczyna mnie także bardzo boleć głowa, tak że niestety muszę przyjąć tabletkę przeciwbólową i do południa nie jestem w stanie normalnie funkcjonować. Około jedenastej idziemy wreszcie przyjrzeć się okolicy i oczywiście spróbować kąpieli. Okolica z początku wywiera niegościnne wrażenie Plażę (o ile można ją tak nazwać) stanowi gliniano-błotnisty brzeg z resztkami jakiś konstrukcji, na brzegu zaś - budujące się powoli prywatne posesje i być może pensjonaty. Widać trwa tutaj dobrze nam znane zagradzanie i zabudowywanie wszystkiego co położone jest w sąsiedztwie wody. Jednak tempo tego procesu w Uzbekistanie bardzo mi się podoba, mam nadzieję że za naszego życia niewiele się tutaj zmieni. A Jezioro? Cóż, tylko na pierwszy rzut oka wygląda niesympatycznie. Gdy jednak podejdzie się bliżej... Woda zaskakująco czysta i ciepła. Ma też ciekawą barwę i smak bardziej gorzki niż słony. Jest to zasługą sporej dozy minerałów, jakich dostarcza rzeka Zerawszan (ponad 800 kilometrów długości) kończąca w nim swój bieg. Kąpiąc się, mamy wrażenie przebywania nad morzem, za sprawą porywistego, ciepłego wiatru i wszechobecnego zapachu soli. Jej połacie zalegają też w pobliżu jeziora. Występowanie wielu minerałów widać także w okolicznych zbiornikach wodnych, które nadają wodzie całą gamę barw. Na trasę wracamy jak zwykle po południu. Dziś to głównie przez mój stan z rana, ale także przez złą passę napotykania obiektów strategicznych - już na samym początku tracimy prawie trzydzieści kilometrów z powodu kolejnego szlabanu i zapór... czy jest jeszcze ktoś, kto wątpi w mój talent do ich znajdowania? Od początku dnia kilka razy dzwoni do mnie Ajbiek i zaprasza w gości. Jesteśmy już blisko jego rodzimego miasta (Kamaszi) , więc umawiamy się, że dzisiaj go odwiedzimy. Po wcześniejszym zapoznaniu się z różnymi relacjami i ustaleniu priorytetów w podróży, postanowiłem podarować sobie zwiedzanie Buchary. Najciekawszym więc obiektem w mieście pozostanie dla nas "Uz-gaz-ojl", dzięki któremu możemy kontynuować naszą wyprawę. Dystans to mniej niż trzysta kilometrów. Pogoda jak zwykle wyśmienita, powietrze suche dzięki czemu nie czuć tak gorąca. Poznajemy teraz różnorodność krajobrazów Uzbekistanu - poprzez pustynię i kamieniołomy, pola bawełny, zakłady przemysłowe, aż po osiedla mieszkaniowe. Nie mogło także zabraknąć obrazków jak z bajki Jakiż piękny i naturalny jest ten kraj! Mam nadzieję, że pozostanie, podobnie jak Azerbejdżan w izolacji jak najdłużej. I pal sześć, drogi! Jeśli jestem na wakacjach, to już wolę jeździć po rozbitym asfalcie z dziurami i mieć możliwość zjazdu z drogi kiedy chcę, niż podążać nowiusieńką drogą zagrodzoną z obu stron wysokim płotem, barierkami, czy ekranami przez które nic nie widać. Sielankę psuje tylko aktywność milicji; częste kontrole dotyczą jednak głównych dróg (głownie na granicy obwodów) i z perspektywy czasu oceniam to jako mało uciążliwą dolegliwość. Zresztą sytuacja w stosunku do turystów poprawia się (podobno) z roku na rok. Postojów nie robimy wiele chcąc jeszcze za dnia przybyć do celu. Sześćdziesiąt kilometrów od Kamaszi zatrzymujemy się tylko na kawę, gdyż Ajbiek dzwonił wcześniej mówiąc, że nakryty stół z kolacją już na nas czekają... Za jego radą jedziemy skrótem objeżdżając ostatnie miasto po drodze - Karszi od północy. Trochę tracę głowę przy zamkniętym szlabanie na moście nad jednym z kanałów, jednak z pomocą idą miejscowi jadący samochodem w tym samym kierunku. Zaraz za miastem kolejna kontrola, podczas której trwa komiczna już wymiana zdań w językach uzbeckim i polskim. Dialog podobny do rozmowy ślepego z głuchym nie mógł trwać długo, więc niemal natychmiast jesteśmy odpuszczeni bez kontroli dokumentów. Chyba nie robiono nam problemów także dlatego, że panowie milicjanci mają wielu innych, rodzimych "interesantów" z którymi zapewne utną sobie dłuższą pogawędkę. Docieramy do Kamaszi, gdzie następuje długo oczekiwana chwila spotkania. Ajbiek dzwonił do mnie dzisiaj chyba z dziesięć razy, za każdym razem dopytując się kiedy nareszcie się zjawię. Bardzo jesteśmy ciekawi, jak zostaniemy przyjęci. Po serdecznym przywitaniu, jedziemy teraz za nimi (Ajbiek jest obecny wraz ze swoim bratem) do jego domu, w którym skwapliwie korzystamy ze skromnej bani. Po częściowej regeneracji siadamy do wieczerzy, która oczywiście przygotowana jest zgodnie z powszechną uzbecką tradycją. Ponieważ mój żołądek nie wrócił w pełni do normy, odkładam degustację sławnego uzbeckiego płowu na dzień jutrzejszy. Piję więc głównie herbatę podczas gdy Masza delektuje się mantami z mięsa i cebuli, polanymi śmietaną. Po namowach decyduję się również skosztować tego delikatesu. Dopada mnie zmęczenie połączenie z osłabieniem po podróży bez żadnego prawie posiłku. Zasypiam od razu przy stole. Masza w tym czasie jedzie z całą rodziną Ajbieka na lody. Gdy budzę się jest już ciemno a wszyscy są już z powrotem. Ajbiek prosi mnie, bym wjechał autem na posesję, po czym wraz ze swoimi synami zabierają się za jego mycie i pucowanie! Gospodarze bardzo troskliwie się nami zajmują; w drodze do kąpieli czeka na mnie jeden z jego synów, podaje mi ręcznik i mydło, to samo spotyka mnie podczas każdego mycia rąk w strumieniu wody polewanej ze specjalnego naczynia. Bez przerwy jesteśmy pytani czy czegoś nam potrzeba do jedzenia (gospodyni co chwila przynosi owoce i różne orzechy), a pod wieczór zostają nam udostępnione miejsca do spania - pod gołym niebem we dworze. Obok nas śpią dzieci Ajbieka, w tym córka - Musztari. 18 VII 2015 Budzimy się wyspani przed szóstą. Przenosimy się do budynku obok, gdzie, gospodyni pozostawiła dla nas stół z wczorajszej kolacji. Godzinę później nasza gospodyni, czyli Nazakat (żona Ajbieka) przygotowuje nam jajecznicę z parówkami którymi zajadam się, zapominając o problemach jakie miałem wczoraj. W czasie śniadania swoją wizytą zaszczycają nas sąsiedzi. Jednym z nich jest starszy Uzbek w tradycyjnym nakryciu głowy, który jako jedyny z przybyłych obecny przy stole nic nie je ani nie pije. Trochę rozmawia po rosyjsku i mówi nam, że jest praktykującym muzułmaninem, a tradycja zakazuje spożywania w czasie trwania Ramadanu jakichkolwiek posiłków od wschodu do zachodu Słońca (czyli od około 5:00 do 22:00). Opowiada nam też, że jego syn studiuje na Uniwersytecie w Ługańsku, tym samym jaki skończyła Masza. Kończy czwarty rok i ma nadzieję, że do początków kolejnego wojna się skończy. Jaki ten Świat mały... Opowiedziałem wczoraj Ajbiekowi o swoich kłopotach z samochodem oraz obowiązkową rejestracją i obiecał on nam pomóc w obu problemach. Od razu więc po śniadaniu jedziemy jego białym Daewoo do urzędu imigracyjnego. Oczekuje tam już grupka miejscowych, załatwiających pewnie wiele zawiłych spraw. Domyślamy się przy tym, że kraj ten poziomem biurokracji nie ustępuje innym Państwom regionu, na przykład Azerbejdżanowi. Również korytarz z bielonymi ścianami jest łudząco podobny do tego w Azerbejdżanie. Długość procedury też oczywiście jest identyczna; najpierw trzeba czekać na uprawnionego milicjanta, po tym przy okienku czekamy, aż urzędniczka wypełni powoli i starannie najróżniejsze formularze w liczbie czterech na osobę. Opłata za rejestrację wynosi pięć dolarów od głowy. Strasznie się tam nudzę, więc robię kilka fotek do czasu aż zauważa to jakiś tajniak, który wzywa "wsparcie" w postaci kolejnych tajniaków chyba z kimś ważnym na czele. W dość kulturalny sposób dostaję polecenie usunięcia kilku niepożądanych fotografii. Okazuje się, że to dopiero początek przygody, gdyż po dokonaniu opłaty i otrzymaniu wszystkich papierków, mamy jechać jeszcze w oddział paszportowy, gdzie dopiero dostaniemy stemple oznaczające nasz meldunek w Kamaszi na cały miesiąc. Dla Ajbieka ta cała szopka jest rzeczą najzwyklejszą w świecie, dla nas to spora egzotyka i jest nam naprawdę niezręcznie, że traci na nas tyle czasu. Tym bardziej, że zaprzągł do pomocy swoich znajomych Dawrona (którego poznaliśmy na granicy) i Ajbieka (nazwę go Ajbiekiem Drugim), mieszkającego w Taszkiencie kolegi Dawrona ze studiów. Wracamy z nimi i z Musztari samochodem Dawrona, podczas gdy Ajbiek został w drugim urzędzie załatwiać za nas sprawy. Odwiedzamy po drodze warsztat samochodowy i z zapewnieniem, że tutejsi pracownicy nam pomogą, jedziemy po naszego Forestera. Na miejsce jadę z Ajbiekiem Drugim, który wypytuje mnie o różne rzeczy w tym cel podróży i oferuje gościnę w Taszkiencie, który jest naszym ostatnim celem w Uzbekistanie. Chcę tam naprawić mój aparat, którego brak bardzo mi doskwiera i oczywiście wyrobić wizę do Tadżykistanu. To, że propozycja dachu nad głową i pomocy w Taszkiencie jest nam na rękę to mało powiedziane, biorę więc jego numer w nadziei spotkania w stolicy. Błyskawicznie podjeżdżamy pod warsztat, gdzie kilku mechaników zaczyna oglądać to cudo o nazwie "Easy-Jet". Ja wiem, że w Polsce znajduje się dosłownie kilka miejsc, gdzie można toto serwisować (sam jeździłem do Bydgoszczy) ciekawe więc czy tutejsi chłopcy sobie poradzą? Ja oczywiście już po Gruzji pałam pełnym pesymizmem co do możliwości naprawy instalacji gdziekolwiek poza Polską, ale po przekonaniach Ajbieka co do umiejętności chłopaków daję się skusić. Jeśli przyjąć, że w Gruzji elektryk starał się mi pomóc (za co wziął jeszcze pieniądze) to tutaj mam wrażenie, że na rozwiązaniu problemu zależy wszystkim wkoło dużo bardziej niż mi. Nawet Dawron nieustannie chodzi poddenerwowany i zagląda co chwilę pod maskę naradzając się z gazownikami. Oni też nie mniej aktywnie starają się mi pomóc. Próbują podłączyć się do komputera i konsultują się zapewne z innymi ekspertami przez telefon, zupełnie tak jak gdyby od powodzenia naprawy zależała nie tylko moja przyszłość ale także ich. Po ponad godzinnych zmaganiach jednak rezygnują, a mi jest coraz bardziej głupio tym bardziej, że pomimo moich uporczywych starań nikt z obsługi warsztatu nie wziął ode mnie pieniędzy! Trudno mi ocenić czy wpływ na to miał Dawron, ale tego dnia przekonałem się jaką wartość ma słowo "Pomoc" po uzbecku. Wracamy do Ajbieka wczesnym popołudniem, gdzie czeka na nas czałop, czyli rodzaj chłodnika z pomidorami i ogórkiem, a na drugie danie - wspaniały płow. Po sytym obiedzie pokazuję na notebooku wszystkim zebranym fotografie naszych bliskich z Polski. Sielankowy nastrój burzy telefon z urzędu - mamy się natychmiast tam stawić po odbiór paszportów z rejestracją. Do urzędu jedziemy w siódemkę - my i Ajbiek z całą rodziną. Dziwimy się, że nikt w aucie nie ma zapiętych pasów. Gdy sam próbuję ich z przyzwyczajenia użyć, Ajbiek powstrzymuje mnie przed tym mówiąc, że w Uzbekistanie pasy zapinają tylko ludzie "słabi, biedni, którzy boją się milicji". Nie pytamy nawet, jak sprawa wygląda z używaniem dziecięcych fotelików. Po przybyciu na miejsce czeka nas sukces, a w zasadzie tylko jego połowa. Dosłownie: pieczątkę w paszporcie otrzymuje Masza a ja nie, gdyż mam wizę turystyczną uprawniającą zatrzymywania się wyłącznie w hotelach. Musimy więc skrócić pobyt u Ajbieka i jutro jechać do Samarkandy - kolejnego punktu naszego planu. Ciekawe jak te rozbieżności w naszych paszportach wytłumaczymy na granicy? Na wieczór mamy kolejne zaproszenie - tym razem do mieszkającego nieopodal Dawrona. Przed wyjazdem robimy sobie wszyscy pamiątkowe zdjęcie. Od lewej: Bihruzbek, Azymdżon, Ajbiek, Ja, Nazakat, Musztari, Masza. U Dawrona także dość liczna rodzina: żona, dwie córki i dwóch synów, babcia i prababcia, która w tym roku obchodziła setne urodziny. Niektórych domowników spotykamy wypoczywających we dworze. Gdy siadamy do stołu, pojawiają się u mnie pierwsze symptomy tzw. "zmiany kuchni" - zaczyna się regularne kursowanie do pobliskiej toalety. U Dawrona nie jestem już nic w stanie jeść. Mimo tego wiedząc co się święci robię wyjątek dla soku wiśniowego. Nie mogłem powstrzymać się przed konsumpcją mojego ulubionego napoju, słusznie przypuszczając jakie wspaniałe doznania smakowe mnie czekają. Kilkanaście minut później jestem już wyłączony na resztę dnia. Leżę przy stole (gospodyni widząc, że się pokładam przyniosła poduszkę), lecz mimo tego rozmawiamy do późnego wieczora, a Dawron pokazuje nam swój wielki album z fotografiami.
  4. Witam po długiej przerwie bardzo serdecznie wszystkich Forumowiczów. Spowodowana jest ona tym, że zacząłem po prostu nowe życie. Przez ostatnie kilka miesięcy moja sytuacja życiowa uległa diametralnej zmianie. Wraz z upływem czasu wszystko powoli się klaruje, dzięki czemu mam coraz więcej czasu na odtwarzanie naszych przygód. Mam nadzieję, ze jest jeszcze ktoś na Forum, którego ten watek interesuje. Tradycyjnie proszę więc o każdorazowy wpis pod odcinkiem relacji, bym mógł ją kontynuować. Kolejny raz życzę miłej lektury. CZĘŚĆ IV - 8-24 VII 2014 - Inny świat - Uzbekistan 8 VII 2014 Nadzieje na szybką odprawę okazały się płonne. Dochodzi 6. rano, gdy dostrzegamy na posterunku jakiś ruch. Słychać ujadanie bezpańskich psów, a my oczekując w napięciu wspominamy, jak bardzo różni się ten poranek od zwykłego, który zastajemy każdego dnia budząc się w swoim domu. Jak bardzo wiele rzeczy teraz nie mamy, bez których wydaje się tak trudno się obyć. Ciekawość nadchodzącego dnia wypiera jednak wszystkie problemy z wyjątkiem jednego: nie działa uzbecka karta sim którą dostaliśmy jeszcze w Polsce od naszych znajomych. Ciekawe czy w Uzbekistanie też są takie problemy z nabyciem "simki" jak w Azerbejdżanie? Na zegarze jest za dwadzieścia siódma, gdy karawan ruszył w końcu na dobre. Pasażerowie samochodów i pozostali piesi przechodzą (podobnie jak w Azerbejdżanie) osobnym korytarzem. Zaraz potem pierwszy szlaban i wartownik, który tym razem nie prowadzi zbędnych dyskusji: "Paszport!", "Migracionka!" - rzuca i posterunek przejechany. Po szlabanie następna kolejka, a w zasadzie trzy, bo samochody ustawiają się już tutaj w zupełnym bezładzie. Nie wiemy co robić, jednak od razu pojawia się pogranicznik i kulturalnie objaśnia krok po kroku kolejność postępowania. Idziemy więc do pobliskiego budynku, gdzie wypełniamy deklaracje, nosimy papierki od okienka do okienka, procedura tutaj trwa już zdecydowanie krócej niż przy wjeździe. Kazach stemplujący nasze paszporty próbuje się trochę popisać znajomością angielskiego i ogólnie w sympatycznym tonie szybko nas odprawia. Zupełnie inaczej odnosi się przy tym do oczekujących razem z nami Tadżyków i Uzbeków wracających z pracy bądź sprowadzających samochody na sprzedaż z Europy. Całość trwa mniej niż pół godziny, tak więc o 7:23 jestem znów w samochodowej kolejce. Uzbrojeni w cierpliwość czekamy na dalsze instrukcje, gdyż wiemy, że jest to dopiero początek przygód; te przejście graniczne o nazwie Karakalpakia (od nazwy pobliskiego kiszlaka) jest podobno najbardziej uciążliwe na świecie! O 8:02 przejeżdżamy kanał na kazachskiej stronie, na pożegnanie z Kazachstanem spoziera na nas lekko jakby zatroskana twarz prezydenta - "Tak tutaj źle, że wyjeżdżacie?" Teraz jesteśmy na ziemi niczyjej - wąskiego i długiego na około 200 metrów pasa terenu między dwiema bramami. Pogranicznik kazachski przy ostatnim szlabanie każe się nam ustawić za innymi osobówkami oczekującym na kolejną odprawę w dwóch rzędach, po czym pozostawia nas swojemu losowi. Przed nami stoi dwadzieścia samochodów. Kolejka posuwa się w żółwim tempie i robi się coraz goręcej. Poznani uzbeccy towarzysze podróży siedzą na ziemi w cieniu tir-ów. Dla pieszych przekraczających granicę nie udostępniono nawet daszka chroniącego przed palącym słońcem - zmuszeni są koczować godzinami przed zamkniętą bramą. Jest nam tak gorąco, że nawet w cieniu nie czujemy żadnej ulgi. Zamykamy się więc w samochodzie, kładziemy przed przednią szybę matę odblaskową, na zewnątrz karimatę i po raz pierwszy w tej podróży włączam klimatyzację (nieużywaną do tej pory ze względu na oszczędność). Niesamowita ulgę przynosi też konsumpcja soków z Kazachstanu chłodzonych w strumieniu nawiewu. Termometr zewnętrzny pokazuje +41*C. Wszystko co przyjemne szybko się kończy. Tak jest i teraz, gdy karimata zostaje zdmuchnięta przez silny powiew wiatru, a wskaźnik temperatury oleju dochodzi do maksimum. Zmuszony jestem wyłączyć silnik - na razie musimy obejść się bez tych udogodnień. Czas nam się niemiłosiernie dłuży mimo przyjacielskich rozmów z Uzbekami. O godzinie 14:00 jesteśmy na 11. miejscu! Ajbiek i Dawron wracają właśnie z Łotwy na sprowadzanych do Uzbekistanu samochodach. Ciekawe, że właśnie Łotwa jako jedyny kraj w Unii Europejskiej umożliwia ulgi celne państwom z którymi kiedyś tworzyła Sojuz. Godzina mija za godziną, a my przejechaliśmy dosłownie kilkadziesiąt metrów. Gdyby nie tiry oczekujące w osobnej linii musielibyśmy się w obawie przed udarem słonecznym owijać kilkoma warstwami ubrań. Obok korytarza dla aut znajduje się pieszy ciąg wiodący ku pobliskiej toalecie. Drogą tą dociera też woda dostarczana ze strony kazachskiej. (w toalecie nie ma wody). Żar leje się z nieba. W ciągu ostatnich trzech godzin nie posunęliśmy się nawet o jeden metr. Zdesperowany idę pod uzbecką bramę, by dowiedzieć się co jes tego przyczyną. Za nią - dwóch uzbrojonych podrostków w mundurach. Grozimy powiadomieniem naszych ambasad jeśli kolejka nie ruszy. Żołnierze objaśniają pokrętnie, że trwa właśnie przerwa obiadowa i niebawem kolejka ruszy, a na nasze pretensje odpowiadają spokojnie "odpoczywajcie". Żeby i u nich kiedyś zdarzył się taki "odpoczynek"! Gdy wracamy do samochodu, jeden z Tadżyków śmiejąc się mówi do mnie: "Co, chcesz znowu tutaj przyjechać!". Kolejka rzeczywiście drgnęła: o 16:35 jesteśmy szóści a prawie godzinę później trzeci. Imponujące tempo. Wreszcie o 17:47 otwierają się czarodziejskie wrota. JEDZIEMY! Z początku tradycyjnie, wypełniamy deklaracje celne, w których tym razem należy zadeklarować wszystkie posiadane pieniądze (we wszystkich walutach jakie mamy). Pomimo tego, że wymóg dotyczy tylko większych kwot, ale i tak zamieszania jest sporo - dobrze, że pieniądze podliczyliśmy już wczoraj. W trakcie gdy noszę po kolei bagaże na rentgen, obserwuję jak w poprzedzającym mnie samochodzie buszują niczym wściekłe psy, celnicy. Kontrola nie ogranicza się tylko do oględzin rozładowanego pojazdu - funkcjonariusze tutaj używają oprócz latarek także śrubokrętów i sporej siły do odkręcania bądź też do odrywania elementów wnętrz. W budyneczku obok trwa tymczasem kontrola osobista. Mamy tutaj pokój, coś w rodzaju gabinetu lekarskiego, w którym znajduje się kozetka oraz waga gdzie losowo wybranym ludziom sprawdzana jest oprócz wagi także... temperatura ciała, a czasem również musza rozbierać się do naga. Zwyczaj ten dotyczy szczególnie miejscowych i tadżyckich kobiet (wtedy oględziny przeprowadza kobieta - chyba jedyny damski funkcjonariusz na tej placówce). Nas na szczęście to ominęło, nie licząc mierzenia temperatury. Gdy już wszystkie bagaże przejechały przez maszynę, (niektóre wedle uznania pogranicznika należało otworzyć do szczegółowej kontroli) polecono nam zanieść je z powrotem i pozostawić przy barierce po drugiej stronie budynku. Czekam siedząc na schodkach i z niedowierzaniem patrzę, jak odprawiani przede mną Tadżycy odkręcają wszystkie koła w swoim samochodzie i po kolei noszą je na rentgen! Teraz wiem, dlaczego kolejka posuwała się w takim tempie przez cały dzień. Uzbekistan ma z Tadżykistanem bardzo złe stosunki (granica ze strony Uzbekistanu jest nawet zaminowana) mam więc nadzieję, że nas jako turystów takie przejścia nie spotkają. Tadżycy nareszcie przechodzą wszelkie możliwe kontrole i głodni celnicy zabierają się teraz za naszego Forka. Miłe zaskoczenie - nie zaczęli zrywać tapicerki, ograniczyli się do penetracji wszystkich schowków, zakamarków i podwozia z pomocą latarek. "Wsie swobodny"- mówią po zakończonej kontroli. Kamień z serca, lecz jednak tylko na chwilę. Jeden z nich zwraca uwagę na zamocowane na dachu koło zapasowe. "Zapasku nosit na rentgen!" - pada komenda. Na szczęście nie muszę tego chyba na razie robić, gdyż mam się niezwłocznie stawić do jednego z okienek, gdzie wcześniej zdawałem jedną z deklaracji. Urzęduje tam wyraźnie bardziej rozgarnięty Uzbek niż cała reszta "ekipy granicznej". Odpowiada on za całokształt kontroli - od razu widać, że jest tutaj najważniejszy i zdaje się dobrze wiedzieć jakich ludzi ma pod sobą. Szczegółowo wypytuje mnie o zawartość rzeczy wartościowych (czyli głównie elektroniki) - które także trzeba zadeklarować wraz z podaniem ich wartości. Potem znów każe czekać zaraz przy wejściu do gabinetu. Masza w tym czasie czeka na ławce w drugim budynku po zakończonej kontroli bagaży. Po kilkudziesięciu minutach (!) jestem wezwany znów do pokoju naczelnika. Tym razem chce on osobiście przejrzeć zawartość mojego notebooka. Można by się na taką ewentualność przygotować, rozładowując zupełnie baterię, ale nie wiem czy wtedy nie kazał by mi szukać zasilacza albo czort jeden wie czego jeszcze. O dziwo doskonale znał program "Total Commander" ale zgubił się w ilości katalogów, których nazwy nie były przecież pisane cyrylicą. "Pornografia jest?" - rzuca, a słysząc odpowiedź przeczącą, oddaje notebook ze słowami "To jest mój prezent na Twoje urodziny!" Wracam do samochodu, gdzie w napięciu znów czekam, czy przyjdą rozbestwieni celnicy z żądaniem taszczenia koła. Zamiast tego po kilku minutach podchodzi jeden z nich i informuje mnie, że możemy już jechać, gdyż naczelnik trochę mnie polubił i kazał przyspieszyć dla mnie całą procedurę, która - uwaga- zajęła trzy i pół godziny. Teraz można załadować nareszcie bagaże w atmosferze kłótni, bo jesteśmy oboje naprawdę zmęczeni. Przekraczamy nareszcie ostatnią na tym przejściu bramę, oddając jeszcze jakiś papierek żołnierzowi. Jest godzina 21:55 a więc po DWUDZIESTU TRZECH GODZINACH od momentu ustawienia się w pierwszej kolejce i przejechaniu pięciuset METRÓW jesteśmy w Uzbekistanie! Niemalże od razu otacza nas rój wszelkiej maści handlarzy czekających przed szlabanem w samochodach. Można tutaj kupić oprócz wszelkich napoi, także ciepłe placuszki, wymienić walutę a nawet nabyć uzbecką simkę. Wymieniamy 100 dolarów otrzymując w zamian 290 000 uzbeckich sum. Teraz można kupić wodę (2000 sum) i simkę za 10 000. Pieniądze są w banknotach po 1000 sum wydawane w paczkach po 100 banknotów. Waluta w Uzbekistanie to osobny temat i powrócimy do niego już niebawem podczas następnej wymiany. Kurs w takim miejscu jest niekorzystny, planuję większość pieniędzy wymienić w pierwszym większym mieście, czyli Kungradzie, do którego zostało około trzysta kilometrów. Po zakupach przebiegających w atmosferze ostrego targowania (kupiłem nawet coca-colę za 6000 wobec 10000 proponowanych) kontynuujemy nareszcie podróż w głąb Uzbekistanu. Tak naprawdę ta część kraju Uzbekistanem nazywana jest tylko oficjalnie, bowiem prawdziwa jej nazwa brzmi: Karakalpakstan. Uzbeków mieszka tutaj niewielu; trzon ludności stanowią Karakalpacy bliżsi kulturowo Kazachom aniżeli Uzbekom. Później dowiemy się jaką "sympatią" są darzeni przez władze w Taszkiencie i jakie będzie miało to konsekwencje dla nas. W zupełnych ciemnościach podążamy teraz główną droga na Kungrad. Nawierzchnię stanowi tutaj niezły asfalt, odcinkami da się jechać nawet "setką". Po drodze mijamy jeszcze dwa z trzech posterunków w drodze do miasta, gdzie pobieżnie przeglądane są nasze paszporty. O 2:28 w odległości około 100 kilometrów od granicy, decydujemy się na postój w pustyni. Odjeżdżamy kilkadziesiąt metrów od drogi i na płaskim jak stół podłożu rozbijamy namiot. W nocy na pustyni jest cicho i przyjemnie chłodno. W oddali słychać tylko stukotanie kół pociągu zmierzającego do Kazachstanu, po linii Kungrad-Bejneu. Przyrządzamy sobie herbatę i kąpiemy się w reżimie pół litra wody na głowę. Nieprawdopodobne, że ta ilość wystarczyła by zasnąć w uczuciu świeżości zakładając wcześniej czyste ubrania. 9 VII 2014 Już o siódmej budzi nas niesamowite gorąco. Mimo tego nie odczuwamy zmęczenia, by nie powiedzieć, że wyśmienicie się wyspaliśmy. W czasie gdy Masza gotuje zupę, dostrzegam jakiejś żyjątko biegające nieopodal namiotu. Okazuje się, że to skorpion nie wywołujący zupełnie przerażenia z uwagi na swoje rozmiary. Potem zaglądając pod samochód widzę także drugiego, podobnych rozmiarów i również z wyraźnie powiększonym ogonem. Oznacza to ich wysoką jadowitość, więc dla naszego bezpieczeństwa trzeba niestety obu delikwentów załatwić. Chodziłem potem wiele minut po okolicy, nie natrafiając nawet na ślad jakiegoś ruchomego życia. Ten przykład ukazuje niebezpieczeństwo noclegów na pustyni w namiocie, dobrze, że nie przyszło nam do głowy niezamykanie tropiku. Ślimaczymy się trochę za sprawą upału z przygotowaniami. Postanowiliśmy trochę poeksperymentować i przyrządzić na upał dwa litry gorącej herbaty, którą rozlewamy do słoików, gdyż picie samej tylko wody bardzo szybko oczyszcza organizm z mikroelementów. Po dwunastej, za sprawą spodziewanej różnicy czasu wracamy na trasę. Droga jest znacznie lepsza, tak jakby została wyremontowana w czasie gdy spaliśmy. Gorąco (+42*C) łagodzą otwarte okna samochodu - okazuje się że można tak z powodzeniem podróżować. Wyszliśmy bowiem z założenia, że używać klimatyzacji będziemy tylko w krytycznych przypadkach. Tak więc do pierwszego większego postoju mamy niecałe 200 kilometrów, pokonywanych drogą przez pustynię Ust-jurt Prędkość średnia około 80 kilometrów na godzinę też jest zadowalająca. Samochodów jadących w przeciwnym kierunku jeszcze mniej niż ubiegłej nocy. W ciągu następnych stu kilometrów spotkaliśmy dosłownie trzy osobówki i jednego Tir-a. Wraz ze zbliżaniem się do miasta obserwujemy prowadzone w powolnym tempie remonty drogi Przejeżdżamy mniejsze miejscowości, w jednej z nich jest nawet Kafe Nie widzę jednak miejsca, gdzie można by zatankować, chociaż przy drodze widnieje tabliczka z taką informacją. Nie zatrzymujemy się więc zdążając dalej. W pewnej chwili dostrzegam z lewej strony drogi wąski pasek na horyzoncie, niebieskiego jak mi się wtedy wydawało koloru. "Jezioro?"- wyrwało mi się. "Zieleń!" - odpowiada Masza. Po chwili wszystko staje się jasne. Wraz ze zbliżaniem się do koryta rzeki Amu-darii klimat zaczyna się diametralnie zmieniać, Niesamowite. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XXw. rozpoczęto w okolicy budowę kanałów służących do nawadniania pół bawełny, czemu zawdzięczamy takie widoki. Krajobraz przypomina mi teraz południową Ukrainę. Jest też nieco chłodniej (+35*C). Niezadługo potem wjeżdżamy już do miasta Kungrad, gdzie chcemy zrobić zakupy owoców, zatankować, wymienić walutę i zasięgnąć informacji odnośnie wyprawy na Aral. Szybko znajdujemy stację benzynową na której jak tabliczka głosi dostępna jest benzyna Ai-91 i Ai-80. Niestety napisy swoje, a rzeczywistość swoje. Dostępny jest jedynie olej napędowy. Jedziemy więc do "centrum", które (o ile można tak je nazwać) stanowi bazar. Bez trudu kupuję doładowanie do karty sim, wodę 10l (4000 sum) i sporego arbuza (5000 sum) W czasie postoju gdy obmyślamy plan, wnętrze samochodu wypełnia się przenikliwym zapachem benzyny. Przepuszczać zapach zaczęły kanistry z tworzywa sztucznego obecne w bagażniku. Do spiska potrzebnych rzeczy dołącza również co najmniej jeden kanister z metalu. Osobną sprawą jest wymiana pieniędzy; na bazarze szybko znajduję cinkciarza płci żeńskiej gdzie wymieniam 300 dolarów. Otrzymuję niemalże milion sumów w banknotach oczywiście po 1000 sum (najwyższym nominałem jest obecnie 5000 sum). Wychodzi, że 1000 sum to niewiele więcej niż złotówka. Z posiadanych informacji wiem, że oszustwa zdarzają się bardzo rzadko, nie liczę więc, czy posiadam na pewno te tysiąc banknotów. Pytam też o przewodnika na Jezioro Aralskie, lecz handlarze oferują podwiezienie na Daewoo Nexia (narodowa marka Uzbekistanu), nie pozostaje mi nic innego jak grzecznie podziękować. Dzwonię do Ajbieka - jednego z dwóch Uzbeków poznanych na granicy. Gorąco zaprasza mnie do siebie w gości. Umawiamy się, że jak będę bliżej miasta Samarkanda, zadzwonię do niego. Kanistra, podobnie jak paliwa nie udaje mi się zdobyć. Odkładam więc poszukiwania do miasta Nukus - stolicy Karakalpakstanu, dokąd mamy zamiar dziś dotrzeć. Swoją drogą to dziwne, że w całym mieście jest tylko jedna stacja benzynowa, w dodatku bez benzyny. Niepokoi mnie to coraz bardziej. W czasie jazdy dostaję nieoczekiwanego smsa - to Ajbiek zasilił moje konto na telefonie. Niedługo potem dzwoni i pyta, czy pieniądze doszły i kiedy zawitam do Niego z gościną... Droga Kungrad-Nukus jest w większości dwujezdniowa z gładką jak stół nawierzchnią. Samochodów na niej jednak jak na lekarstwo. Gdy dotrzemy już do miasta, mamy zamiar zanocować w hotelu. Bynajmniej nie z powodu tęsknoty za wygodami, ale z uwagi na konieczność obowiązkowej rejestracji. Temat rejestracji w odwiedzanych krajach nie jest już (po Azerbejdżanie) nowy, lecz w przypadku Uzbekistanu przepisy są o wiele bardziej restrykcyjne. Należy mianowicie posiadać rejestrację na cały okres pobytu, ściślej: rejestrując się w hotelu na określoną liczbę dni, po upłynięciu daty widniejącej na dokumencie, mamy trzy dni na znalezienie nowego, oficjalnego miejsca pobytu. Jest to oczywiście uciążliwe i drogie, poza tym nie wszystkie hotele mają tak zwaną licencję na przyjmowanie "zagraniczniaków" o czym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy. Natomiast kary za brak rejestracji są, jak wynika z opowieści innych, ściśle egzekwowane i niewyobrażalnie wysokie: 1000-2000 dolarów! Dla porównania: pensja w Uzbekistanie wynosi około 30 dolarów. Do miasta docieramy po 21:00. Usilnie rozglądam się za stacją benzynową. Poszukiwania szybko kończą się sukcesem: znajduję kilka stacji benzynowych, które jednak łączy jedna wspólna cecha: na żadnej z nich nie ma benzyny, jest za to czynna stacja z gazem LPG... chyba muszę poszukać gazownika-elektryka albo nawet pomyśleć o wymianie całej instalacji, bo w obliczu braku benzyny wyprawa okaże się klapą. W okolicy zauważamy biegające dzieci, pokazujące jakiejś gesty w formie dwóch skrajnie rozstawionych palców dłoni. Dochodzi do nas, że to właśnie od nich można kupić paliwo, lecz póki co nie dopuszczam do siebie myśli karmienia Forka byle czym. Może w hotelu otrzymam jakieś informacje. Kluczymy trochę w labiryncie identycznych uliczek, na początku trafiamy do hotelu, lecz nie posiada on wspomnianej licencji. Wreszcie natrafiamy na "Jipek-Joli", w którym doba hotelowa kosztuje 60 dolarów od dwóch osób. Plusem jest śniadanie wliczone w cenę, wifi i zaskakująco dobre warunki. Jednak zakaz spożywania w pokoju jakichkolwiek posiłków jest co najmniej dziwny Spotyka nas też niespodzianka w postaci zaoszczędzonej godziny - zamiast 9:30 jest 8:30, bowiem po przekroczeniu granicy z Uzbekistanem nie trzeba przestawiać zegarków, jak wczoraj myśleliśmy. Możemy zabrać się za pałaszowanie arbuza wiezionego jeszcze z Bejneu. Jutro mamy nadzieję na porządne zakupy na miejscowym bazarze. Rozładowuję nieco Forestera, w czasie jednej z rund rejestruję kamerą przez parkan odbywającą się w dziedzińcu hotelu uroczystość z okazji trwania Ramadanu. Jeden z chłopców bardzo ładnie śpiewa, jednak jakoś nie mogę się zebrać na pytanie o możliwość zajęcia miejsca bliżej zgromadzonych. Resztę wieczoru spędzamy w hotelu, robimy pranie, a Masza przyrządza kompot ze śliwek kupionych w Kungradzie. Siedzimy potem w Internecie rozmawiając z bliskimi. Ani się nie obejrzeliśmy jak przeszło te kilka godzin dzielące nas od głębokiej nocy. Idziemy spać, podobnie jak ma to często miejsce w rodzinnym domu, po drugiej. 10 VII 2014 Dzień zaczynamy oczywiście od śniadania. Miły kelner daje nam do wyboru jajecznicę albo kaszę mannę. Ponieważ za obiema potrawami przepadam i od bardzo dawna nie miałem ich w ustach, udając naiwnego odpowiadam: jajecznicę i kaszę! Chłopak uśmiechnął się nieznacznie, i po niedługim oczekiwaniu otrzymaliśmy każde z nas oba dania, do tego chleb, konfitury, pierożki z mięsem, pokrojony arbuz i dynia na talerzu. Hotel robi na nas bardzo dobre wrażenie, tylko ta cena... Dysponuje także pakietem dodatkowych usług, np. oferuje wycieczki na Jezioro Aralskie, które to jest naszym najważniejszym celem w Uzbekistanie. Jednak cena - 450 dolarów jest dla nas nie do zaakceptowania. W nadziei znalezienia tańszego rozwiązania postanawiam pojechać do Mujnaka - kiedyś miasta portowego, który stanowi bazę wypadową na Aral. Pytam też o specjalistę, który mógłby zerknąć na moją instalację. O dziwo-hotel również ma coś na ten temat do powiedzenia: mijają minuty, gdy recepcjonistka informuje mnie: "zamawialiście samochód" ja na to, że nic podobnego - chciałem tylko otrzymać namiary na warsztat. Okazuje się, że usługa zawiezienia mnie do potrzebnego punktu jest bezpłatna, na co więc decyduję się bez wahania. Mam jednak samochód więc jadę za eskortującym mnie autem. Na miejscu dowiaduję się, że potrzebny jest program do instalacji - muszę wracać gdyż zostawiłem notebook z oprogramowaniem w hotelu, nie myśląc że się przyda. Gdy powtórnie wracam, słyszę że majster tutaj nic nie poradzi. Pytam więc o możliwość wymiany całej instalacji. Pracownik prowadzi mnie do szefa, po czym ten taksując mnie wzrokiem rzuca - 550 dolarów. Chyba odłożę ten pomysł na później. Wracam zatem z niczym, mam zamiar poprawić sobie nastrój na zakupach na bazarze. Tankuję Forestera tym, co mam jeszcze w zanadrzu. i już niedługo lądujemy razem z Maszą w miejscu, gdzie każdy chyba Uzbek czuje się jak ryba w wodzie. Oprócz dyni i arbuzów zadziwia różnorodność ciastek, które przed zakupem próbujemy, polecamy także specjalne mydło do prania - szybko docenimy jego skuteczność, tak że kupimy kilka sztuk do Polski. Z targowaniem są spore kłopoty; na dyni wytargowaliśmy 700 sum, na śliwkach jedynie 500... O zbiciu ceny o połowę nie może być mowy. Czy naprawdę jesteśmy aż tak podobni do ”Amerykańców"? Wypatruję człowieka mogącego w moim mniemaniu posiadać jakieś informacje dotyczące wyprawy na Aral. Udany wybór: uzyskuję przybliżone namiary na osobę mieszkającą w Mujnaku, który wozi tam turystów za bliżej nieokreślone kwoty (chyba około 300 dolarów). Cóż, to niemało, ale sporo mniej niż w hotelu. Nie chcę ryzykować podróży tam Foresterem z uwagi na niedostatki paliwa - dystans do pokonania jest spory. Brzeg jeziora cofnął się bowiem od Mujnka na dwieście kilometrów, a nie wykapać się Jeziorze Aralskim, póki jeszcze istnieje byłoby czymś, czego bym sobie nie wybaczył. Człowiek ma odchodnym pyta, czy może potrzebujemy benzyny, bo właśnie zawieźli na jedną ze stacji...pytanie! BIEGIEM do samochodu!!! Gonimy ulicami miasta (nasz informator opisał w przybliżeniu jak dojechać). Teraz to już nie ważne, jaka to będzie benzyna (92, 91 czy może jeszcze mniej) i ile będzie kosztować. Ważne, że BĘDZIE! Dostrzegamy zasłoniętą za drzewami stację, na którą gdyby nie kolejka aut nie zwrócilibyśmy żadnej uwagi. Samochodów mrowie. Kierowcy trąbiąc nieustannie popędzają jeden drugiego. Mam poważne obawy czy benzyny wystarczy do czasu gdy przyjdzie kolej na nas. Dobiegające z dystrybutorów podniesione głosy i harmider mówią nam, że już nic tu po nas. Wszyscy wkoło wściekli, jak psy. Masza jak zwykle opanowana pyta jakiegoś człowieka na niebieskiej "inomarkie": "Czy jest jeszcze gdzieś benzyna?!" - "Jedźcie za mną!" odkrzykuje nam. Znowu w te pędy mkniemy ulicą, nieoczekiwany skręt w lewo i jeszcze większa stacja z jeszcze większą kolejką. Nasz wybawca zauważa, że powinniśmy spróbować bez kolejki z uwagi na to, że podróżujemy turystycznie. Biorę więc dziesięciolitrowy kanister i na stacji bez problemu napełniam go w całości. Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, mam zamiar po tym zatankować nareszcie swoją Subarynkę do pełna. Tylko jak przepchnąć się przez ten tłum? Na szczęście kolejka ma jeden kierunek, w związku z tym wyjazd ze stacji odbywa się inną drogą. Zagaduję szefa i za 5000 sum, zostaje dla mnie otwarty szlaban wyjazdowy, mogę więc zajechać tyłem z drugiej strony. Tankuję do pełna - 40 litrów za 82 tys. sum zalewając wcześniej dodatek uszlachetniający do paliwa. Hurra! Trzeba to uczcić - idziemy więc poszukać jakiegoś okazałego arbuza, który oprócz walorów smakowych stanowi dla nas tutaj podstawowe źródło płynów. Naprzeciw stacji jest mały sklepik, gdzie kupujemy spory okaz prosto z lodówki (6000sum). Sprzedawczyni pozwala nam nawet na spożycie go w chłodnym pomieszczeniu obok, gdzie na podłodze śpi jakiś człowiek. Dostaliśmy też spory nóż do pokrojenia i chleb na przekąskę. Wszystko smakowało wybornie. Obserwujemy przez okno, jak stacja pustoszeje. Widocznie i tu zakończyła się benzyna. Pytamy ekspedientkę czy zawsze są tu takie problemy z paliwem. Odpowiada że tak, odkąd paliwo zaczęli przywozić 2-3 razy na miesiąc! Idziemy potem jeszcze raz na bazar, tym razem w poszukiwaniu metalowego kanistra, gdyż w czasie gdy samochód stoi zapach benzyny we wnętrzu jest nie do wytrzymania. Przepuszczają wszystkie trzy kanistry, także ten który jest już pusty. Poszukiwania kończą się fiaskiem. By nie wracać z pustymi rekami, kupuję samochodową ładowarkę do telefonu. Dochodzi 16:00, gdy wracamy do samochodu. Chociaż jeden problem z głowy, niestety od razu wyrasta kolejny: z przedniego koła zupełnie uszło powietrze. Jak widać począwszy od Azerbejdżanu łapię gumę z częstotliwością jeden raz na każdy odwiedzany kraj. Nie chce mi się używać "zapaski" bo warsztat wulkanizacyjny znajduje się zaledwie 200 metrów dalej. Lecz sprawnej pompki nie posiadam... Zagaduję jakąś kobietę siedzącą obok w cieniu, okazuje się że zna kogoś w pobliskich zabudowaniach, kto może mi pomóc. Po chwili trzymam w ręce starą, z radzieckich jeszcze czasów pompkę (taką samą, jaką pożyczałem w Azerbejdżanie), którą w mig podpompowuję koło. Dobrze by było zaopatrzyć się w coś takiego. Pytam człowieka, który przyniósł mi to cudo, gdzie mogę je nabyć. -"Na rynku. Za dwadzieścia tysięcy. Właśnie tam idę, mogę wam kupić." Bez wahania daję więc pieniądze i na lekkim "flaku" dojeżdżam pod same wrota. Usługa kosztuje 5000 sumów, ale tutaj już trzeba się pofatygować razem z kołem. Po kwadransie i tę przykrość mamy za sobą. Mężczyzna, który zaoferował mi pomoc wkrótce wraca z pompką. Jest nieco gorsza od tej, którą pożyczałem, ale i tak jest to dla mnie wybawienie na przyszłość. O 18:30 jesteśmy znów w hotelu. Chcemy teraz trochę pozwiedzać miasto. Kompilując wskazówki uzyskane od obsługi hotelu, przypadkowo spotkanego człowieka na ulicy i ochroniarza w banku, znajdujemy sklep, w którym można kupić mleko i jakieś chłodne napoje, gdyż mimo zbliżającego się wieczoru na ulicach panuje niespotykany upał. Ceny: mleko 3300 sum, sok: 17000 sum (!). Jest za to zimna pepsi za 6000. Nie mam wyboru i biorę tę ostatnią. Wypijam duszkiem prawie całą butelkę, podczas, gdy Masza się zupełnie powstrzymuje. Ze wstrętem wspominam teraz to zdarzenie, lecz wtedy czułem się, jak gdybym pił ambrozję. Przy okazji trafiamy do całkiem nieźle wyglądającej dzielnicy. Z już zupełnie odpicowanym Pałacem (inaczej tego nie nazwę) administracji miasta Dla poprawy nastroju najmłodszych mamy plac zabaw a ku podniesieniu ducha u pozostałej części narodu - ładny plakat związany z wydobyciem gazu z dna wysychającego Arala - ale o tym później. Wnętrz pałacu nie zwiedzimy, gdyż obecny milicjant (w Uzbekistanie nadal mamy milicję a nie policję, jak sądzą niektórzy - to również oddzielny temat) przegania nas, zabraniając fotografowania wszystkiego wokół, podobnie jak najbardziej wyeksponowanego budynku banku do którego nawet nie wolno wchodzić (przed wejściem znajduje się budka z czuwającym milicjantem). Z powrotem kierujemy się teraz w stronę bazaru. Handlarze zwijają już swój towar. Wpada nam w oko śliczny wachlarzyk, który można by podarować naszej córeczce. Cena 8000 sum. Targowanie się raczej będzie w dobrym tonie. Ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu przekupka nie chciała za żadne skarby zejść 2000 sum niżej. Siedem tysięcy i ani suma mniej! Na nic się zdały wszelkie prośby, nie pomógł nawet mój stanowczy ton. W czasie ostrych targów dzwoni do mnie Ajbiek i tradycyjnie pyta co u mnie nowego. Opowiadam mu sytuację i proszę o przysługę - przekazuje telefon sprzedawczyni i po krótkiej rozmowie po uzbecku, cena w cudowny sposób spada do poziomu jaki sobie zażyczyłem. Jak wyglądał przebieg rozmowy - tego się raczej nie dowiemy. Wracamy do hotelu, gdzie rozmawiamy z bliskimi. W Ługańsku sytuacja wygląda bardzo źle. Od brata Maszy dowiadujemy się, że pociski artyleryjskie spadają każdego dnia. Rodzice Maszy godzinami przeczekują te chwile w piwnicy. Jest dla nas już jasne, że w tym roku ich nie odwiedzimy... 11 VII 2014 Wstajemy o 8:30. Dziś opuszczamy hotel zdążając do miasta Mujnak. Układ dróg, którymi można doń dotrzeć tworzy w przybliżeniu prostokąt: droga Nukus-Kungrad-Mujnak (na Zachód i potem na Północ) z drugiej strony droga Nukus-Kazachdaria-Mujnak (Północ-Wschód). Tradycyjnie wybieramy tę trudniej dostępną, czyli przez Kazachdarię. Podobnie jak w Mujnaku istniał tam port, chcemy zobaczyć ile pozostało tutaj z jej dawnej świetności. O dwunastej po dobrym śniadaniu i zebraniu wszystkich klamotów, wyjeżdżamy nie zapominając o zabraniu papierków poświadczających rejestrację. Po drodze trzeba nabrać wody gdzie kolejka była prawie taka jak dzień wcześniej za benzyną, oraz zaopatrzyć się w podstawowe owoce Aż żal ściska, gdy teraz patrzę na to zdjęcie przez pryzmat tego, co mam do wyboru w pobliskim sklepie. Pamiętam, jak staliśmy tam przed ponad rokiem długo wybierając jak najlepszy okaz. Gdybym mógł znaleźć się tam w tej chwili, wybierałbym losowo i z zamkniętymi oczami. Jacyś młodzi Karakałpacy zagadują nas po angielsku. Byli pewni, że spotkali Amerykanów. Cóż widocznie turystów z Ameryki jest tu większość, czy może właśnie oni mają najwięcej pieniędzy, które tak psują miejscowych? Podążamy na północ szerokim traktem Obok drogi co pewien czas widzimy opuszczone stacje paliw. Chyba możemy czuć się szczęściarzami mając teraz takie zapasy. Przejeżdżamy kilka małych wiosek W jednej z nich postanawiamy kupić nieco warzyw, na rozlokowanych obok drogi straganikach. Ceny: ziemniaki 1500sumów/kg, pomidory i cebula tyle samo. Dla kogo te ceny? Bezskutecznie targujemy się, poza tym straganiarz dorzuca jeszcze więcej towaru, mimo naszego stanowczego "nie". "Skoro tak, to niech sobie sami jedzą swoją produkcję" - zgodnie stwierdzamy i odwracając się na pięcie wracamy do auta. Dalsza okolica przed Kazachdarią jest już bezludna A to jeden z wielu kanałów nawadniających, których chaotyczna budowa przyczyniła się do zmiany klimatu. Parę minut po piętnastej docieramy do naszego pierwszego celu Tutaj już widać przedsmak tego, co z pewnością ujrzymy później Kiszlak (czyli wieś w muzułmańskim świecie) Kazachdaria, kiedyś prężny ośrodek pozyskiwania ryby (Istniała tam spora przystań) obecnie jest wyludnioną dziurą (nie spotkaliśmy na "ulicach" ani jednego człowieka) z zaniedbanymi, do połowy zrujnowanymi domami. Jaskrawym kontrast stanowi jednak ten wyglądający na szkołę budynek. Droga skręca teraz na zachód. I od samego początku dostarcza nam wrażeń W cieniu widocznej konstrukcji urządzamy sobie przerwę na arbuza, po którym mimo palącego słońca, aż chce się żyć! Spotykamy w pewnej chwili grupę miejscowych, którzy udają się w przeciwnym kierunku i pytają o drogę do Kazachdarii. Objaśniamy im, a sami dowiadujemy się, że musimy zawrócić spory kawałek, gdyż do Mujnaka tędy nie dojedziemy. Człowiek, który dał namiary na przewodnika w Mujnaku, twierdził, że naszym samochodem nie dostaniemy się tam z Kazachdarii. W pewnej chwili nawet ja mam spore wątpliwości czy przejedziemy te piaski. Droga oznaczona na wszystkich (nowszych) mapach jako asfaltowa w rzeczywistości wygląda teraz tak: Po dłuższej kłótni ulegam i decyduję się zawrócić. Ale dokąd? Musimy znaleźć inną możliwość przebicia się, gdyż do Nukusa (przynajmniej ja) nie mam zamiaru dziś wracać. Zatrzymujemy się na mijanym rozstaju dróg i wnikliwie analizujemy mapę. Postanawiam spróbować przejechać bardziej na północ drogą zagłębiającą się w trzcinę Przed chwilą jechaliśmy przez półpustynię a tu nagle taki krajobraz. Zbliżamy się pewnie do jednego z ujść rzeki Amu-darii, które należy przebyć. Po przejechaniu kilku kilometrów w pajęczynie dróg trafiamy na małą osadę, Jesteśmy zaskoczeni nie mniej niż jej mieszkańcy. Skąd ludzie tutaj? W takiej głuszy? Zapewne mieszkają tu tylko latem, ale i tak sądziliśmy, że od czasów jak Aral zaczął wysychać, człowiek opuścił ten przeobrażający się nieuchronnie w pustynię, rejon. Musieliśmy widocznie trafić do jakiejś swojego rodzaju oazy. Próbuję nawiązać konwersację z jednym ze starszych, ale nasi "rozmówcy" nie znają rosyjskiego (mniemam, że angielskiego też nie, więc nie próbuję). Zwroty: "Mujnak, Mujnak,... Amu-daria" i język migowy też nie wyjaśniają nic. Za to dzieci pojmują od razu, że chcę im podarować trochę słodyczy. Całą grupkę łatwiej teraz na migi namówić na uwidocznienie na zdjęciu. Nie mam teraz innego wyboru jak dalsze poszukiwania drogi do celu. Jednak to miejsce było jednym z najbardziej egzotycznych na jakie do tej pory natrafiliśmy! Wracając spotykamy grupę sześciu chłopaków - mieszkańców osady. Jeden z nich zna parę zwrotów po rosyjsku i dzięki temu wątpliwości (Maszy) co do kontynuowania drogi przez zastane wcześniej piaski zostają w końcu rozwiane. Jedziemy dalej. Forester radzi sobie znakomicie, to chyba przez ten upał myślałem, że mogłoby być inaczej. Już niebawem wracamy z powrotem na asfalt, który znika tak szybko jak się pojawił. Wreszcie dojeżdżamy do jednej z odnóg Amu-darii, a właściwie tego co jeszcze z niej pozostało. Trudno uwierzyć, że nie tak dawno płynęła tędy rzeka większa od Wisły. Jeszcze trudniej uwierzyć, że do tej pory zdarzają się tutaj podtopienia a nawet powodzie; po wiosennych roztopach przebycie tej trasy mogłoby być niemożliwe. Ostatni potop miał miejsce w 1993 roku, z tego okresu właśnie pochodzą zniszczenia, które obserwujemy. Chyba najgorsze na dziś mamy już za sobą. Czas więc na mały postój i posiłek w czasie którego odkrywamy, że nasze ulubione uzbeckie ciastka i wiele innych produktów możemy ochrzcić teraz mianem "benzynowych" - zapach benzyny przeniknął bowiem nawet przez grubsze polietylenowe woreczki. Musimy niestety rozstać się z przysmakiem. Psia kość! A oto główne ujście rzeki Amu-darii na dzień dzisiejszy Teraz do Mujnaka dzieli nas dystans jedynie 43 kilometrów. Rozbitą drogą przejeżdżamy miejscowość Porlatau, w której zaciekawia nas budynek przedszkola i w osobliwy sposób prowadzony remont drogi (to ostatnie miejsce, gdzie spodziewalibyśmy się remontu i jeszcze o tej porze). Robi się późno, więc bynajmniej nie jest nam za bardzo do śmiechu, na szczęście w pewnej chwili widzimy, że jedziemy obok jakiejś wody. Po krótkim zwiadzie natrafiamy na urokliwą zatoczkę przy brzegu której my i Forester możemy nareszcie odetchnąć. Spędzamy noc przy pięknej pełni księżyca. 12 VII 2015 Rano budzi nas jak zwykle wspaniała pogoda. Zatoczka okazuje się sztucznym jeziorem utworzonym z tego, co jeszcze donosi tutaj Amu-daria. Woda czysta i przejrzysta. Nic, tylko korzystać z okazji. Po śniadaniu złożonym z zupy z soczewicy i obowiązkowej kąpieli zdążamy do Mujnaka. Czasami dobrze jest wcześniej pobłądzić, by znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Po niecałej godzinie docieramy do miasta. Nie robi ono wrażenia wymierającego, tak jak opisuje to wiele rodzimych i zagranicznych turystów. Najbardziej ruchliwym miejscem jest oczywiście mały sklep wielobranżowy. Robimy drobne zakupy i wkrótce znajdujemy dom naszego przyszłego przewodnika. Rozmowy trwają kilka minut i za 250 dolarów możemy jechać razem jego terenówką na Aral. Powrót - jutro po południu. Najpierw jednak idziemy zwiedzić muzeum Jeziora Aralskiego - obowiązkowy moim zdaniem punkt wizyty w tym mieście. Zebrane na niewielkiej powierzchni eksponaty przedstawiają krótką i tragiczną historię regionu. Po powrocie zostawiamy samochód u przewodnika, biorąc niezbędne rzeczy. Gospodarz zakupuje jeszcze kilka butelek piwa i wódki z czego nie jestem zachwycony, mając w pamięci ubiegłoroczne wojaże w Gruzji. Jednak przewodnikowi się nie odmawia... Ważne, że nareszcie jedziemy odkryć tajemnicę, której ciekawość narastała we mnie przez lata. Pierwszy raz o Jeziorze Aralskim usłyszałem jeszcze jako uczeń, w połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy siedząc w szkolnej ławce, słuchałem prezentacji przygotowanej przez kolegę. Zapamiętałem wtedy, że jakieś jezioro, gdzieś w byłym ZSRR wysycha i że "Rosjanie są winni katastrofy". Kilka lat później trafiła mi w ręce płyta CD z komputerowymi prezentacjami różnych osobliwości w przyrodzie. Była wśród nich też prezentacja o Arale. Wtedy też zainteresowałem się tym tematem, oglądając filmy prezentujące zardzewiałe kadłuby statków spoczywające wtedy jeszcze w wodzie. Początki katastrofy sięgają lat trzydziestych XXw., gdy radzieckie kierownictwo postanowiło wcielić w życie plan zagospodarowania delt rzek Amu-darii i Syr-darii (W Kazachstanie) w celu przeobrażenia wielkich połaci pustyń w uprawy bawełny. W latach czterdziestych i pięćdziesiątych u ujść obu rzek wybudowano wiele kanałów nawadniających, oprócz tego w obecnym Turkmenistanie zaczęto budować olbrzymi kanał Karakumski (zabierający z Amu-darii ponad 1/3 objętości jej wód), potem nieco wyżej zbudowano kolejny kanał, tym razem do nawadniania północnej części tego kraju. Na początku poziom wód jeziora zmieniał się nieznacznie; w latach 1960-63 wybudowano w Mujnaku kombinat przetwórstwa ryb, rozbudowano port. Do miasta, które liczyło wtedy ponad 30 tysięcy mieszkańców, zjeżdżało wielu ludzi poszukujących pracy w przemyśle rybnym. Nawodnienia z początku lat sześćdziesiątych pozostawiły złudną nadzieję, że człowiek wygrał z przyrodą. Niestety pierwsze oznaki klęski zaczęły się już w 1961 roku. Wtedy jeszcze w tym miejscu woda miała głębokość siedmiu metrów a do budynków widocznych w oddali, będących ruinami wspomnianego kombinatu przybywały statki wyładowane rybą. O ilości wydobywanych ryb świadczy fakt, że w czasie ostatniej wojny ryby używano zamiast węgla do napędzania parowozów poruszających się linią przebiegającą przez Aralsk - miasta leżącego po przeciwnej stronie wielkiego niegdyś jeziora. Powierzchnia Arala była kiedyś w przybliżeniu równa 1/5 powierzchni Polski, a jego objętość - ponad tysiąc razy większa niż naszego największego jeziora - Śniardwy. Dziś nikomu w rządzie Uzbekistanu nie zależy na powrocie Jeziora w swój pierwotny kształt - na byłym dnie zbudowano drogą wiodącą do miejsc wydobycia gazu ziemnego - być może to nowa szansa dla Mujnaka? Po kilkunastu kilometrach asfaltowa droga się kończy. W tych miejscach przed laty mielibyśmy nad sobą ponad dwadzieścia metrów wody. Po ostatniej wielkiej powodzi Amu-daria zaniosła w te rejony nasiona Saksauła, który wyrósł po odejściu wody. Potem do akcji jego sadzenia włączyły się rządy Francji i Niemiec. Od tej pory nieco złagodziło to warunki życia w okolicy nawiedzanej bez przerwy przez burze piaskowo-solne. Dalej i to się kończy - przed nami nowo powstała piaszczysto-solna pustynia Aral-kum Tutaj dopiero można w pełni poczuć bezmiar tragedii. Wielka, pusta przestrzeń po której niemalże bez przerwy hula wiatr, a palące słońce będące niegdyś źródłem życia teraz w połączeniu z solą zalegającą na piasku stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo. W następnej godzinie docieramy do obozowiska poławiaczy położonego już w bliskim sąsiedztwie wody. Ostatnie ryby w Jeziorze wyginęły od zasolenia w 2003 r, jednak ich pokarm - Artemia wciąż jeszcze zamieszkuje zbiornik. To zresztą nie jedyna forma życia w zbiorniku - tam gdzie woda jeszcze jest głęboka rosną na dnie niektóre typy wodorostów. Teraz byłe "morze" jest już na wyciągnięcie ręki! Jednak to miejsce nie jest dobre na kąpiel z powodu grząskich sołonczaków - musimy jechać dalej, zabierając po drodze zapas opału Właściwe miejsce znajdujemy nieco po siedemnastej. Od razu rwiemy się do kąpieli. Woda słona do niemożliwości - zasolenie wynosi ponad 14 procent! W takiej wodzie trudno utonąć - nawet na stojąco, wypłynąwszy nieco dalej. Jezioro odstępuje dosłownie w oczach. Wcześniej woda dochodziła do połowy wysokości widocznych w oddali kilkudziesięciometrowych skał Jak widać, nie jesteśmy na brzegu sami zadziwiające, jak niektóre organizmy umieją zaadaptować się do życia w takim miejscu! Do zachodu słońca okopujemy się ostatecznie, zaczynając od budowy improwizowanej toalety. Rozmawiamy długo leżąc na rozłożonych kocach. Gospodarz opowiada o swoim dzieciństwie - czasach gdy "Aralskie Morze" leżało u stóp Mujnaka, gdy miasto to było także kurortem, z wieloma ośrodkami wypoczynkowymi rozlokowanymi wzdłuż niegdysiejszego brzegu. Polskę zna tylko z przejazdu trasą z Niemiec, gdy po ich zjednoczeniu wycofywano stamtąd żołnierzy radzieckich (on sam służył wtedy w NRD). Przy pobudzających wyobraźnię rozmowach czas bardzo szybko mija. Ani się obejrzeliśmy jak nastał wieczór. Widok delikatnie wzburzonej powiewami wiatru tafli jeziora i niesamowita cisza sprawiają, że nie chce się myśleć o przyszłości, o tym co nas czeka jutro, za tydzień. Miejsce jest jednym słowem fantastyczne. Zasypiamy szybko zostawiając w nieładzie rzeczy w przedsionku namiotu. 13 VII 2014 Około drugiej w nocy czuję szarpanie i wołania Maszy, bym wstawał, gdyż rozpoczęła się burza piaskowa. Zaburzenia w dotarciu do mnie tej informacji tłumaczę sobie teraz ilością wypitego w ostatni wieczór alkoholu. "Co za bzdury, jaka burza?!"- odburkuję pod nosem i zakrywam się śpiworem. Powtarzane bez końca słowa, że piasek sypie się do namiotu, wzbudziły tylko jeszcze większy mój gniew. Po pewnym czasie jednak zauważyłem, że jestem w namiocie zupełnie sam, a na domiar tego on sam ledwie trzyma się w piasku targany podmuchami wiatru. Teraz dopiero wyrwałem się ze snu z taką szybkością, z jaką wcześniej wiatr wyrwał z piasku prawie wszystkie szpilki. Po otwarciu tropiku uderza mi w oczy ściana piasku zmieszanego z solą. Po wyjściu z namiotu jest to już istne piekło. Biegnę niemalże z zamkniętymi oczami w kierunku majaczących kształtów samochodu. Przy nim Masza z Gospodarzem, próbują postawić na miejsce legowisko i pozbierać porozrzucane przedmioty. Włączam się w pomoc, podczas, gdy Przewodnik przestawia samochód bokiem do wiatru. Wracam z powrotem na brzeg i przynoszę na sobie namiot i pozostałe rzeczy. Masza, która cały czas zachowywała trzeźwość umysłu, wróciła od razu w te miejsce i zabrała kilka pozostawionych szpilek, Do tej pory nie wiem, w jaki sposób zdołała je wypatrzyć. Mój stan nie pozwalał wtedy na wiele, dobrze, że pod osłoną samochodu udało się postawić namiot (podobno ja wcale nie pomagałem) i jakoś przeczekać burzę. Gospodarz poszedł spać do auta. Całą powyższą opowieść zawdzięczam Maszy, gdyż ja budząc się po siódmej, pamiętałem tylko moment pobudki i moje zachowanie bezpośrednio po tym. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Przez niedbalstwo (pijaństwo) zostawiłem na statywie aparat w przedsionku namiotu. Burza sprawiła, że drobinki piasku dostały się do jego wnętrza i wszelkie próby jego uruchomienia spełzają na niczym. Jestem dosłownie wściekły, a jak wiadomo najgorsza złość jest właśnie na siebie samego. Nad ranem nie ma już śladu po przejściu burzy. Wodę w jeziorze mąci nieco silniejszy i chłodniejszy wiatr niż wczoraj. Kąpiel z rana jest krótka, gdyż jest dość chłodno. Zbieramy szybko rzeczy i bez śniadania ruszamy w kierunku niedalekich skał. Jest to początek znanej już nam pustyni - Ust-jurt. Wąską piaszczystą drogą między skałami wjeżdżamy na wzniesienie, gdzie w zacisznym miejscu przygotowujemy śniadanie. Nasz przewodnik używa do tego celu benzynowej maszynki, która przy spalaniu wydaje dźwięk podobny do ryku silników odrzutowca. Gorycz z powodu niedziałającego sprzętu łagodzą napotykane widoki. Na szczęście mamy jeszcze jeden aparat i moją kamerę. Potoki wyschniętego błota, niczym zastygła lawa tworzą księżycowy krajobraz, a skały przybierają różnorodne kształty. Dosłownie na każdym kroku znajduje się jakiś ciekawy obiekt. Aby zgnieść do końca w sobie uczucie złości, uroczyście ślubuję Maszy, że od tego dnia nie będę przesadzać z piciem mocnego alkoholu. Nawet więcej: nie będę go pić. Ani razu! Trzymam słowo już ponad rok myślę więc, że ostatnie zdarzenie miało chociaż jeden plus. Na zakończenie objadamy się wszyscy arbuzem, a powrotną drogę do Mujnaka pokonujemy w upale i milczeniu. Przed piętnastą docieramy na miejsce. Pozostało tutaj jeszcze parę rzeczy do zobaczenia. Najpierw jedziemy na "cmentarz statków" z odmalowanym monumentem, o który przed laty rozbijały się fale Arala. Lustro wody tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat obniżyło się o dwadzieścia metrów. Ciekawe że nigdzie, ani w muzeum, ani tu z ustawionych obok tablic nie dowiemy się, co spowodowało tą olbrzymią klęskę ekologiczną. W muzeum dostępna jest lakoniczna informacja, że "Aral stał się bardzo słony i umarły w nim wszystkie ryby", a tutaj, że "Jezioro straciło swoje przemysłowe znaczenie, a flora i fauna poniosła wielkie straty". Nigdzie ani słowa o budowie kanałów irygacyjnych, o rabunkowej działalności człowieka, o hodowli bawełny... Brutalna prawda w oczy kole, czy raczej szczypie poprzez roznoszoną z pustyni sól. Skutki tej wielkiej tragedii są odczuwalne nawet w Europie. U stóp pomnika ustawiono słynne wraki statków, ściągnięte z różnych części jeziora Przy niektórych ustawiono drabinki, by turystom było łatwiej wdrapywać się na nie. A kiedyś było tak... Wracamy do miejsca, skąd rozpoczęliśmy wspólny wypad, żegnamy się i zabieramy nasz samochód, pięknie umyty rękami wnuczek naszego przewodnika. Miły prezent na pożegnanie. Ponieważ jest jeszcze stosunkowo wcześnie, mamy czas zwiedzić jeszcze dwa ciekawe obiekty w Mujnaku - byłą fabrykę konserw rybnych oraz kino. Mamy to szczęście, że przemykamy niezauważeni przez bramę. Ostatnimi czasy wiele osób ma trudności z dostaniem się tutaj. Kiedyś nawet nie wpuścili całej ekipy filmowej z Francji, kręcącej program o Jeziorze. Na pierwszy rzut oka była już fabryka znajduje się w opłakanym stanie Tutaj znajdowała się przystań, gdzie rozładowywano statki pełne ryby, hangar, gdzie serwisowano samochody i sama hala produkcyjna Ten zakład produkował niegdyś 15% konserw wytwarzanych w całym ZSRR Wedle oficjalnych informacji fabryka "pewien czas do zamknięcia w 1998 roku" funkcjonowała dzięki rybie przywożonej z Rosji ("pewien czas" oznacza tutaj co najmniej czternaście lat) Buszujemy po budynkach znajdując kilka dokumentów. Na jednym z nich widnieją szczegółowe dane pracowników fabryki i zastanawiająca data: 2003 rok. Tak długo starano się dać ludziom pracę! Można sobie wyobrazić jakie straty przynosiło importowanie ryby aż z wybrzeża Oceanu Spokojnego, z drugiej jednak strony czy byłoby lepiej wyrzucić od razu wszystkich "na bruk"? Teraz kierujemy się w stronę kina nie przewidując brania udziału w jakimkolwiek seansie, gdyż kino jest nieczynne od lat. Jednak rozczarowani jesteśmy niemożnością dostania się do środka, gdyż drzwi są zaryglowane a we wszystkich oknach - kraty. Trudno, zresztą zewnętrze też jest interesujące. Zastanawia nazwa "Berdach" na cześć karakałpakskiego poety. Podejrzewamy, że kiedyś nosiło inną nazwę. Tak samo jak na cokole spoczywało popiersie kogoś innego. Może jego? Grymas na twarzy Wodza Rewolucji chyba doskonale oddaje sytuację. Który ze znanych ludzi byłby zadowolony z takiej zamiany miejsc? Dopada nas zmęczenie. Trzeba wyjechać z miasta i poszukać jakiegoś noclegu przy Nukusie. Robimy szybkie zakupy na drogę. Ceny w nawiasie w sumach: ciastka 1kg (8000), ciastka owsiane 200g (10000), cztery marchewki (900), dwa mydła do prania (2000 - wszędzie taka sama cena). Masza wdaje się w krótką rozmowę ze sprzedawczynią - matką piątki dzieci. Niedawno w Uzbekistanie wszedł w życie nowy ukaz, bo ustawą tego chyba nazwać nie można: nie więcej niż trójka dzieci na kobietę - po trzecim porodzie przymusowa mechaniczna kastracja. Opuszczamy Mujnak parę minut przed siedemnastą. Mieliśmy plan dotrzeć do miasta Chiwa, od której dzieli nas odległość czterystu pięćdziesięciu kilometrów. Znośna droga prowadzi przez miasta Kungrad i Nukus Od Kungrada, dłuższy odcinek to autostrada, jednak teraz lepiej jechać wolniej z uwagi na możliwe kontrole milicji czyhającej na głównych trasach. Do stolicy Karakałpakstanu docieramy sporo po dwudziestej. Od Chiwy dzieli nas teraz dystans ponad dwustu kilometrów. Nie za bardzo mam ochotę pokonywać nocą uzbeckie drogi. Dodatkowym argumentem przemawiającym za pozostaniem w mieście będzie uzupełnienie zapasów benzyny, no a poza tym nie jesteśmy przecież na wyścigach... Obrzeża miasta to chyba nie najlepsze miejsce na namiot, wszędzie pył i mimo późniejszej pory spory ruch. Bezowocne poszukiwania prowadzą niemalże do centrum. Znajdujemy może niezbyt gościnne, ale za to ciche miejsce przy rzece wśród zarośli, kilkadziesiąt metrów od głównej drogi.
  5. Dzięki:) Śmiem twierdzić, że niejeden SUV-nie Subaru by tam nie dojechał.
  6. Dziękuję za wsparcie i wszystkie odpowiedzi! Głownie one motywują mnie do pisania kolejnych odcinków. W najbliższym czasie czekają mnie jednak poważne zmiany w życiu. Konieczność przystosowania się do nowych warunków może zająć mi trochę czasu, stąd następna część nie pojawi się tutaj prędko. Mam nadzieję, że Państwo doczekacie Nie przeciągając, zapraszam do kolejnej porcji lektury. 7 VII 2014 Już o dziewiątej wyciąga nas z namiotu nieznośne gorąco. Jesteśmy się na parkingu dla TIR-ów, z których część już zdążyła pojechać dalej w trasę. O przygotowaniu posiłku na razie nie ma mowy, chcemy zajrzeć do wsi, która teraz mamy na wyciągnięcie ręki. Ciekawi nas jak wygląda takie miejsce w środku pustyni. Jak ludzie tam żyją? Zatrzymujemy się w centrum wsi, które tak jak w Szetpe stanowi plac przed schludnym dworcem kolejowym. Znajdujemy też tam upragniony cień - można więc przygotować posiłek. W pobliskim sklepiku (kierowcy TIR-ów na parkingu twierdzili zgodnie, że w San-Utios nie ma żadnych sklepów) zaopatrujemy się w śmietanę (co prawda kiepskiej jakości, jak większość produktów tam dostępnych), oraz trzy marchewki które stanowić będą dodatek do gotowanej właśnie zupy. Zapasy wody są na wyczerpaniu. Podchodzę do stojącej niedaleko nas grupy kobiet z pytaniem o możliwość nabrania wody. Jedna z nich bez wahania pokazuje mi mieszkanie w bloku, gdzie u jej sąsiadki (woła ją przez okno) w łazience napełniam cały kanister. Zauważyłem, że wejścia do mieszkań osłonięte są płachtami folii, chroniących zapewne przed upałem, a klatki schodowe są w całości polewane wodą. Na pierwszy rzut oka ludzie zamieszkujący wieś są szczęśliwi. Co prawda żyją często w rozwalających się domach, a długość dróg zaasfaltowanych we wsi wynosi -uwaga- dwadzieścia metrów, wydaje mi się, że więcej do szczęścia im nie potrzeba. We okolicy znajduje się zresztą spora stacja pomp, widzieliśmy też inne urządzenia związane z wydobyciem ropy i gazu. Podejrzewam więc, że bezrobocie tutaj tak nie doskwiera jak na przykład na gruzińskiej, czy nawet na azerbejdżańskiej prowincji. Po dwóch godzinach, w samo południe ruszamy dalej w trasę. Do granicy zostało jeszcze około 260 kilometrów, zatem jesteśmy w połowie drogi od Aktau. Równy jak tafla lodu nowy asfalt dość szybko kończy się najbardziej przez nas znienawidzonym znakiem Przechodzimy to samo co wczoraj, z tym, że teraz w nieznośnym upale, w pyle próbującym wedrzeć się do auta. W pewnej chwili hamując przed nieoczekiwanie pojawiającą się nierównością po sekundzie całe auto tonęło w obłoku piaskowej burzy. Po pewnym czasie powracamy (nie do końca legalnie) na asfalt, widząc, że biegnie on równolegle do gruntowki, gdyż dalsza jazda staje się nie do wytrzymania. Samowola szybko się kończy, gdyż docieramy do właśnie budowanego odcinka drogi. Świeży asfalt, pracują walce i inne maszyny budowlane... Jeden z robotników zamiast mnie zawrócić, po turecku chyba objaśnia bym objechał przeszkody drugim poboczem. "Ruski?" Pyta i nie czekając na odpowiedź kiwa głową z uznaniem. Wracamy na znienawidzoną "gruntowkę". Wypatrujemy okazji "wbicia się" znów na twarde pokrycie. Z nadarzającej się okazji korzystamy tylko dzięki napędowi na cztery koła. Ten ponad trzydziestokilometrowy odcinek będzie niezapomnianym koszmarem. Nereszcie! Po siedemnastej docieramy do Beineu - ostatniego przystanku przed granicą z Uzbekistanem. Oto sławny przejazd kolejowy, za którym zaczyna się owiana legendami droga do granicy. Beineu- niemałe jak na warunki kazachskie miasteczko, z bazarem i kilkunastoma sklepami, w których uzupełniamy zapasy żywności - przed nami uzbecka granica, a potem przejazd przez pustynię Ust-Jurt. Niestety nie udaje mi się kupić pompki do kół. W jednym sklepie są tylko elektryczne, a w drugim takie jak ta, którą właśnie wożę zepsutą (naprawić także nikt jej nie chciał). Po zakupach czas na krotki odpoczynek - na schodach przy markecie pałaszujemy pyszne kazachskie lody tzw. plombir. Polecamy! Po dokonaniu pobieżnego porządku w aucie i przeliczeniu pieniędzy we wszystkich walutach, jakie mamy przy sobie (na granicy walutę należy zadeklarować) ruszamy w stronę Uzbekistanu. Stan drogi najlepiej pokazuje obecne stosunki pomiędzy dwoma państwami. Na początku drogi z Beineu wygląda to jeszcze w miarę dobrze, lecz później prędkość czterdzieści pięć kilometrów na godzinę oscyluje w granicach maksymalnej. Mijamy ciężarówki wiozące ładunki do Uzbekistanu. Rejestracje ukraińskie. Wygląd TIR-ów telepiących się w żółwim tempie po takim bezdrożu jest dla nas naprawdę egzotyczny. Cóż jednak robić, jeśli z Europy wiedzie tędy najkrótsza droga? Żartuję, że tylko spotykane znaki drogowe przypominają, że znajdujemy się na drodze. Szczególny ubaw wzbudza jeden z nich Mijamy ostatnią wioseczkę przed granicą, do której zostało 27 kilometrów. W życiu nie widziałem gorszej drogi międzynarodowej. Od strony uzbeckiej podobno ma być ciut lepiej, na razie trudno mi w to uwierzyć. Światła posterunku granicznego widzimy już z odległości piętnastu kilometrów. Na granicę docieramy po dwóch godzinach od momentu wyjechania z Beineu. Dookoła samochody i ludzie siedzący w kucki prosto na ziemi oczekujący swej kolejności. Jest też kilka maleńkich i zabiedzonych budyneczków - prawdopodobnie to czajchany. Idę się rozejrzeć, by wybadać sytuację. Przy bramie nachodzę jakiegoś wojskowego i pytam, ile przyjdzie nam czekać na odprawę. Ów człowiek każe mi ustawić się w kolejce z innymi. To, że jesteśmy "turystami" nie zdaje się na nic. Czytałem, że podobno podróżników kolejka tutaj nie obowiązuje. Widocznie mamy pecha. Naiwnie myśląc, że te kilkanaście samochodów wielkiej różnicy nam nie zrobi, macham na to ręką. Tłumaczę sobie przy tym, że stojąc wraz z innymi pokażę, że jestem takim samym człowiekiem jak oni, bo niby dlaczego przeze mnie mieliby czekać dłużej? Dlatego, że zostawiam tutaj swoje dolary? Oni przecież wracając często z pracy za granicą, też przywożą swoje pieniądze. Zatem w zgodzie ze sobą wracam i ustawiam się na końcu kolejki. Granica po stronie uzbeckiej, jak twierdzi pogranicznik jest już kilka godzin zamknięta, dlaczego i kiedy otworzą - nie wiadomo. Nie czekając na dalszy rozwój wypadków, kładę się z pięścią pod głową na karimacie obok samochodu. Leżę wzdłuż koleiny i wiem, że spałoby się bardzo dobrze, gdyby nie szwędające się wokół nas psy, które swoim jazgotem nie dają spokoju. Kilka razy odpędzam je kamieniami. Około drugiej w nocy, po krótkiej drzemce Masza, która spała dotąd w aucie budzi mnie, bym przestawił auto kilka metrów - kolejka ruszyła. C.D.N.
  7. 3 VII 2014 Dwadzieścia minut po ósmej budzą nas odgłosy pierwszych odwiedzających stołówkę. Mimo niecałych pięciu godzin snu czujemy się wypoczęci, być może jest to zasługa otwartych na okrągło okien. Pogoda bez zmian, bezchmurne niebo i słońce odbijające się w lazurowej wodzie Po szybkim śniadaniu, zbieramy się znów w mesie z chłopakami, gramy w karty w międzynarodowym towarzystwie. W ciągu dnia do obiadu chodzimy i oglądamy statek. Każdy z nas zdążył zauważyć, że to nie Stena Line do Szwecji, gdzie wszystkie drzwi pozamykane i opatrzone nakazami i zakazami. Tutaj można sobie chodzić gdzie się chce i kiedy chce A nawet wcielić się w rolę kapitana! Obiad jemy tradycyjnie ze wszystkimi w stołówce. Igor ugaszcza wszystkich ciągle coś zamawiając u Bufetowego. Dziwimy się, że za zamówione potrawy nie płaci. Igor wyjaśnia nam, że to dlatego, że jest "bakincem" czyli pochodzi z Baku, a bufetowy ze wsi i oboje znają nawzajem swoje pochodzenie. Z racji tego nie śmie on żądać pieniędzy od kogoś wyższego w hierarchii. Na stole znowu pojawia się wódka, gdyż chodzą słuchy, że dziś do Aktau jeszcze nie dotrzemy (podobno mają nas trzymać na redzie). Jednak już przed osiemnastą widzimy pojawiające się pustynne wybrzeże Kazachstanu A niedługo potem kontury miasta i port W tym momencie nasz okręt wywiesza nie wiedzieć czemu kazachską flagę. Taki zwyczaj? Nasi towarzysze z racji większej niż ja ilości wypitego alkoholu udają się na krótką drzemkę, gdyż nikt nie sadził, że jeszcze dzisiaj przyjdzie nam prowadzić swoje samochody. Już niebawem wchodzimy do portu. Około godziny dwudziestej pierwszej na statku rozlega się sygnał gotowości i wszyscy pasażerowie dostają polecenie zebrać się w mesie. Zostają nam oddane paszporty i od tej pory nikt nie ma prawa wracać do swojej kajuty. Statek dobija do przystani i na pokład wchodzą Kazachowie. Jeden z nich, widać dowódca oddziału szczególnie interesuje się Maszą, i jej pochodzeniem. W obecności wszystkich zebranych tylko jej zadaje pytania, typu skąd i dlaczego się tutaj znajduje. Igor żartuje, że pójdziemy siedzieć, gdyż on na nas wcześniej doniósł. Wtedy nie było nam jednak do śmiechu. Mundurowi dają wszystkim pasażerom i załodze dziesięć minut na zebranie się, po czym mamy udać się do oczekującego już na nabrzeżu autobusu. Te kilka minut wykorzystujemy biorąc prysznic, po czym schodzimy ze statku i rozlokowujemy się w nowiuteńkim busiku czekającym już na nabrzeżu. Wiezie on nas prosto do terminala odpraw. Nasza piątka przechodzi kontrolę jako ostatnia. Czekając na swoją kolej zostaję poproszony do pomieszczenia obok na przesłuchanie. Kazachski żołnierz, na oko najwyżej dwudziestoletni chłopak z trzęsącymi się od zdenerwowania rękami, długo ogląda mój paszport. Pyta mnie jak wyjadę, skoro mam tylko jednokrotną wizę, a potrzebuję dwukrotnej na wyjazd. Powstrzymując się od śmiechu objaśniam pogranicznikowi, że jednokrotna wystarczy by bez problemów opuścić kraj. Żołnierz nieco uspokojony zadaje ostatnie pytanie: "cel podróży do Republiki Kazachstan?" Sprawia przy tym wrażenie, że odpowiedź wcale go nie interesuje szybko oddając paszport. Nikogo oprócz nas więcej nie przesłuchiwano. Sergiej i Witia rozmawiają z młodym żołnierzem, okazuje się, że jest Rosjaninem, mieszkańcem Uralska. Na prośbę Wiktora zdejmuje on i pokazuje swój wojskowy pas. Opowiada nam tez o pojawiających się coraz częściej konfliktach na tle etnicznym miedzy Kazachami a zamieszkującą tę część Kazachstanu ludnością o rosyjskich korzeniach. Przechodzę kontrolę jako ostatni z całego statku, gdyż jako jedyny do odwiedzenia Kazachstanu potrzebuję wizę. Stempel w paszporcie otrzymują parę minut po północy, czwartego lipca, dzięki temu pięć dni ważności wizy będzie się liczyć właśnie od tej daty. 4 VII 2014 Do promu wracamy już na piechotę. Od momentu swobodnego przemieszczania się po kraju dzieli nas jeszcze jednak daleka droga. Po kontroli usłyszeliśmy, że odprawa celna rozpocznie się dopiero jutro około południa! Nie mając się gdzie podziać, z kłopotów ratuje nas Igor proponując nocleg w kabinie jego ciężarówki. On sam wybiera się do jakiegoś hotelu (?) a aucie są akurat dwa miejsca do spania. Wyjeżdżam ze statku jako pierwszy, Igor od razu po mnie. Szybko tracimy go z oczu i błąkając się po terminalu z pomocą straży portowej odnajdujemy właściwy parking i TIR Igora Mija noc. Budzą mnie gorące promienie słońca. Maszy już nie ma, gdyż wybrała się spacer po okolicy. Spotykamy potem Sergieja, który zaprasza nas na herbatę. Dorzucamy się z naszym prowiantem: chleb, chałwa i masło stanowią skromne śniadanie, które przyrządzamy na parkingu w cieniu jego ciężarówki. Potem dołącza do nas jeszcze wyraźnie niewyspany Wiktor. Po śniadaniu uzbroiwszy się we wszystkie dokumenty i w niewyczerpalne (jak nam się wtedy wydawało) pokłady cierpliwości udajemy się do budynku odprawy celnej. Tam w jednym z okienek pobieram wniosek o opłacie za rozładowanie w wysokości 20 dolarów. Jednak należność należy uiścić w miejscowej walucie, czyli w tenge. Ponieważ na terenie portu nie ma kantoru, słyszę, że musze jechać do miasta (!) by wymienić pieniądze. Na szczęście z pomocą ludzi szybko znajduję cinkciarza - Azerbejdżańca, który wymienia mi konieczną ilość pieniędzy. Potem muszę czekać, czekać i jeszcze raz czekać nie wiadomo na co. Dobrze, że w sali jest klimatyzacja i o dziwo dość zadbana toaleta. Nieustannie krążę miedzy różnymi okienkami, wykonuję kserokopię wszystkich dokumentów, także tych, które w tym budynku otrzymuję, po to by zanieść je do innego okienka. Takie tempo załatwienia spraw może dziwić, tym bardziej, że na razie interesantów jest bardzo mało, może część jeszcze nie wstała, albo bawi w mieście. Opisać tego wszystkiego słowami się nie uda - przez to po prostu trzeba przejść samemu. W czasie tych procedur przeniosłem nawet arbuza z samochodu stojącego na pełnym słońcu do pomieszczenia w nadziei, że zdąży się trochę schłodzić. Ostatnim punktem ma być najciekawsze - sprawdzanie samochodu. Tutaj niespodzianka - celnikowi się nie chce, woli widocznie chłodzić się w cieniu budyneczku niż grzebać w aucie w takim upale. Możemy udać się w kierunku bramy. Po raz ostatni spotykamy chłopaków - Wiktora i Sergieja. Mają problem - celnicy żądają od nich po ponad $1000 na głowę jako opłatę za wyjazd, dzwonią więc do firmy i czekają na rozwiązanie sytuacji. Nie przeszli jeszcze nawet połowy naszych formalności, i -jak twierdzą- do wieczora im to zejdzie. Siedzimy jeszcze trochę z nimi w cieniu i czekamy na Igora. Ten jednak się nie pojawia, więc zostaje nam się pożegnać przekazując dla niego klucze i dwie paczki dobrych "cigaretów" kupionych w Baku. Podjeżdżamy więc do bramy, gdzie nieoczekiwanie zostajemy zatrzymani. Do auta podchodzi chyba jakiś naczelnik posterunku, bo ubrany jest w białą koszulę podczas gdy wszyscy inni Kazachowie noszą mundury wojskowe. Postanawiam iść w zaparte i udaję, że nie rozumiem i nie mówię po rosyjsku. Wymiana zdań wygląda tak (w tłumaczeniu K na polski): K: Salam Alejkum! J: Salam Alejkum! K: Jak leci? Dokumenty! J: Jaki dokument? Paszport? (tutaj oficer ogląda mój paszport) K: Irlandia? J: Nie, Poland. K: Polska? Polak, co? (pewna chwila oczekiwania) K: Polak, co? J: Tak, Poland. (ponowne oglądanie mojego paszportu) K: Turysta? J: Turysta, tak, Uzbekistan. K: Wolf, Messing. Polak, Wolf Messing? J: Missing? Missing... aaa, missing, nie nie wiem, nie znaju... K: On jest chińczykiem, słyszałeś? J: Ja nie znaju, kto on. K: On był Polakiem? Żyd? K: Wcześniej Niemcy, Polak byli, te, przyjaciele? Niemcy, no wojna była? J: Druzja? Wojna? (udawanie, że nie znam rosyjskiego definitywnie spaliło na panewce) (teraz Kazach postanowił podejść z drugiej strony) K: Inglisz, znasz? Inglisz. J: I little speak English. K: Ukraina! Prom, jaki prom? J: Baku, Baku, Baku-Aktau. K: Samochód parking! Parking, auto, auto, parking! J: Ja był, parking, tam! K: Samochód, parking! Szlag! Do tego mówi coś jeszcze o jakimś pozwoleniu... Wracam więc te kilkadziesiąt metrów z powrotem, Masza tymczasem podchodzi do urzędnika: "Co się stało? Co nie tak z dokumentami, mamy przecież wszystko w porządku?!" - "Nie wiem, powiedzieli, że trzeba poczekać" - odpowiada. Wkrótce dołączam do Maszy i tutaj nowy rozkaz: "Samochód tutaj!" (to znaczy z powrotem pod bramę). Wracam sam do samochodu, po czym już inny żołnierz zasypuje Maszę gradem pytań: kto ona, jak, dlaczego jej danych nie ma na dokumentach przewozowych. -"Skąd mam wiedzieć? Przecież nie ja te dokumenty wypisywałam" - brzmi odpowiedź Maszy. -"Co nie w porządku? Wszystkie dokumenty już pokazaliśmy." -"Co jest w samochodzie?" - teraz tym zainteresował się pogranicznik. "Rzeczy, osobiste, kontrolę celną przeszliśmy!" - nieco zełgała Masza. Odpowiedź chyba uspokoiła służbistę, lub być może upał sprawił, że postanowił dać juz nam spokój. "Dobrze, możecie jechać" - mówi i oddaje wszystkie dokumenty. Brama do Kazachstanu nareszcie stoi przed nami otworem. Mimo, że jest już prawie wpół do trzeciej po południu, nie oceniamy najgorzej całej procedury. Z różnych szczątkowych opisów w Internecie nastawialiśmy się na o wiele dłuższe i bardziej uciążliwe zmagania. Być może ostatni etap (przed szlabanem) trwał krócej, dzięki naszej (Maszy) stanowczości...? Zatem nareszcie jesteśmy na Ziemi Kazachskiej, (tu proszę się nie śmiać) - kraju moich marzeń. To Kazachstan przecież stanowi bramę do Azji Środkowej. Bezkresne połacie stepów, Jeziora Bałchasz i Aralskie przyciągały mnie od bardzo dawna. Pierwsze wrażenie jakie robi na nas miasto - prawie zupełny brak roślinności, wszędzie piasek, czysto i spokojnie na drogach. Widzimy pierwszą miejską plażę ale rozrywki odkładamy na później. Na początku obowiązki: wymiana pieniędzy, zakupy, tankowanie i Internet. Jedziemy więc do centrum. gdzie w banku po niekrótkiej procedurze wymiany pieniędzy, robimy zakupy w pobliskim supermarkecie, przy którym znajdujemy stołówkę Pierożki w liczbie trzech na głowę wspaniale smakują ze śmietaną i sokiem kupionymi w markecie obok. Ciekawe, że pomimo odkrytego przeze mnie później wyraźnego napisu przy ladzie "za spożywanie przyniesionych ze sobą produktów - kara 1000 tenge" (około 14 złotych) nikt nie zwrócił nam uwagi. Najedzeni idziemy skorzystać z Internetu do stojącej obok restauracji "Mangal" (bardzo wygodne w Aktau jest to, że wszystkie potrzebne nam obiekty znajdują się tak blisko siebie) zamawiamy tam lody, gdyż po bułeczkach, (każda z nich po 100 tenge) nic więcej w siebie nie zmieścimy. Rozmawiamy przez Skype z bliskimi, a ja przypominam sobie, że zapomniałem zabrać czołówkę, gdy spaliśmy w TIR-ze. Dzwonię do chłopaków, ale ich telefony są wyłączone. Brak latarki jest bolesną stratą. Od dziewczyny w barze dowiaduję się o istnieniu sklepu dla wędkarzy. Udaję się tam, lecz niestety punkt jest już zamknięty. Po drodze przechodząc dwukrotnie przez to samo przejście dla pieszych, za każdym razem kierowcy zatrzymują się, ustępując mi pierwszeństwa! Nie wierzę własnym oczom. Takie zachowanie po pobycie w Azerbejdżanie, a szczególnie w Baku stanowi dla mnie prawdziwa egzotykę. Bądź co bądź, znajdujemy się już w prawdziwej Azji, pośród stepu i pustyni. Jadąc na Wschód spodziewałem się, że będzie tylko gorzej. A tu taka niespodzianka. Kierowcy nie tylko ustępują, lecz także nie trąbią bez przerwy, nie wymuszają pierwszeństwa, jeżdżą z dozwolona prędkością. Potem okaże się, że Aktau było prawdziwą perełką... Plan na resztę dnia to pojechać na północ w stronę miasteczka Port-Szewczenko (130 km od Aktau) w sąsiedztwie którego znajduje się podobno ogromna i piękna plaża. Także okolica (półwysep Mangyszlak) obfituje w wiele ciekawych form przyrody. Zwiedzić chcemy też samo miasteczko, by później powrócić do Aktau. Dochodzi dwudziesta, gdy wyruszamy z miasta. Zostało tylko zatankować. (Benzyna A-92 115 T/l; A-95 142 T/l lecz jest to to samo co A-92). Pełen bak za mniej niż sto złotych? W Kazachstanie to możliwe. Tak jak w Rosji natomiast, opłaty należy dokonać najpierw, potem obsługa stacji uruchamia dystrybutor. Na wyjeździe kupujemy jeszcze arbuza przy drodze z myślą o jutrzejszym plażowaniu (100T/kg). Po odjechaniu kilkudziesięciu kilometrów od Aktau asfalt przestaje być równy. Na niektórych odcinkach jedziemy objazdami z racji prowadzonych "remontów" Ponieważ jest późno, a podróż zajmuje więcej niż tego oczekiwaliśmy, szukamy miejsca do odbicia z drogi. W miejscu, w którym jak nam się zdaje droga przebiega najbliżej linii brzegowej, odbijamy na lewo w step. W końcu bez zbytniego błądzenia, po dwóch godzinach od wyjazdu z Aktau docieramy na brzeg Stoimy teraz na zwietrzałej skale u stóp której szeroka plaża i spokojne morze. Od strony lądu dzieli nasz głęboki wąwóz. Po dokonaniu zwiadu zadecydujemy się tutaj pozostać na noc (bo czy mamy inne wyjście?). Po zapadnięciu zmroku temperatura bardzo szybko spada. Uczucie chłodu potęguje silny wiatr, który zerwał się wraz z nastaniem ciemności. Ustawiamy samochód tak, by lepiej chronił nas od wiatru i rozkładamy namiot. Konsumujemy szybki posiłek złożony z sałatki i chleba i idziemy spać o godzinie wpół do drugiej w nocy, piątego lipca. 5 VII 2014 Wstaję o wpół do siódmej i instynktownie od razu w piżamie idę zobaczyć za dnia miejsce, w którym się znaleźliśmy Po pojawieniu się pierwszych promieni słońca wiatr zacicha. Niewzburzona tafla wody łagodnie wcina się w brzeg widniejący poniżej nas. Z kąpielą jednak nie ma się co spieszyć, gdyż jest jeszcze dość chłodno. Jednak ciekawość mnie zżera i idę na krótki rekonesans poniżej, w czasie gdy słońce powoli zagarnia coraz to więcej i więcej przestrzeni. Naturalnie przyjemne z pożytecznym: wracam z garnkiem napełnionym morską wodą. Będzie służyć do płukania warzyw i przyrządzenia zupy. Masza gotuje zupę, a ja odkrywam spory spadek ciśnienia w tylnej oponie. Postanawiam więc dopompować do 2.8 atm i okresowo sprawdzać ciśnienie. Obliczam, że powietrze uchodzi z prędkością 0,2 atm na godzinę. Nienajgorzej. Do Fort-Szewczenko dojedziemy. Po śniadaniu, o godzinie 9:40 idziemy nareszcie zażyć kąpieli. Wokół panuje absolutna cisza. Woda jest nieskazitelnie czysta i o minimalnym zasoleniu. Wchodząc do niej jestem zaskoczony tym, że jest również bardzo chłodna. Oto dowód Nigdy wcześniej nie pomyślałbym, że woda w morzu Kaspijskim latem będzie chłodniejsza niż w Bałtyku. Potem dowiemy się, że to zasługa wód podziemnych zasilających w tej części Morze Kaspijskie. Kapię się (niestety tylko ja) i nurkuję nieco dalej od brzegu, gdyż wzrost głębokości następuje tutaj bardzo powoli. Po wylegiwaniu się na kamieniach w słońcu jeszcze pamiątkowe zdjęcie, po czym natychmiast pod moimi nogami dostrzegam sporą żmiję! Przez chwilę zrobiło mi się gorąco... Żmije chyba przeważnie nie dążą do konfrontacji z człowiekiem. Nie wiedziałem natomiast, że tak dobrze pływają. Spotkaliśmy potem jeszcze w okolicy kilka, uciekających na nasz widok. Mogłem jednak nastąpić przez nieuwagę na jakąś w czasie kąpieli. Po małym praniu rzeczy sielanka dobiega końca. Robi się coraz goręcej i nie chcemy bawić tutaj całego dnia. Na górze dopompowuję koło. -"Jak to dobrze" - mówię do Maszy. "Poprzednia pompka okazała się zepsuta a ta, którą kupiłem w Azerbejdżanie będzie fajną pamiątką!" Ledwie przebrzmiały te słowa, gdy po kolejnym pchnięciu nogą pompka wydając metaliczny dźwięk, odmówiła dalszego posłuszeństwa. W złą godzinę... Sprawdzam ciśnienie. Jest 2,1. Te czterdzieści kilometrów dzielące nas od miasta nie wydaje się długim dystansem. Parę minut po dwunastej jedziemy w Fort Szewczenko. Okolica bardzo przypomina mi zachodni Krym. Jest tylko bardziej gorąco. Podobnie jak tam, tutaj tez wzniecamy za sobą tumany pyłu Po godzinie jesteśmy już u granic miasta Na ulicach nie ma dosłownie nikogo Zauważone sklepy, za wyjątkiem jednego, są zamknięte. Obok niego robimy postój. Tam od sprzedawcy dowiadujemy się, gdzie szukać wulkanizacji. Kupujemy też arbuza i nabieramy wody. Ponieważ, jak twierdzi sprzedawca u wulkanizatora jest teraz przerwa obiadowa, wykorzystamy te dwie godziny inaczej. Na co? Oczywiście na kąpiel! Bo co można robić w taki upał i to jeszcze na pustyni? Jedziemy więc jeszcze cztery kilometry na północ w stronę miejscowości Bautino, Jeżeli przyjąć, że Fort-Szewczenko to małe miasteczko, to Bautino stanowi skupisko kilkunastu domów, spośród których szczególnie wyróżnia się okazałe przedszkole Chociaż nie ma tu chodników, (pobocze stanowi po prostu szeroki pas piasku) jednak mieścina podobnie jak poprzednie sprawia wrażenie czystej i zadbanej. Na ulicach jednak również nikogo nie spotykamy. W Bautino funkcjonuje port; z uwagi na rangę i położenie zajmuje się przypuszczalnie eksportem produktów ropopochodnych bądź też funkcjonuje jako port rybny (co ciekawe w Wikipedii jest informacja o tym miejscu tylko w trzech językach, w tym także po polsku). Zwiedzać dogłębnie miejsca nie planujemy. Szybko znajdujemy plażę jadąc wzdłuż wybrzeża. Tutaj tez woda jest krystalicznie czysta. Komfort psują śmieci walające się tu i ówdzie, kolorytu temu miejscu nadają pasące się wokół wielbłądy Można by tu bawić długo, jednak przebite z pewnością koło nie daje nam spokoju. Tym bardziej, że nie mamy już pompki. Po konsumpcji przepysznego arbuza wyjeżdżamy obiecując sobie wrócić tutaj wieczorem. Jako, że o 14:30 warsztat wulkanizacyjny otwiera swe podwoje jedziemy z powrotem do Fort Szewczenko, gdzie dokonuję naprawy Również tym razem w oponie tkwił metal w postaci niedużej śruby. Po pół godzinie auto jest gotowe. Usługa kosztowała 250 tenge, w przeliczeniu - trzy i pół złotego. Już nie pierwszy raz spotykam się z tym, że dla Kazachów nie robi różnicy z kim ubijają interes - swój czy przybysz z Europy. W każdym wypadku obowiązują te same ceny. Z naszych dotychczasowych obserwacji wynika, że o wiele rzadziej manifestują oni uczucia niż np. Gruzini czy Azerbejdżańcy; sprawiają wrażenie skrytych. Nikt do tej pory nie zagadnął nas na ulicy, nie zainteresował się skąd jesteśmy, jak miało to miejsce w odwiedzanych wcześniej krajach. Zaraz obok warsztatu widzimy drogowskaz z napisem: "Kamieniołom 3". Ponieważ ciekawią nas takiego typu obiekty i przy tym nie jest jeszcze późno, robimy więc mały wypad w tym kierunku. Zastajemy krajobraz księżycowy. Dokoła pustka. Kamieniołom jest chyba czynny, widzę opuszczony barak i świeże ślady kół ciężarówek. Dziś wypada sobota, zapewne dzień wolny od pracy. Pisząc te słowa i oglądając zdjęcia czuję pewną tęsknotę za słońcem, ciepłym wiatrem, błękitnym niebem i tą nieokiełzaną przestrzenią dającą poczucie wolności. Jak widać nawet za takimi miejscami można tęsknić. Patrzymy na nie z perspektywy czasu i miejsca, gdy za oknem pada deszcz a niebieski kolor nieba zdarza się kilka dni w miesiącu. Do Fort-Szewczenko wracamy prawie tą samą drogą. Wypatrujemy jeszcze jeden otwarty sklep, w którym kupujemy mleko i jajka a także bardzo przydatną jak się okaże rzecz - zapalniczkę z miniaturową latarką. W okolicy zainteresował nas jeszcze jeden obiekt - pomnik górujący nad miastem Panorama Fort-Szewczenko Z drugiej strony widok na ruiny twierdzy i coś na kształt resztek stadionu Zwijamy się stąd, gdyż w okolicy kręcą się jakieś podejrzane typy. Obserwujemy ponadto jakiś nietypowy ruch na placu przed pomnikiem. Wydaje się, że trwają przygotowania do jakiegoś przedstawienia Od obecnych na miejscu pań zajmujących się sprzątaniem, dowiaduję się że dziewczynki odbywają próbę generalną, przed mającym się niebawem rozpocząć przedstawieniem. Odbywa się ono na cześć rocznicy urodzin prezydenta Kazachstanu - Nursułtana Nazarbajewa Świętowanie tej rocznicy w Kazachstanie trwa trzy dni. Ponieważ prezydent urodził się szóstego lipca, kulminacja obchodów wypada jutro. Jednak to już dziś kraj zaczyna świętować w pełnym tego słowa znaczeniu. Już rozumiemy, dlaczego sklepy były zamknięte, na ulicach pusto, a wszyscy ludzie spotykani przez nas na peryferiach miasta byli podpici. Czekamy na ławeczce przypatrując się przygotowaniom. Powoli pojawia się sprzęt nagłaśniający, przynoszone są kolejne ławki i krzesła, przy scenie rozwinięto nawet chodnik. Mimo zapewnień sprzątaczek, że ceremonia rozpocznie się parę minut po godzinie osiemnastej wszystko odbywa się w tak ślimaczym tempie, że mam obawy czy do późnego wieczora organizatorzy zdążą wszystko przygotować. Na zegarkach godzina 19:25 i jak widać przygotowania są jeszcze daleko w polu. W końcu tracimy cierpliwość i wracamy do Bautino na znaną już nam plażę, nie mamy bowiem zamiaru kąpać się i jeść kolacji po zmroku. Na plaży multum ludzi, ale widać, że niedługo będą rozchodzić się do swoich domów. Gotujemy na kuchence kolację, słysząc propozycje płatnego noclegu u miejscowych. Grzecznie dziękujemy. Nie ma przecież w tej chwili chyba piękniejszego miejsca Po kolacji i nasyceniu się najpiękniejszym do tej pory widzianym zachodem słońca, idę do samochodu. Niemal w tym samym momencie podjeżdża jakaś osobówka, gdzie dwóch miejscowych chłopaków zainteresowało się naszą obecnością. Mają na imię Nurik i Anan. Przysiadają się do nas na plaży i częstują kawałkami złowionej niedawno ryby. Sądząc z ich opowieści odłów ryb (zapewne nielegalny) stanowi ich jedyne źródło dochodu. Mimo młodego wieku (27 lat) dorobili się już rodziny, a jeden z nich ma już dwójkę dzieci. Mówią, że najważniejszym celem rządu jest zwiększyć populację we własnym kraju. Oboje są bardzo z tego dumni, chwalą swój kraj, mówią, że "teraz nareszcie kraj może się rozwijać, a nie jak wcześniej pod okupacją Rosji". Chwalą też prezydenta, jednak pamiętają tragiczne wydarzenia ostatnich lat. Zamieszki w Obwodzie i wprowadzenie stanu wyjątkowego spowodowały przed trzema laty śmierć kilkudziesięciu protestujących przeciwko warunkom życia robotników. Pytają, dlaczego nie wjechałem na plażę Foresterem, a słysząc moje obawy związane z ewentualnym zakopaniem się w piasku, udzielają wskazówki: należy spuścić powietrze do około 1 atm we wszystkich kołach. Ciekawe. Pewnie kiedyś spróbuję. Nasi rozmówcy jakby na umówiony znak podnoszą się, mówiąc, że czekają na nich ważne sprawy. Żegnamy się z nimi, widząc ich później w oddali w łódce na nocnym połowie. Kładziemy się spać o godzinie 0:50. 6 VII 2014 Budzę się słysząc wściekłe ujadanie. Na zegarku jest godzina 2:30 a wkoło namiotu biega kilka (zapewne bezdomnych) psów. Pamiętam, że przed zaśnięciem widziałem jednego z nich sporej wielkości, lecz nie myślałem, że może nie mieć właściciela. Po odgłosach naliczyliśmy trzech osobników. Wściekle warczą, jesteśmy intruzami na ich terenie. Leżymy w bezruchu ledwie oddychając, nie mamy bowiem wątpliwości, że wyjście z namiotu i próba odgonienia napastników mogłaby się skończyć tragicznie. Na szczęście po kilkunastu minutach ujadanie ustaje, możemy spać spokojnie do rana. Mimo tego, że spaliśmy tylko pięć i pół godziny czujemy się wypoczęci. Dziś opuszczamy półwysep Mangyszlak i podążamy dalej w stronę Uzbekistanu. Po obudzeniu idę w piżamie do samochodu zaparkowanego kilkadziesiąt metrów od nas, przy plaży. Gdy już miałem otworzyć drzwi, zerwałem się na równe nogi, widząc na wysokości drzwi kierowcy okazałą żmiję. Ta widząc mnie, przestraszyła się chyba nie mniej niż ja i zamiast uciec, natychmiast wpełzła w felgę! Ze strachu przed ukąszeniem wsiadam z drugiej strony i ruszam kilka razy w przód i w tył w nadziei pozbycia się niewygodnego pasażera. Od tej pory węża już nie widziałem. Podczas przygotowywania herbaty nagły podmuch wiatru wyrwał kilka szpilek z piasku w konsekwencji czego w poszyciu namiotu palnik kuchenki wypalił niemałą dziurę. Na szczęście stało się to w przedsionku i nie będzie to dla nas takie uciążliwe. Herbaty jednak już nie wypijemy. O wpół do dziewiątej jedziemy do Aktau, tym razem nigdzie po drodze się nie zatrzymując. W mieście chcę kupić upragnioną czołówkę, gdyż jej brak jest bardzo uciążliwy. Tym razem słońce nie świeci nam prosto w oczy i spokojnie można jechać z prędkością 110-120 kilometrów na godzinę (w Kazachstanie, co ciekawe niedawno podwyższono dopuszczalną prędkość na terenie niezabudowanym - 110km/h). Po przybyciu od razu kierujemy się do wypatrzonego sklepu spożywczego. Po zaopatrzeniu się w podstawowe produkty idziemy z wizytą do największego w mieście Centrum Handlowego ze sporym lodowiskiem na dole (na dworzu jest +35*C) Wybór produktów jest o dziwo ogromny. To na wieczór i dalsza drogę dzisiejszego dnia. W Centrum przebywamy dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli, gdyż Masza próbuje znaleźć sobie sukienkę. Jednak jest już po sezonie, więc albo brak rozmiaru albo rzecz się po prostu nie podoba. Z trudem odciągam ją od ekspozycji, odkładając zakup do czasu powtórnej wizyty w Kazachstanie (czyli za jakieś półtora miesiąca). Zostało jeszcze kupić latarkę i skorzystać z Internetu. Miejscowi kierują mnie do znajdującego się nieco na uboczu domu handlowego, gdzie za 4000 tenge kupuję upragnioną rzecz. Teraz mamy więcej czasu by przyjrzeć się okolicy. Aktau zostało zbudowane na pustyni praktycznie od podstaw w 1961 roku, gdy odkryto w pobliżu uranową rudę. Dziś, gdy wydobycie przestało być opłacalne, miasto rozkwita nadal dzięki odkrytym równolegle złożom ropy. Szerokie ulice, czasami pozbawione chodników obsadzono drzewami i krzewami, polewanymi oczywiście regularnie wodą. Wzdłuż jednej z miejskich plaż wybudowano wiele placów i atrakcji dla dzieci, które są bez przerwy zapełnione. Po przejażdżce głównymi ulicami miasta udajemy się w sprawdzone już miejsce - restaurację "Mangal". Pałaszujemy pyszny obiad i za pozwoleniem obsługi uzupełniamy zapas wody. Rozmawiamy długo z bliskimi, wiedząc, że nieprędko zdarzy się taka okazja. Potem wizyta na sprawdzonej stacji benzynowej. Ponowne tankowanie dobrego paliwa to również sprawa odległa, napełniam więc bak pod korek oraz także wszystkie zabrane z Polski kanistry. Pracownik stacji zaproponował napełnienie także opróżnionych niedawno butelek po wodzie mineralnej. Zdecydowanie odmówiłem, uważając to za przesadę. Gdybym wiedział co mnie czeka dalej, podszedłbym do tego z dużo mniejszą dozą nieufności... Ostatnią rzeczą którą chcemy zrobić w mieście, to dobrze wykapać się w morzu. To również przez długi czas stanowić będzie marzenie "ściętej głowy". Jednak na jednej z miejskich plaż przy wyjeździe z miasta, woda jest dziwnie mętna, a ponadto masa ludzi i czarny piasek nie zatrzymują nas tam długo. Zresztą to się dobrze składa, gdyż do granicy uzbeckiej jest stąd ponad pięćset kilometrów drogą, o której krążą legendy. Po wyjechaniu z miasta Masza przejmuje kierownicę. Ja w tym czasie siedzę z notebookiem w poszukiwaniu na mapie jednej z największych depresji świata - Karagije (132 m ppm), w okolicach której właśnie przejeżdżamy. Teren bez wątpienia ciekawy, lecz by ujrzeć depresję w pełnej krasie należałoby poświęcić na to nieco więcej czasu. Jednak jest on u nas w deficycie, bowiem wiza kazachska traci ważność już pojutrze. Za rzeką Asziagar (dziwna to rzeka, która nie wpada do żadnego morza) robimy mały postój i sesję zdjęciową z wielbłądami Jesteśmy na wysokości -98 m npm. Nieco dalej znajduje się punkt obserwacyjny Widoczność nie dopisuje. Przy bezchmurnym niebie z pewnością widoki były by znacznie lepsze. W małym miasteczku Szetpe zatrzymujemy się na dworcu kolejowym, gdzie udaje się znaleźć jeszcze czynny sklep [img= Na miejscu spożywamy szybką kolację z zakupionych tam produktów. Szkoda, że już robi się ciemno i nie możemy obejrzeć lepiej tego miejsca. Idziemy tylko zobaczyć dworzec, ale z racji następujących ciemności na zdjęciach widać niewiele. Jest za to chłodniej, więc miasteczko dopiero teraz zaczyna tętnić życiem. Wszędzie gwarno, młodzież, a nawet dzieci spacerują i jeżdżą na rowerach. W dalszą drogę wyruszamy chwilę przed dziesiątą wieczór, na ulicach praktycznie ciemno. Wychodzę z założenia, że lepiej jechać wolno, niż w ogóle nie jechać, gdyż dobrze by było być na granicy najpóźniej jutro wieczorem. a najlepiej jeszcze w ciągu dnia. Zgodnie z informacją uzyskaną od miejscowych w Szetpe, dziesięć kilometrów dalej niezły asfalt kończy się gruntową drogą z unoszącymi się nad nią tumanami pyłu. Informacja szybko znajduje potwierdzenie. Przy wymijaniu licznych ciężarówek należy dodatkowo zwolnić, gdyż widoczność nie przekracza wtedy kilku metrów przed maską. Temperatura powietrza (+28*C) sprawia, że można jeszcze jechać z zamkniętymi oknami. Droga teraz to typowa "tarka" z mniejszymi lub większymi zagłębieniami, na których auto podskakuje jak piłka. Z obu stron walają się mniejsze i większe kamienie. Jedziemy tymczasowym objazdem remontowanej (podobno przez Turków) drogi, która biegnie równolegle do nas w odległości kilkudziesięciu metrów. W pewnym momencie wjeżdżamy na tak grząski grunt, że w piaskowym pyle przemieszczać się musimy w tempie spacerowicza. Odcinki remontowane przeplatają się z płaską jak stół drogą, po której gdyby nie noc i brak jakichkolwiek znaków można by jechać grubo ponad "setką". W pewnym momencie o mało co nie wjeżdżam na pozostawioną na środku drogi starą oponę Postanawiam zatem dojechać do małej wsi w środku pustyni - Saj-Utios, gdzie poszukamy noclegu. Musimy więc przejechać jeszcze siedemdziesiąt kilometrów. Z drogi widoczne są (sądząc po oświetleniu) motele lub po prostu miejsca do odpłatnego noclegu. Opieram się jednak pokusie spania w wygodnym łóżku na rzecz oszczędności, poza tym podchodzimy do takich miejsc z nieufnością. Siedemnaście kilometrów przed Saj-Utios niemiłosiernie długi objazd się kończy. Widzimy też odległe światła miejscowości, które dodają nam otuchy. Przy skręcie z głównej drogi do wsi nieoczekiwana kontrola drogowa. Policjant długo ogląda mój dowód rejestracyjny. Na pytanie o ubezpieczenie, odpowiadam, że nikt mi jego w porcie nie proponował, a zresztą mam przecież Zieloną Kartę. Funkcjonariusz również dokładnie ją obejrzał w świetle reflektorów, po czym chyba za bardzo nie wiedząc co zrobić, oddał i życzył szczęśliwej drogi. Ostrzegł nas także przed obrywistym zboczem przed nami, które w żaden sposób nie jest oznakowane. Szczerze mówiąc, nie wiem jak jest z tym ubezpieczeniem. Na dokumencie nie ma znaku "KZ" jest natomiast "RUS". Być może to wystarczy z uwagi na to, że przecież Rosja i Kazachstan są powiązane wieloma umowami. Obiecuję sobie, że przy następnym wjeździe spróbuję kupić takie ubezpieczenie, jeżeli ono istnieje. Ponieważ nijak nie możemy wypatrzyć czajchanów, o których również wspominał policjant, widząc oświetlony plac przy drodze, postanawiam rozbić namiot wprost na nim. Spanie w namiocie na asfalcie - tego jeszcze nie praktykowaliśmy. Jednak wydało mi się to lepszym wyjściem niż próba wbijania szpilek w ubitą kołami samochodów ziemię. Do utrzymania namiotu na miejscu użyliśmy butelek z wodą i kanistrów. Całość wraz z z przygotowaniem herbaty (na przyrządzenie posiłku brakło już sił) zajmuje ponad godzinę. Zasypiamy kilkanaście minut przed trzecią w nocy, siódmego lipca.
  8. 28 VI 2014 Budzimy się o godzinie 8:20 rześcy i w dobrym humorze. Przez głowę przelatują mi myśli, gdzie będziemy dzisiaj spać? Żegnamy się bowiem dziś z Hajamem i opuszczamy Baku chcąc pokręcić się trochę po jego okolicach. Nie mamy pomysłu jak odwdzięczyć się za gościnę. Po krótkiej naradzie z Maszą, mając na uwadze ceny noclegów w Baku postanawiam wręczyć matce Hajama (jako najstarszej w domu) pięćdziesiąt dolarów. Gospodyni na widok pieniędzy robi bardzo niepewną minę i wykonując kilka kroków do tyłu woła "Hajam!". Nie zdążyłem się jeszcze zdziwić, gdy Hajam szybko przybiega i gestykulując po angielsku objaśnia, że jesteśmy gośćmi i żadnej zapłaty od nas nie przyjmie. Za żadne skarby. Pozostaje nam więc jeszcze raz bardzo serdecznie podziękować, zabrać rzeczy i realizować kolejne punkty naszego dzisiejszego planu. A spraw jest kilka. Standardowo wizyta w porcie w celu ogarnięcia sytuacji z obecnością promu. Przedtem, bezskutecznie próbuję kupić w mieście ręczny kompresor, ale jak na złość we wszystkich odwiedzanych sklepach z częściami są tylko elektryczne. Po godzinie docieramy nareszcie do portu. Kasa zamknięta, ale ludzi i samochodów oczekujących na nadejście promu przybyło. Zauważamy także innych podróżników z Europy, którzy trafili tutaj z pomocą lokalnych środków transportu. Spotykamy dwóch Turkmenów wracających z pracy sezonowej do domu. Jeden z nich z dumą prezentuje mi rosyjski paszport i mówi, że niedługo wyemigruje do Rosji na stałe. Mimo iż Turkmenistan ma największe zasoby gazu na świecie a liczbę ludności na poziomie niewiele większym od województwa śląskiego, większość jego mieszkańców żyje w ubóstwie. Żywym dowodem tego są nasi rozmówcy, zmuszeni do pracy u sąsiadów, a w dalszej perspektywie do trwałego opuszczenia kraju. Dowiadujemy się od nich o niebezpieczeństwach noclegu na pustyni i aspektach życia w Turkmenistanie. Z innych ciekawych rzeczy zapamiętałem, że od pierwszego lipca bieżącego roku obywatele Turkmenistanu zostają pozbawieni bezpłatnego przydziału benzyny (do tej pory obowiązywało 120 litrów miesięcznie) oraz podwyżce jej ceny do wartości około 1,1 zł za litr. Nie możemy już doczekać się zobaczenia tego ciekawego kraju! Udaje mi się znaleźć dispetczera - człowieka odpowiedzialnego za ruch statków, który informuje mnie, że prom dziś do Turkmenistanu odpływa, i że będzie także zabierać ludzi i samochody. Teraz by się nam przydała wiza! Idę zakomunikować to zmęczonym Turkmenom, którzy koczują w porcie już trzeci dzień w betonowej wiacie. Dobrze, że w okolicy jest toaleta i można się w niej także umyć. Żegnamy się więc z przyjemnymi Turkmenami, mając nadzieję rychłego zobaczenia Turkmenbaszi - miasta z którego pochodzą. Mamy zamiar dziś zanocować na plaży w okolicach Baku - ojciec Hajama polecał tereny na północ od stolicy. Po drodze jednak jedziemy obejrzeć Centrum im. Heydara Alijewa - podobno jedną z trzech największych atrakcji miasta (oprócz "języków ognia" i "dziewiczej baszni"). Dziwny kształt budowli objaśnia to, że została ona zbudowana podobno na kształt własnoręcznego podpisu przywódcy, tyle, że widzianego z lotu ptaka W kasie centrum miły personel władający kilkoma językami. Zagranicznych turystów niewielu, za to widzimy wycieczkę z jakiegoś zakładu pracy Po przejściu przez bramki, dowiaduję się, że musze zostawić w depozycie aparat i kamerę. Jak to? Fotografować i nagrywać w muzeum nie wolno?! Ochroniarz jest trochę zdezorientowany, gdzieś dzwoni, po czym niestety potwierdza tę informację. Wobec tego kierujemy się z powrotem do kasy by oddać bilety. Zupełnie nie rozumiem absurdalnego według mnie zakazu fotografowania. Jakimi wspomnieniami i opowieściami z muzeum będę się dzielić? Bez możliwości wykonywania zdjęć czy filmów zwiedzanie nie ma dla mnie sensu. Jeżeli wszyscy zagraniczni turyści kierowaliby się taką logiką, władze zapewne uchyliłyby zakaz. W kasie też nie jestem zrozumiany, jednak pieniądze zostają mi oddane. Opuszczamy więc na razie Baku, planując spędzić weekend poza miastem w jakiejś ciekawszej scenerii. Po drodze na wspomnianą plażę chcę zobaczyć półwysep Apszeroński w tym słynne "płonące skały" niedaleko wioski Didża. W artykuły spożywcze na najbliższe dni zaopatrujemy się w jednym z małych sklepów nieopodal Centrum (nawiasem mówiąc, boczne uliczki swoim stanem przypominają raczej peryferie Tbilisi, aniżeli centrum Baku). Za miastem udaje mi się znaleźć wreszcie sklep z częściami, w którym kupuję wymarzoną pompkę. Sympatyczny sprzedawca o imieniu Ehtibar, szkicuje mi mapkę trasy nad morze (uzupełnioną nieco przeze mnie). Może komuś, chcącemu pójść w nasze ślady się to przyda: Orientując się po niej, labiryntem uliczek docieramy bez większych przeszkód na plażę. Surowy brzeg z infrastrukturą składającą się z kilku parasolek ze stolikami (za zajęcie przy nich miejsca opłata 20zł) i plażowego baru z raczej skromnym wyborem. Toalet brak, potrzeby można załatwiać w niedalekich ruinach, które chyba miały być hotelem, lecz najwidoczniej na jego budowę zabrakło pieniędzy. Zieleni w zasięgu wzroku także nie uświadczymy, za to możliwość kąpieli przy zachodzie słońca zmywa wszelkie niedostatki tego miejsca. Pod wieczór, gdy zaczynamy rozkładać namiot przychodzi dwóch młodych chłopaków z baru i żądają dziesięć (!) manatów za pozwolenie spania tutaj w namiocie. Nie lubię płacić dosłownie za nic więc mówię, że idę szukać innego miejsca i zaczynam zwijać rzeczy. Widząc to chłopaki odpuszczają. Gdy już leżymy w namiocie, dobiegają nas jakiejś odgłosy niedaleko i światła samochodu. Wyglądam i widzę, jak dwóch Azerbejdżańców zakopało się w piasku swoją osobówką. Podekscytowany śpieszę więc na pomoc z łopatą i liną gdyż jeszcze nie używałem Forestera do takich zadań. Po krótkiej chwili problem mamy z głowy. 29 VI 2014 Od rana siąpi deszcz, ale silny wiatr wiejący przez całą noc znacznie zelżał. Niebo zasnute chmurami nie nastraja do dłuższego pobytu tutaj. Na poprawę nastroju Masza przygotowuje dla nas deser w formie masy czekoladowej z orzechami. O 11:15 wyjeżdżamy z plaży. Plan na dziś to "płonące skały" i Gobustan, czyli sławne muzeum petroglifów. Po drodze zajeżdżamy jeszcze do Ehtibara, gdzie kupuję śrubę do szekla, gdyż zapodziała mi się, gdy wczoraj pomagałem chłopakom. Otrzymuję tez cenną radę, gdzie można napełniać butle gazem płynnym, gdyż nasza jest już na wyczerpaniu. Deszcz kropi w dalszym ciągu, lecz w czasie jazdy stanowi to dla nas odskocznię po ostatnich upałach. Na stacji chłopaki widząc, że zamierzam umyć szybę przy pomocy butelki z wodą, za darmo myją mi całe auto. Próbowali też pomóc mi z moją niedziałającą instalacją gazową. Wspaniali ludzie. Kalkuluję, że teraz na ponad miesiąc mamy spokój z przygotowywaniem posiłków. Bardzo dobra informacja. O 12:30 jesteśmy już przy płonących skałach. Atrakcja oczywiście komercyjna, lecz jedyna w swoim rodzaju. Moim zdaniem warto ją zobaczyć mając własny transport. Autobusem z Baku jednak nie chciało by mi się tutaj jechać. Opłata za wstęp wynosi 2 manaty od osoby. Dobre miejsce aby się ogrzać w chłodne dni. Dobrze, że dziś nie ma upału, odczucie gorących fal powietrza nawet przyjemne Wokół nas gołe piaski. Jesteśmy na pustyni No, jeśli nie liczyć szybów naftowych i całej infrastruktury wydobywczej w oddali... Po nieco ponad czterdziestu minutach jedziemy dalej. Przed nami Gobustan w stronę którego podążamy lokalnymi drogami, a dalej nadmorską autostradą Sielanka szybko się kończy, gdyż planuję okrążyć pustynię od zachodu w poszukiwaniu ciekawych stożków wulkanicznych znajdujących się w okolicy. To oznacza odbicie na prawo od autostrady i podróż taką właśnie drogą. Pojazdy jakie napotykam to wyłącznie wyładowane Kamazy. Chyba droga ta wiedzie do jakiś kamieniołomów lub kopalni, które widać czasem z drogi. Przydałyby się większe koła na te wszystkie dziury, jazda jest nużąca, więc po około dwudziestu kilometrach dopadają mnie myśli, aby zawrócić i skierować się od razu do muzeum petroglifów. Nie ono jednak przyciąga moją uwagę. Po lekturze w Internecie wiem, że muzeum ma mi niewiele do zaoferowania gdyż nie przepadam tandetą i rażącym wprost kiczem. Jednak w jego pobliżu na mapie widzę opuszczony kamieniołom na wzgórzu. Powinien stąd być niezły widok na morze i okolice. Mam nadzieję dostrzec też owe wulkany, których szczyty również są zaznaczone na mapie. Wracamy więc, lecz urozmaicam sobie nieco drogę skręcając z resztek asfaltu wprost na pustynię. Piasek za sprawą pogody wcale nie jest grząski, w zasadzie może nawet i nie za sprawa pogody, po prostu w okolicy gleba jest dziwnie ubita, stała, dzięki temu jedzie się dużo lepiej niż traktem uczęszczanym przez ciężarówki. Dochodzi godzina szesnasta, gdy docieramy do wzgórza i leżącego u jego stóp muzeum. Opłata za bilet wynosi dwa manaty plus jeszcze manat za parking. Podejrzanie mało. Przy szlabanie wita strażnik powtarzający w kółko tylko dwa słowa: "muziej-biliet" (chyba innych słów nie zna w języku innym niż azerbejdżański). Z pomocą miejscowych turystów dowiadujemy się, że dalej (to znaczy za szlaban) pojechać można, ale po kupieniu biletu i odwiedzeniu muzeum mieszczącym się w budyneczku nieopodal. Ekspozycja nie zaskakuje być może dlatego, że nie jestem fanem jakichkolwiek muzeów, (z małymi wyjątkami) poza tym się spieszymy (wjazd i zwiedzanie jest możliwe do g. 17:30). Oglądanie eksponatów zajmuje nam zatem mniej niż dwadzieścia minut. Podążamy dalej na szczyt wzgórza, mając nadzieję wkrótce zobaczyć kamieniołom. Niestety droga się szybko kończy niedużym parkingiem i oczywiście kolejnym strażnikiem, który jeszcze raz sprawdza nasze bilety i pokazuje kierunek zwiedzania - ścieżką pomiędzy skałami. Oprócz strażnika jest także kilku przewodników, którzy bacznie obserwują dokąd akurat idziemy. Jeżeli jakimś cudem udałoby się nam ominąć barierki i wejść między skały powyżej, naszą samowolę szybko zauważą rozlokowane na tarasie widokowym kamery. Szok! A oto wspomniane petroglify Tak prezentuje się okolica, w tym w oddali Morze Kaspijskie. Widoki mogłyby być jeszcze lepsze, lecz po opadach widoczność się nieco pogorszyła. Czuję niedosyt i zagaduję jednego z przewodników, młodego chłopaka o możliwość obejrzenia kamieniołomu. Ów podejrzliwie patrząc pyta skąd wiem, co tam się znajduje? Przytomnie odpowiadam "Google maps" nie chcąc zdradzić, że posiadam mapy topograficzne terenu. Nasz nowy przewodnik za dziesięć manatów zgadza się pokazać nam miejsca niedostępnego dla zwykłych turystów. Jedziemy tam moim samochodem. Resztkami drogi wjeżdżamy serpentyną wokół góry na szczyt. Po drodze widzimy jeden z wygasłych wulkanów z potokami zastygłej lawy (400 metrów wysokości względnej) Chłopak jest bardzo podejrzliwy i wywiera na nas nienajlepsze wrażenie. Potem dowiadujemy się, że z racji rodzinnych więzi z osobami na stanowiskach, może sobie na wiele pozwolić (na przykład na jazdę bez przestrzegania przepisów w tym także po pijanemu, bez konsekwencji w przypadku kontroli). Z wykształcenia jest podobno muzykiem i zna wiele faktów z historii Azerbejdżanu. Na szczycie wzgórza rozpościera się wspaniały widok. Z jednej strony na brzeg morza, z drugiej na wyrobisko Kamieniołom został wyeksploatowany jakoś w latach pięćdziesiątych XXw. i odtąd aż do 2007 roku służył jako popularne miejsce odpoczynku miejscowych. W tymże roku teren znalazł się na liście UNESCO i warunkiem tego było odseparowanie tego miejsca od postronnych gości ze względu na ochronę. Tylko dzięki zobaczeniu tego miejsca nie żałuję, że zaplanowałem tą wcale niekrótką wycieczkę. W oddali kolejny wulkan - Turagaj Potoki zastygłej lawy wyglądają jakby jeszcze niedawno miała tu miejsce erupcja Po zrobieniu serii zdjęć wracamy z powrotem na dół. Przy wejściu do muzeum żegnamy się z naszym przewodnikiem obierając kurs na brzeg morza, gdzie mamy zamiar dziś przenocować. Chcę znaleźć jakiejś odpowiednie miejsce, gdzie autostrada przebiega możliwie blisko plaży. Tam z pewnością znajdzie się jakiś zjazd na nią. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego na postój nie wybrałem bardziej kameralnego miejsca po drodze, na przykład półwyspu Sangaczal z piękną podobno panoramą. Widocznie musieliśmy się spieszyć gdyż doskwierał nam głód, a jego zaspokojenie jest jak wiadomo ważniejszą potrzebą. Po niecałej półgodzinie dojeżdżamy do zaplanowanego miejsca. Okolica jest zupełnie nieosłonięta, z plaży silny wiatr podnosi tumany piasku Mętna i wzburzona woda nie nastraja do kąpieli. Kiepsko. Po krótkich namysłach postanawiamy rozbić namiot wprost na drodze prowadzącej na plażę, gdyż chyba nikt tego dnia nie ma zamiaru tędy przejeżdżać. Miejsce jest nieco osłonięte od wiatru, który przybrał znacznie na sile. Rozpoczyna się właśnie jeden z częstych tutaj huraganów, od których pochodzi nazwa stolicy - "miasto wiatrów". Obok nas śmigają tylko samochody, których kierowcy chyba w większości myślą, by jak najszybciej znaleźć się już w Baku (jesteśmy w odległości 32 km od miasta). Głód ponagla nas do działania, Masza przygotowuje zupę z kasza gryczaną i mięsem. Zasypiamy szybko z pełnymi żołądkami, by obudzić się jeszcze na krótko, umyć naczynia w morzu i zrobić parę nocnych ujęć widniejącej w oddali panoramy metropolii. 30 VI 2014 To była najgorsza jak dotąd noc w tej podróży. Za dziesięć siódma wyczołguję się z namiotu i od razu chlusnął na mnie deszcz. Namiot ledwie wytrzymał podmuchy wiatru rzucające go na boki. Koleiny na drodze sprawiły, że spało się niewygodnie. Masza na razie nie ma ochoty wychodzić na deszcz, więc z samochodu przynoszę półprodukty na śniadanie - dziś owsianka z chlebem. Grunt tutaj stanowi glina, która pod działaniem wody przekształca się w błotnistą pastę przywierającą do butów. Powoli zwijam namiot, brudząc się przy tym niemiłosiernie. Wiele minut trwa też usuwanie dwucentymetrowej warstwy gliny z podeszwy sandałów co udaje się dopiero przy autostradzie. Pogoda poprawia się. Za sprawą zalegającej gliny oraz bezskutecznych poszukiwań zawieruszonego w czasie zwijania rzeczy noża, w stronę Baku wyruszamy dokładnie o godzinie dziesiątej. Po drodze wysłuchujemy przez długi czas odpadających i obijających się o podwozie kawałków zeschniętego błota, którym Forek zdążył solidnie obrosnąć. Po pół godzinie jesteśmy już w centrum Baku. Dziś ważą się dalsze plany podróży, gdyż udajemy się z wizytą pod konsulat Turkmenistanu. Z powodu prowadzonych chaotycznie remontów i zamknięcia niektórych ulic w mieście utykamy w labiryncie ciasnych uliczek. Z duszą na ramieniu cofam bo zawrócić nie sposób, prawie trzysta metrów wąską i krętą osiedlową drogą zastawioną z obu stron samochodami. Oczywiście nikt nie pomyślał, by ustawić znaki wyznaczające objazdy, taka taktyka nie jest w stylu włodarzy miasta. Pomyśleć, że w tym kraju miał miejsce festiwal Eurowizji jak gdyby był to kraj europejski. Widać jak na dłoni, że ani geograficznie ani kulturowo Państwo to nie ma nic z Europy. Jak wszędzie liczy się tylko pieniądz, do którego szyje się tylko odpowiednią ideę. Po czterdziestu minutach perypetii w czasie których przeciskałem się przez kolejne zatłoczone rondo, po zmyleniu drogi i jazdą pod prąd, docieramy do turkmeńskiego konsulatu. Przez domofon informują: "konsulat dziś zamknięty przyjdźcie w piątek". Dostaję szału. Idę do budki z policjantem, gdzie dostaję do ręki słuchawkę. Gruboskórny konsul szorstko oznajmia, że wizę tranzytową wyda, jeśli posiadam "zezwolenie na przekroczenie granicy" (?) wydane przez władze Uzbekistanu (??). Odpowiadam, na to, że przecież wiza, nawet tranzytowa to jest właśnie zezwolenie na przekroczenie granicy i że zgodnie z informacją na stronie ambasady może ona zostać mi wydana, jeżeli posiadam wizę kraju ościennego do którego się udaję. Następuje odpowiedź: "pozwolenie takie jest zgodne z turkmeńskim prawem..." przerywam mu, komunikując, że rządzi się on nie turkmeńskim, ale swoim prawem i odkładam słuchawkę gdyż dotarło do mnie, że dalsza rozmowa jest bezcelowa. Turkmenistanu zatem nie zobaczymy. Wracam do samochodu, by zakomunikować Maszy tę hiobową wieść. Naradzamy się i analizujemy dalsze możliwości wydostania się z Azerbejdżanu. Przez Dagestan? Przejście podobno zamknięte. Przez Gruzję i Rosję? Daleko, poza tym wizę i tak trzeba wyrabiać tutaj i to nawet dwie, bo jeszcze kazachską. Koszmar. W końcu po półgodzinnej walce ze złym nastrojem decyduję się na równie ryzykowny wariant - promem do Aktau w Kazachstanie. Muszę jedynie wyrobić w Baku wizę tranzytową. Wariant ryzykowny, gdyż prom do Kazachstanu kursuje podobno znacznie rzadziej niż prom do Turkmenbaszy, (nawet nie więcej niż trzy razy w miesiącu) a moja wiza niedługo traci ważność. Dobrze, że ambasada Kazachstanu, jak wynika z naszych informacji jest niedaleko i że jeszcze dziś powinna być czynna, tzn. do jej zamknięcia zostało mniej niż pół godziny. Biegnę więc w te pędy wąskimi uliczkami w deszczu, uzbrojony w nawigację samochodową. Na szczęście udaje mi się jeszcze wpasować w godziny przyjmowania wniosków. Nie mam jednak nie tylko żadnego formularza, ani nawet informacji odnośnie wymaganych dokumentów i czasu oczekiwania na wizę. Zostaję wpuszczony na teren ambasady i po krótkim oczekiwaniu przyjęty przez szalenie miłego konsula. Na moje zapytanie wertuje on jakieś dokumenty i z nieprzeniknioną miną odpowiada krotko "można". Oznacza to, że wystarczy wypełniony wniosek wizowy ze zdjęciem i opłata dwadzieścia dolarów dokonana w pewnym banku w mieście (dostaję nawet mapkę od konsula). Na pytanie o termin otrzymania wizy słyszę: " w ciągu trzech dni, w najlepszym wypadku jutro po obiedzie". Wypełniam więc otrzymany wniosek i udaję się do banku w celu dokonania opłaty. Wracam potem do ambasady by nadać bieg całej procedurze. Po drodze dzwonię jeszcze do portu i tam dowiaduję się, że prom do Aktau jest właśnie dzisiaj! Zelektryzowany tą wiadomością biegnę do konsulatu, gdzie błagam konsula o wizę na dzisiejszy dzień. Jednak co było do przewidzenia jest to niemożliwe, gdyż procedura wymaga konsultacji ze stolicą Kazachstanu. Jest to nie do zrealizowania w kilka godzin, przynajmniej w odniesieniu do zwykłego śmiertelnika. Jednak konsul bierze ode mnie numer telefonu i obiecuje zadzwonić jak tylko będzie możliwość odebrania wizy. A my wracamy tymczasem do portu, gdzie odnotowujemy znaczne ożywienie. Przybyło sporo sprzętu budowlanego importowanego z Turcji do Turkmenistanu i Kazachstanu a także podróżników (tym razem na rowerach). Zżymam się, że musimy tu tkwić bezczynnie, a prom właśnie odchodzi nam sprzed nosa. Pani w kasie pociesza nas, że wbrew pozorom promy do Aktau kursują częściej, niż by się to mogło wydawać Najlepiej o możliwość odpłynięcia zapytać w kapitanacie portu. Słyszę też oficjalną cenę za bilet: 86 manatów od głowy za miejsce w kajucie do Aktau. Do tego dochodzi cena za samochód, jednak na razie brak tej informacji. Dostaję telefon do Wiki - dziewczyny bezpośrednio zajmującej się obsługą samochodów osobowych. Pani w kasie jest bardzo miła i pozwala nabrać wody, gdyż nasze zapasy znacznie się skurczyły. Teraz można przygotować obiad (gotowane ziemniaki, sałatka z ogórków i rybna konserwa) i wybrać się na spacer po mieście. Samochód zostawiamy naprzeciwko kasy w porcie, rozpoczynając spacer przybrzeżnym bulwarem. Okazały "Dom Sowietów" wybudowany rękami niemieckich jeńców wojennych w 1946 roku; dziś siedziba władz. Nie omieszkamy też zajrzeć do po bliskiego centrum handlowego Wybór kiepski, a ceny wysokie (z pamiętnika Maszy: "zwykła sukienka 100 manatów"). A oto nadmorska promenada i przejście podziemne wykonane z marmuru Idziemy znów w te miejsca, gdzie byliśmy trzy dni temu - w stronę "języków ognia". Tym razem chcemy obejrzeć je w nocy. Zaraz obok znajduje się skromnych rozmiarów meczet, zabudowany wokół zabytkami nowej architektury Zapada zmierzch i widzimy drugą twarz miasta W parkach nawet stawy są podświetlone Do portu wracamy zmęczeni kwadrans przed północą. Namiot rozbiliśmy obok samochodu zatrzymanego na przeciw kasy. 1 VII 2014 Wstajemy o ósmej. Spaliśmy bardzo dobrze, mimo tego, że w nocy co jakiś czas hałasowały przejeżdżające pociągi - namiot stał kilka metrów od przebiegających tędy torów kolejowych. W czasie przeciągającego się śniadania dzwoni do mnie konsul z informacją, że wiza już na mnie czeka. Ponieważ dzisiaj promu nie ma (tylko do Turkmenistanu) nie spieszymy się, planując jej odbiór wczesnym popołudniem. Tym razem chcemy pojedziemy tam komunikacją miejską. Idziemy piechotą w kierunku stacji metro trochę gubiąc się po drodze. Na przejeździe kolejowym, gdzie wykonujemy zdjęcia wyrasta nagle jakiś typ, zabraniający nam fotografowania kolei (bo to obiekt strategiczny!), usuwamy więc grzecznie zdjęcia, odrabiając stratę z nawiązką kilkadziesiąt metrów dalej. Jestem miłośnikiem kolei za naszą wschodnią granicą. Odkąd planowałem podróż do Azji Środkowej, zawsze chciałem pojechać tam pociągiem. Jednak nie można mieć wszystkiego. Po drodze do konsulatu zwiedzamy dworzec główny i park imienia tureckiego przywódcy Atatiurka, dokąd dojeżdżamy metrem. Zostawiam Maszę ze zrobionymi w niedalekim supermarkecie zakupami, gdyż do konsulatu trzeba iść przez miasto jeszcze cztery kilometry. Mijam budynek bakijskiego uniwersytetu Jest to tylko jeden z budynków w kampusie Są tu także pozostałości starego Baku, czyli budynki, po których (sądząc po tempie przebudowy) nie pozostanie wkrótce żaden ślad. Docieram do konsulatu i po przekroczeniu bramy otula mnie świeżość i przyjemny chłód. Placówka ogrodzona jest wysokim murem za którym posadzono wiele drzew i krzewów regularnie pokrapianych wodą. Tworzą one swojego rodzaju mikroklimat, który chroni przed upałem panującym na ulicy. Wdaję się w pogawędkę z konsulem opowiadając o swoich dalszych planach. Wręczam także czekoladę, gdyż czuję się zobowiązany przez tak szybkie i miłe załatwienie sprawy. Wracamy powoli uspokojeni do naszego "domu" w porcie. Pozostało teraz tylko czekać na statek... W porcie poznajemy sympatyczna parę z Niemiec podróżujących na starej Toyocie Land Cruiser. Większość turystów z Europy jeżdżących na Wschód pod względem znajomości języka rosyjskiego, podzieliłbym na dwie zasadnicze kategorie: -Kategoria A - "ani be, ani me" pa ruski -Kategoria B - jak wyżej, za wyjątkiem słowa "Spasiba" Niepojęte dla mnie, jak można wybierać się w taką podróż bez znajomości choćby kilku podstawowych zwrotów: proszę, dziękuję, do widzenia itp. Język rosyjski, szczególnie w Baku jest powszechnie rozumiany (w odróżnieniu od angielskiego), to samo tyczy się pozostałych krajów Środkowej Azji. Jego znajomość otwiera drogę do dużo lepszego poznania kraju, a dołączenie do niego kilku zwrotów w języku kraju którego się odwiedza (na przykład azerbejdżańskiego) sprawia, że ludzie traktują Ciebie jak swojego. Na tym polu my, Polacy moglibyśmy mieć sporą przewagę. W dzisiejszych czasach, kiedy podróżować w te strony zaczynają niedawni gimnazjaliści, zaczynamy się upodobniać w tej kwestii do podróżników z Zachodniej Europy. Szkoda. Nasi nowi znajomi przesiadują większość czasu przy aucie, a my udajemy się do kasy, gdyż ta jeszcze jest otwarta. Tam dowiadujemy się od niemiłego jegomościa, że przed opuszczeniem kraju należy się zarejestrować w służbie celnej na miejscu. Mamy tam udać się samochodem. "Tamożnia, gdzie?" - rzucam obcesowo w kierunku policjanta, który pokazuje, że nie tędy droga. Jestem już zmęczony ciągłym chaosem i brakiem jakiejkolwiek rzeczowej informacji odnośnie procedury wyjazdowej. Zostaję skierowany na parking a potem już piechotą wprost do gabinetu komendanta. Tutaj również zostawiam swój numer telefonu, jako najszybszą formę kontaktu w razie pojawienia się statku. Dowiaduję się, że prawdopodobnie prom do Aktau będzie odpływał z innego miejsca oddalonego kilka kilometrów stąd. O tym kiedy dokładnie prom odpływa wie tylko jeden człowiek - kapitan. Czeka on po prostu na zapełnienie się statku po czym oddaje stosowną komendę. Możemy więc wrócić na swoje miejsce przed kasą i czekać na jutrzejszy rozwój wydarzeń. Wieczorem siedzimy i rozmawiamy przy kolacji na schodach z niemiecką parą. Do Turkmenistanu mają wizę tranzytową od trzeciego lipca, dlatego dziś nie wsiadają na prom. Ich podróż odbywa się na cześć zakończenia studiów przez dziewczynę. Są w podróży już miesiąc, czyli tak jak my. W nocy śpię na karimacie przed wejściem do kasy, gdyż nie mogę sobie poradzić z likwidacją wszystkich komarów w namiocie, Maszy się jakoś udaje to przetrzymać. 2 VII 2014 Mimo betonowego podłoża i dzielącej mnie od niego jedynie karimaty sen był długi i niczym niezmącony. Masza spala nie gorzej niż ja, gdyż przejawiła anielską cierpliwość wyganiając wszystkie owady. Pojawia się jakiś nieprzyjemny Uzbek, który rozmawiając (a raczej prowadząc monolog) rynsztokowym językiem chwali się jakiemuś Kazachowi o swoim włóczęgostwie jako sposobie na życie. Ten zaś chyba tylko z grzeczności słucha mając go (podobnie jak my) powyżej uszu. Po śniadaniu urządzamy pranie rzeczy zabrudzonych gliną w czasie ostatniego noclegu na drodze. Dzwoni telefon i komendant portu elektryzuje nas wiadomością: PROM DO AKTAU DZIŚ ODPŁYWA! Okazuje się, że nie stąd, mamy jechać do innego terminala i że jesteśmy tam już oczekiwani. Musimy się pospieszyć. Ledwo zdążamy przygotować herbatę. Wprawdzie wiemy dokąd jechać (oficer opisał dokładnie drogę) ale mamy tam być już za pół godziny. Byle jak zwinięty namiot, mokre i niedoprane rzeczy szybko lądują w pojemnym wnętrzu Forestera. Jedziemy pełni obaw, bo przecież nie mamy biletów. Na miejscu zastajemy niesamowity ruch. Masa samochodów osobowych i tylko kilka ciężarówek, mrowie ludzi (jak domyślamy się pracowników portowych) przewijających się między terenem portu a placem z samochodami. Strażnik na wejściu pobieżnie kontrolując nasze paszporty potwierdza, że owszem statek do Kazachstanu dziś odpływa, a jeśli chcemy wjechać na teren portu to mamy wziąć pod uwagę, że samochód po przekroczeniu bramy nie ma prawa powrotu do Azerbejdżanu na tej wizie. Brama jest więc swego rodzaju przejściem granicznym dla samochodów. Klamka zapadła, przejeżdżamy. Tutaj okazuje się, że na statki odpływające stąd jest osobna kasa i oczywiście tutaj odbywa się też kontrola celna i paszportowa przy wyjeździe. Ponieważ jest ona na razie zamknięta możemy udać się na ostatnie zakupy w Azerbejdżanie. Około jednego kilometra stąd jest nieduży market, gdzie wydajemy ostatnie manaty na zakup żywności na drogę: dziesięć jaj, chleb, pasztet z indyka, dwa arbuzy, pomidory, ogórki i pietruszka. Na wszystko poszło osiem manatów. Obładowani i zmęczeni w upale wracamy do portu po drodze jeszcze zatrzymując się w małym lasku, a potem jeszcze przy przydrożnym kranie gdzie obmywam się chłodną woda od stóp do głów. W porcie tymczasem rozpoczął się już załadunek na prom. Masza gotuje więc zupę po gruzińsku z produktów zakupionych niedawno, a ja kupuję dla nas bilety. Mimo, że podróż ma trwać mniej więcej 31 godzin i w cenie biletu nie uwzględniono wyżywienia, za pieniądze które wydałem na bilety mógłbym kupić wycieczkę dla dwóch osób do Turcji na siedem dni, oczywiście z przelotem i pełnym wyżywieniem. Jednak żadne hotele czy ośrodki SPA nie mogą się równać takiej podróży. Z perspektywy czasu ani trochę tego nie żałuję. Udajemy się do kontroli paszportowej. Samochodu jakoś nikt nie sprawdza. Pogranicznik wprowadzając dane do komputera, niespodziewanie komunikuje "Nie możecie wyjechać. Macie problemy". Okazuje się, że wyjazd jest teraz niemożliwy i że grozi nam kara za niedopełnienie obowiązku rejestracji. "Musicie oddać bilety" - mówi. "Nigdy w życiu!" - brzmi nasza odpowiedź. Mundurowy o dziwo podpowiada, że skoro tak to musimy natychmiast jechać do siedziby służby migracyjnej w Baku! Sprawy potoczyły się teraz lawinowo. Na wyłączonej kuchence obok samochodu zostawiamy dymiącą zupę i biegniemy na poszukiwanie transportu. Z pomocą już sam nie wiem kogo odnajdujemy człowieka z samochodem czekającego przy portowej bramie, który wiezie nas z powrotem do miasta. Kierowca na szczęście bezbłędnie znał drogę i pomimo sporych korków po półgodzinie docieramy do urzędu. Tam dowiadujemy się, że za brak rejestracji po przybyciu do kraju mamy do zapłacenia czterysta manatów na głowę (!!) lub do wyboru deportację na okres od dwóch do pięciu lat. Wybór jest oczywisty. W klimatyzowanym holu oczekujemy nerwowo aż "kogucik" prowadzący całą sprawę odda nam nasze paszporty. Miedzy mną a innym urzędnikiem wywiązuje się utarczka słowna, gdyż nie chcę tak jak inni siedzieć na sali, wolę czekać przed drzwiami gabinetu w nadziei, że przyspieszy to procedurę chociażby o kilka minut. Po około trzech kwadransach dokumenty zostają nam zwrócone a wraz z nimi otrzymujemy pisma z wyrokami deportacji na dwa lata. Teraz pozostał szybki powrót do portu. Taksówkarzowi, który czekał razem z nami daję dwadzieścia dolarów. Wyraża on zdecydowane niezadowolenie i w tym momencie włącza się Masza dorzucając kolejne dziesięć. Kierowca się znacznie uspokaja. więc wysiadamy i udajemy się biegiem do samochodu. W porcie dziwne pustki. Stojącego obok nas auta, które miało płynąc razem z nami też nie ma. Zaczynamy się denerwować. Pogranicznik w okienku zabiera ponownie nasze dokumenty. My czekamy w samochodzie pałaszując zupę, pozostawioną wcześniej. Dokumenty zostają nam wkrótce oddane i słyszymy. że mamy czym prędzej jechali na nabrzeże, gdyż statek jest gotowy do odpłynięcia. Ładujemy się w mig do samochodu, a ja gazując ile się da omijając dziury i wertepy, jadę wzdłuż nabrzeża wypatrując statku. Wiemy o nim, że nazywa się "Fikret Amirow". Znajdujemy i.. o zgrozo! Rampa zamknięta, trap podniesiony, na szczęście cumy jeszcze nie odpuszczone. Statek jest spory na oko ma ponad 100 metrów długości. Biegnę po opuszczonym dla mnie trapie z papierami. Ktoś jednak mnie zauważył, gdyż na spotkanie mi wychodzi jakiś marynarz, który klnąc prowadzi mnie do kapitana, po czym każe czekać w korytarzu. Niedługo potem podchodzi do mnie jakiś człowiek. Niski i tęgi mężczyzna, jakim go zapamiętałem z okrągłą i czerwoną chyba z przepicia twarzą wypytuje mnie kim jestem i co tu robię. Objaśniam cel wizyty, po czym jegomość gdzieś znika. Potem wraca ów marynarz i mówi mi gdzie znajduje się kajuta kapitana. Jakież było moje zdziwienie, gdy po wejściu do kajuty przy biurku ujrzałem owego typka, który przed chwilą mnie wypytywał. Nie sądziłem, że kapitan statku, ubrany w pomiętą podkoszulkę i takież spodnie może właśnie tak wyglądać. Tym razem gość pyta prosto z mostu: "ile możesz dać?" - za co? - pytam. On: "za otwarcie rampy, dwadzieścia dolarów". Opowiadam, pokazując bilet, że już zapłaciłem za wszystko i nic więcej dać nie zamierzam. Kapitan ustępuje (jak się okazało na razie) po czym wydaje załodze odpowiednie polecenia, a wrota rampy otwierają się dla mojego Forestera i jako ostatni pasażer wjeżdżam na pokład Oprócz jednego SUV-a (będącego jak się okazuje potem własnością kapitana) Forester jest na całym statku jedynym samochodem osobowym Trzon ładunku stanowią TIR-y, z których większość znajduje się wyżej, na górnym pokładzie Teraz muszę udać się do kapitana na dokończenie rozmowy. Znów pada kwota - 20 dolarów za podobno lepszą kajutę z toaletą. "To nie dla mnie te pieniądze" - wzdycha kapitan - "to dla Allacha" - mówi unosząc jednocześnie wzrok do góry. Twardo obstaję przy swoim nie dając żadnych pieniędzy. Kapitan straszy wizją zakwaterowania mnie w kajucie 6-osobowej razem z Turkami i Gruzinami. Wizja nie najlepsza, ale i to nie zadziałało. Mam bilet za ciężkie pieniądze i już. Nie zapłacę ani dolara! Widząc taki obrót sprawy, kapitan woła bufetowego, który wskaże nam kajutę. Człowiek ten wygląda na zatroskanego naszym położeniem, prowadzi w głąb statku do kajuty, obiecując nikogo do nas nie dokwaterowywać. -"Powinniście być oddzielnie, jesteście rodziną, jeżeli będziecie z kimś jeszcze w kajucie to się NIE UDA" - mówi. Kajuta bez toalety, chyba na metr powyżej linii nabrzeża z raczej skromnym wyposażeniem. Jednak nie mahoniowych mebli i piankowych materacy w niej oczekiwaliśmy. Najgorszy jest zapach, jak nam się wydaje przepracowanego oleju maszynowego panujący na całym poziomie. Wchodzimy więc na wyższy pokład, gdzie poznajemy sympatycznych towarzyszy podróży - Białorusinów Sergieja i Witię z Brześcia, oraz Azerbejdżańca z Baku - Igora. Wszyscy są kierowcami TIR-ów. Rozmawiamy i dzielimy się wrażeniami z obserwacji porządków panujących w Azerbejdżanie. Gdy otwieramy już piwo przyniesione przez jednego z nich odzywa się syrena na znak, że przyjechała służba celna i kapitan musi wyjść na jej powitanie. Ponieważ jak się okazuje jest on na chwile obecną niedysponowany i zbyt wolno dochodził do siebie, celnik obrażony wsiada w samochód i odjeżdża na naszych oczach. Gdy zostaje po nim tylko kurz w oddali, kapitan nareszcie pojawia się na pokładzie z jeszcze bardziej czerwoną twarzą i w tak pomiętym ubraniu (pomiętą koszulę nakładał na naszych oczach), że widać że przed chwila dosłownie podniósł się z łóżka. Kilku marynarzy robi mu zarzuty, a ja mam wrażenie, że jest on na pokładzie osobą daleko nie najważniejszą. Chociażby dlatego, że poza nim nikt nie jest nawet trochę pijany a kapitan na pretensje reaguje z dziecinną wręcz potulnością, chwiejąc się bez przerwy na nogach. Ciekawe, że nikt z nas wtedy nie pomyślał, że rejs statkiem z pijanym kapitanem stanowi ryzyko. Między nami chodzą teraz plotki "no, to teraz poczekamy na odprawę do rana!". My w tym czasie poznajemy kolejnych TIR-owców, tym razem Gruzinów. Czas mija szybko. Celnik w końcu wraca po czym jestem wezwany do kajuty kapitana. Tam widzę znajomego już nam pogranicznika, któremu oddaję nasze deportacyjne pisma. Wszystkie paszporty zostają u kapitana na czas rejsu. Statek jest gotowy do wypłynięcia, co następuje dokładnie o godzinie 21:25, a więc po ponad trzech godzinach od naszego przybycia. Zostawiamy Baku i Azerbejdżan na horyzoncie. Idziemy do mesy przekąsić coś ze swoich zapasów, ale nasi nowi znajomi zapraszają nas do swojej kajuty na wystawną kolację Na stole pojawiają się: smażone ziemniaki z kurczakiem, pomidory, parówki i kiełbasa. Do tego ser, chleb i ciągle napełniające się kieliszki z wódką. Po uczcie idziemy na pokład, pooddychać świeżym powietrzem. Witia, czyli Wiktor najbardziej chyba zwariowany z nas wszystkich, rzuca pomysł wejścia po cichu powyżej mostka kapitańskiego. Gdy jesteśmy już na górze i delektujemy się morską bryzą, na horyzoncie majaczy niezliczona ilość świateł. "Wygląda to jak miasto na wodzie" - mówię. -"I nim jest." - odpowiada Igor. "To Nieftiannyje Kamni" - całe miasto wybudowane prosto w morzu, liczące około pięciu tysięcy mieszkańców. Zbudowane w czasach radzieckich z myślą oczywiście o eksploatacji złóż roponośnych. Panuje przyjemny chłód. Statkiem niemal niezauważalnie kołysze. Po ominięciu miasta schodzimy razem do kajuty. Nasi towarzysze płacili po 30 dolarów kapitanowi za lepsze miejsce. Rzeczywiście mają prysznic obok, kajuta czystsza no i najważniejsze nie czuć zapachu oleju. [img= Sergiej i Wiktor odbywają tą trasę po raz pierwszy; jadą do Sarykamysz w Kazachstanie z ładunkiem części do maszyn do odwiertów. Wiktor mieszka z rodziną w Brześciu, nigdy dotąd nie widział morza, a jadąc tą trasą zobaczył od razu dwa. Igor wiezie brzoskwinie; pracująca lodówka w jego ciężarówce zużywa 60 litrów benzyny na dobę. To właśnie zapach spalin z pracujących na dolnym pokładzie silników czujemy w swojej kajucie. Wszyscy oni są ludźmi doświadczonymi, wiele w swoim życiu widzieli. Wiele razy też byli w Azji Środkowej. Słyszymy wiele rad i opowieści z ich dotychczasowego życia, jest ich tak wiele, że większości nie sposób zapamiętać. Odtąd trzymamy się razem, wspólnie spędzając czas na statku. Nasze biesiadowanie przeciąga się do trzeciej w nocy. Po gorącym prysznicu (dzięki uprzejmości naszych towarzyszy) decydujemy się na nocleg w mesie, z uwagi na uciążliwy zaduch w naszej kajucie.
  9. Nie i taki nie powstanie. Z dwóch powodów: po pierwsze jest to forma podziękowania na Forum za rady bez których mógłbym nie dotrzeć tam gdzie dotarłem. Po drugie - wszelkie blogi umierają, a ja wierzę, że Forum Subaru będzie istnieć do końca Świata i jeden dzień dłużej Z samochodem wszystko dobrze. Teraz po wymianie kilku części śmiga lepiej, niż jak go kupowałem (chciałem jechać nim w tym roku do Bułgarii, tym bardziej żałuję, że muszę sprzedać). Bez AWD - byłoby trudno w te miejsca, w których byliśmy (tak jak już nawet pisałem w Azerbejdżanie - nad Mingaciewirem i nie tylko zakopałbym się z kretesem). Lecz na wszystkie asfalty i większość szutrowych napęd na cztery koła myślę, że nie byłby konieczny. A wracając do wyprawy... 25 VI 2014 O godzinie 6:15 wypoczęty, gramolę się powoli z namiotu. Pogoda przepiękna (w nocy siąpił deszcz). Po jak zwykle pysznym i pożywnym śniadaniu złożonym z zupy z ćwikłą, wyruszamy w dalszą drogę. Wraz ze zbliżaniem się do celu wyrastają przed nami eleganckie wille, dacze i innego rodzaju budynki będące zapewne własnością ludzi stojących daleko nie na najniższych szczeblach władzy. Tendencja do osiedlania się tutaj najbogatszych związana jest być może z tym, że rejon ten jest najbardziej słonecznym miejscem w kraju i powietrze jest tutaj najczystsze (skąd projekt wybudowania obserwatorium) Na horyzoncie widzimy już kopuły teleskopów Gdy docieramy na miejsce, parkujemy przy niedomkniętej bramie. Po przejściu przez nią ignorujemy słowa ochroniarza "ej, słysz", (już wiemy, że nie należy wdawać się w dyskusje, gdyż często kończy się to płaceniem łapówki, w dodatku niesłusznie) i idziemy zwiedzać poszczególne budynki. Obserwatorium znajduje się na wysokości 1435m. i jest największe na Zakaukaziu. Jak wiele tego typu obiektów naukowych i przemysłowych jest schedą po Związku Radzieckim (zbudowano je w 1960 roku).. Bogactwa naturalne kraju przyczyniły się do rozwoju tego miejsca - niedawno przeprowadzono kapitalny remont, o czym świadczy pamiątkowa tablica przy wejściu. Główne wejście i okolice Teleskopy wśród nich największy, o średnicy 200cm Niestety stojący na zewnątrz ochroniarze nie wpuszczają nas. W sumie nie żałujemy zbytnio, gdyż jakoś obiekt do tej pory nie robi na mnie wrażenia, więc tym bardziej nie chce mi się prowadzić dłuższej polemiki. Idziemy znów do głównego budynku z zamiarem zobaczenia wnętrza. Przy wejściu, jak można się było spodziewać - korytarz poświęcony Hejdarowi Alijewowi Jego syn też ma tutaj swoje "trzy grosze" Remont trwał kilka dobrych lat i widać, że nie żałowano pieniędzy - podłogi i kolumny wykonano z marmuru i innych cennych surowców. Idąc korytarzem napotykam jednak zamknięta drzwi do wszystkich pomieszczeń. Nie ma tutaj kasy sprzedającej bilety ani jakiejkolwiek informacji o możliwości zwiedzania dla zainteresowanych. Zamiast tego pojawia się jakiś człowiek, który chodzi za nami krok w krok i nie odzywając się, bacznie obserwuje wszystkie nasze poczynania. Ów jegomość, nie zna chyba żadnego cywilizowanego języka, gdyż na moje otwarte pytania po angielsku i rosyjsku wybałusza tylko oczy i gdzieś znika. Chyba nic tu po nas... Oglądamy jedynie kolekcję zdjęć galaktyk z opisami (na szczęście są -o dziwo- tylko po rosyjsku) i wracamy do samochodu. Wkrótce potem jadąc w dół skręcamy i kontynuujemy dalej jazdę na wschód. Nasz cel: Jezioro Kaspijskie! Droga, o dziwo świeżo wyremontowana, majestatycznie wznosi się ukazując pasmo gór Małego Kaukazu Nie takimi szlakami planuję jednak dzisiaj jechać. Od Baku dzieli nas teraz dystans 200 kilometrów, z których około trzydzieści do Miasta Xizi. Stamtąd droga wiedzie już do głównej magistrali Derbent-Baku. Nikt z nas jednak nie oczekiwał, że będzie to jak dotąd najdłuższe trzydzieści kilometrów w tej podróży i jakie drogi przyjdzie dziś pokonywać naszemu Foresterowi. Zaczyna się od całkiem swojskich klimatów Wokół nas coraz piękniejsze widoki. Co rusz zatrzymujemy się i robimy zdjęcia Niedługo później krajobraz zmienia się na półpustynny Przejeżdżamy przez jedno z koryt rzek, płynących tutaj zapewne wczesną wiosną Kontynuujemy podróż dalej już w zasadzie w pustyni Dokoła nas fantastycznie ukształtowane szczyty w całej gamie barw I droga na wybrzeże W pewnym momencie jesteśmy zmuszeni pokonać dość stromy podjazd, jednak i tu nasz przeładowany Forek spisuje się na medal, choć wskazówka temperatury oleju zmierza nieco w górę. Jesteśmy teraz na wysokości zaledwie 1230m npm. lecz wysokości bezwzględne są tutaj znaczne. Nawigacja, nawet ta z notebooka pomaga nam w ograniczonym zakresie, dobrze, że chociaż widać rzeźbę terenu. Musimy kierować się na północny wschód. Pajęcza sieć dróg nie stawia przed nami łatwego zadania. Jednak dotarcie w takie miejsca jest warte wszelkiego zachodu. Kolejne koryto rzeki do przebycia. Zachodzę w głowę jak te opony to znoszą? Dokonałem bardzo dobrego wyboru (znów dzięki lekturze tego Forum) i zaopatrzyłem się w Bridgestone Dueller H/T 684. Dodajmy, że opony te kupiłem ponad rok temu i zdążyłem na nich zwiedzić Północną Rosję i część Skandynawii oraz Krym. Godzina mija za godziną, sytuacja mimo przeciwności zaczyna się klarować. Czuję, że przejechanie jest możliwe, tym bardziej, że planuję być w stolicy za dwa dni. Mija znowu kolejna godzina i nareszcie docieramy do pierwszych oznak obecności człowieka na tym pustkowiu. Pierwsze "zabudowania", stanowi stary cmentarz we wsi o ciekawej nazwie "Czistyj Kliucz". Wieś na mapie figuruje jako niezamieszkała, jednak jak widać, jest tak zapewne poza sezonem letnim. Zresztą nawet teraz robi wrażenie wymierającej. Jakoś nie mamy chęci na nawet pobieżne spenetrowanie okolicy, tym bardziej, że wokół nas bez przerwy biega kilka agresywnych psów pasterskich towarzyszących nam od początku wjazdu tutaj. Teraz już jestem pewny, że dojedziemy dziś do celu. Musimy tylko dostać się na nizinę, po wyjechaniu ze wsi analizuję więc wnikliwie mapę, wynajdując najlepsze miejsce do zjazdu. Jesteśmy na wysokości 1499m npm, a mamy zjechać do... -27. Mimo tego jesteśmy dobrej myśli, wspominając ubiegłoroczne zmagania na Krymie, w nieco zminimalizowanym wymiarze. Droga tak jak przewidywałem raptownie opada, od razu zagłębiając się w las, a gdy i on się kończy naszym oczom ukazuje się większa osada Klucząc labiryntem rozbitych uliczek we wsi napotkamy przydrożny sklepik, gdzie kupujemy chleb (jeden bochenek, równowartość 2zł; jak u nas) i mleko na kolację. Do magistrali, którą mamy zamiar przeciąć, by dostać się nad największe jezioro świata (zwane zwyczajowo morzem) zostało teraz 40 km (1000m różnicy wysokości). Pokonujemy je odcinkami zarówno budowanych świeżo dróg jak i całkiem dobrym (jak na warunki lokalne) asfaltem. Docieramy nareszcie do świeżo odrestaurowanego Xizi Miasteczko, zbudowane jakby od podstaw, sprawia wrażenie wymarłego. Jedynymi pojazdami na drogach są pojazdy budowy. Dla kogo więc prowadzone są te remonty? Potem już będąc w Baku dowiadujemy się, że wieś Altyagać (tam gdzie robiliśmy niedawno zakupy) ma status kurortu (?) i że droga budowana jest specjalnie dla prezydenta i jego świty... Tymczasem podążamy dalej w kierunku upragnionego morza, jest tam, gdzieś za tymi górami... Morze Kaspijskie chciałem zobaczyć już dawno, tak dawno jak pojechać do Azji Środkowej. Pamiętam jak przed laty jeszcze prowadziłem ożywioną korespondencję z ludźmi z tamtych stron, gdyż bardzo chciałem zobaczyć zdjęcia, dowiedzieć się jakie tak naprawdę jest to morze? Jak wyglądają plaże, jak można spędzać wolny czas nad jego brzegiem? Teraz moja ciekawość dosięga zenitu, gdy nareszcie pojawia się ten wąski niebieski pasek na horyzoncie... Nareszcie jest! A wraz z nim i autostrada do Baku, ponad którą się przeprawiamy Morze, które jeszcze przed chwilą było jak na wyciągnięcie ręki, raptownie znika za horyzontem. Jesteśmy znów w środku pustyni. Którędy teraz? Na nawigacji widzę że do brzegu mamy zaledwie dziesięć kilometrów w linii prostej. Zaledwie... Po rozjeżdżonej ciężarówkami rozbitej drodze, pokonujemy przez pustynię kolejne kilometry. Niezliczone wyboje i dziury uniemożliwiają jazdę po prostej. Siląc się na szukanie plusów takiej jazdy można stwierdzić, że jazda wysokim dżipem tu i teraz, nie ćwiczyła by w takim stopniu umiejętności kombinowania, czy mówiąc krótko - szarych komórek. Po tych drogach to chyba tylko czołgi jeżdżą! Złorzeczę co rusz, gdy auto podskakuje na pojawiających się znienacka koleinach. Prędkość średnia? Nie przekracza kilkunastu kilometrów na godzinę. Po dzisiejszym trudnym dniu mam na razie dość offroad'u, i nie mogę już doczekać się wymarzonej kąpieli. W końcu, dokładnie o godzinie 20:17 widzimy upragniony brzeg. Tak więc droga od autostrady zajęła nam prawie godzinę! Pora na zasłużony odpoczynek. Motto dzisiejszego dnia: SUBARU AUTEM OFFROADOWYM JEST! Plaża jak widać jest przy samym brzegu litą skałą, natomiast dalej składa się wyłącznie z muszelek, na których stawiamy nasz namiot. Kilkanaście metrów dalej znajduje się dziwny obiekt któremu mam zamiar przyjrzeć się dokładniej jutro. Jemy kolację złożoną z chleba i kakao. Słońce wolno zachodzi. Silne podmuchy wiatru porywające przy ze sobą muszelki w połączeniu z szumem fal, dodają temu miejscu niepowtarzalnego klimatu. Mam przeczucie, że jutro będzie w tym miejscu bardzo gorąco, dlatego układam plany na jutrzejszy dzień uwzględniające wyruszenie stąd późniejszym popołudniem. Gdy już scenariusz był gotowy, przejeżdża obok nas jakiś dżip na którym powiewa flaga Ukrainy. Widząc to zaczynam wołać i machać rękami w nadziei na spotkanie z zapewne podróżnikami i wymianę informacji. Samochód zatrzymuje się i wysiada z niego dwóch sympatycznych chłopaków. Dima i Wowa przyjechali z Kijowa i od miesiąca pracują w Baku w charakterze instruktorów kitesurfingu. Skończyli właśnie na dziś pracę i objaśniają nam, gdzie znajduje się ich ośrodek. Ponieważ wyrażamy chęć odwiedzenia ich jutro, wydaje się, że moje plany na jutro musze nieco skorygować. O 22:30 kładziemy się nareszcie spać po naprawdę trudnym dniu. 26 VI 2014 Budzę się około 8:00 i wiedziony jakimś instynktem wyglądam z namiotu. Kilka metrów od niego naprzeciwko nas stoi zaparkowana osobówka a przy niej opierając się o maskę wpatruje się we mnie jakiś typ ubrany w moro. Kiwa na mnie bym podszedł, ja zaś wykonuję w odpowiedzi identyczne gesty, ponieważ jestem w piżamie i nie za bardzo chce mi się dreptać po muszlach do niego. Po kilkukrotnej wymianie machnięć i mojej minie w stylu "zupełnie nie rozumiem, o co chodzi", tajemniczy człowiek podchodzi wreszcie do namiotu, wyciąga legitymację i ze słowami "bjeregowaja ochrana" prosi grzecznie o okazanie dokumentów. Pokazuje więc nasze paszporty, po czym człowiek z uśmiechem dziękuje i odjeżdża. Ponieważ nawet w tym momencie nie padło pytanie o naszą rejestrację (a raczej jej brak), jestem teraz zupełnie spokojny o wyjazd z kraju i traktuję całe zdarzenie jako błahe. Przygotowujemy śniadanie wewnątrz namiotu z uwagi na prażące słońce i czas na to, co tygrysy lubią najbardziej Podejście do wody utrudniają ostre nieco skały, "plaża" wygląda, jakby przeczesana została ogromnym grzebieniem. Jeszcze raz obiekt widziany wczoraj prawdę mówiąc, nie mam zupełnie pojęcia do czego mógł służyć? Po kąpieli powoli zaczynamy zbierać rzeczy, wtedy odkrywam, znaczny spadek ciśnienia w tylnim kole. Ciśnieniomierz wskazuje 1,3. Wyciągam więc pompkę i odkrywam z przerażeniem, że wąż w niej jest rozerwany, co praktycznie uniemożliwia jej użycie. Przy pomocy izolacji próbuję, jednakże bez skutku, rozwiązać problem. Lipa. Nagle przypominam sobie o naszych nowych znajomych, w których teraz jedyna nadzieja. Na szczęście powietrze uchodzi wolno i możemy, aczkolwiek w ślimaczym tempie podążać wzdłuż bezkresnego brzegu w kierunku ośrodka. Na miejscu z pomocą chłopaków dostajemy namiary na człowieka na quadzie, który posiada niezbędny przybytek. Płaski jak stół półwysep i zatoka, na której ćwiczą kursanci powstały jakoś kilkanaście lat temu na skutek obniżania się poziomu wody. Ja wiadomo bowiem, Morze Kaspijskie od wielu już lat nieustannie wysycha. Doskonale to widać porównując stan faktyczny ze starymi radzieckimi mapami tych terenów. Bierzemy kąpiel w płytkiej i ciepłej wodzie zatoki Swoich sił w kitesurfingu jednak nie spróbujemy z powodu wysokiej ceny - 270 euro, w tym 100 euro za wypożyczenie sprzętu na osiem godzin. Poza tym jesteśmy dziś umówieni z Hajamem na 17:00, u którego mamy nadzieję zatrzymać się na kilka dni. Z tego co mówi Dima, klientami ośrodka są wyłącznie cudzoziemcy, pracujący w Baku na kontraktach. Mieliśmy nadzieję nieco dłużej porozmawiać, lecz chłopacy zajęci są swoimi uczniami i zarabianiem pieniędzy. Cóż, stolica blisko... Robimy jeszcze mały rekonesans wzdłuż brzegu półwyspu, by przekonać się, że rzeczywiście jest on półwyspem, i że wracać musimy tą samą drogą. Tym razem jednak odnajdujemy główną (jeśli tak można ją nazwać) drogę na półwysep stanowiącą resztki asfaltu (przed samym końcem wczorajszej podróży ją zobaczyliśmy), tak więc dotarcie do autostrady zajmuje ułamek czasu jaki poświęciliśmy na przejechanie tego dystansu wczoraj. W wielu miejscach prowadzone są prowizoryczne roboty, pracują ciężarówki i spychacze budujące drogę do wspomnianego ośrodka. Kto wie, czy za kilka lat droga ta straci swój urok, pokryta płaską nawierzchnią i ogrodzona barierkami. W ślad za tym z pewnością napłynie na półwysep więcej ludzi i w odległej przeszłości grozić to może zabudowywaniem pięknego brzegu różnego rodzaju obiektami służącymi ich właścicielom do bogacenia się. Wizja z pewnością odległa lecz realna, pokrzyżować ją mogłoby tylko znaczne odstąpienie wód jeziora, co jak widzieliśmy jest równie prawdopodobne. Do Baku mamy 80 kilometrów i gorące postanowienie by dotrzeć tam w ciągu jednej godziny. Nietaktownie przecież spóźniać się, będąc zaproszonym na konkretną godzinę. Autostradą mimo kiepskiej nawierzchni jest to w pełni możliwe, tak więc po niecałej godzinie docieramy do przedmieść Baku Bez większych problemów odnajdujemy budynek gdzie mieszkają nasi znajomi (Hajam wysłał MMS z mapą z zaznaczonym położeniem) wcześniej kupując dorodnego arbuza przy ulicy do wspólnej wieczerzy. Domownicy witają nas bardzo serdecznie i zapraszają do zastawionego stołu. Na stół, po przystawkach trafia smażony kurczak z ziemniakami. Ostatecznie stwierdzam (naturalnie w myślach), że wszelkiej maści mięso podawane w Azerbejdżanie to porażka. Jakieś suche, zbyt mocno przysmażone, ogólnie zupełnie nie to. Za to te konfitury z herbatą... Jutro gospodarz domu wyjeżdża na kilka dni staramy się więc póki jest, jak najwięcej dowiedzieć się na temat miasta. Z Hajamem gram kilka partyjek warcabów, Internet i rozmowy z bliskimi wypełniają godziny dzielące nas od późnego wieczoru. 27 VI 2014 Spao się lepiej niż w domu. Po śniadaniu z pekmezi (specyficzny syrop-konfitury, które można kłaść na chleb i do herbaty) czas ruszać w miasto. Do spraw, które musimy dziś załatwić dochodzi znalezienie warsztatu wulkanizacyjnego, gdyż wczoraj schodząc po dodatkowe rzeczy z samochodu odkryłem to Powietrze zupełnie uszło, a ponieważ, jak twierdził wczoraj gospodarz wulkanizacja jest tuż obok, najlepiej będzie odkręcić koło i po prostu przynieść je do warsztatu. Muszę rozładować większość rzeczy z bagażnika, aby wyjąć podnośnik, lecz Hajam widząc co zamierzam tłumaczy mi bym zaczekał chwilę, bo zna lepszy sposób. Rzeczywiście po kilkunastu minutach zjawia się chłopiec na oko ze trzy lata starszy od Hajama ze sprzętem. Już wkrótce poznaję winowajcę całej sytuacji Po około 20 minutach problem jest rozwiązany Usługa kosztowała 10 manatów, czyli około 40 złotych. Teraz możemy zabrać się za dalsze ważne sprawy, zmierzające do największej niewiadomej w naszej podróży - przejazdu przez Turkmenistan. Brałem pod uwagę dwa warianty: pierwszy to przejazd przez północny Iran, tranzyt przez Turkmenistan do Uzbekistanu, drugi to przeprawa promem przez Morze Kaspijskie. Drugi wariant jest wysoce ryzykowny z uwagi na to, że wizę tranzytową do Turkmenistanu możemy wyrobić jedynie na kilka określonych z góry dni. Prom nie posiada rozkładu jazdy, nie mamy więc pewności, czy zdążymy przed upływem terminu ważności wizy opuścić kraj. Ba! A nawet wjechać do niego. W międzyczasie okazało się jednak, że aby przekroczyć irańską granicę potrzebne jest specjalne pozwolenie, tzw. CDP kosztujące kilkaset euro plus kaucja zwrotna w wysokości wartości samochodu! Co prawda jest możliwość obejścia tego, lecz jest to mimo wszystko drogie i nie do końca pewne. Jeśli zatem wiadomo, że ambasada Turkmenistanu znajduje się w Baku, dlaczego by nie spróbować sił tutaj? Najpierw jednak jedziemy do portu, by dowiedzieć się więcej o połączeniach promowych. Przebijamy się więc przez zatłoczone centrum miasta Przed godziną jedenastą docieramy wreszcie na terminal promowy. Kasa portu nie jest w żaden sposób oznakowana (jeśli nie liczyć obklejonego naklejkami przez turystów wejścia) i zamknięta na cztery spusty. Nie wiemy nawet w jakich godzinach jest otwarta, próbuję więc zasięgnąć języka wśród ludzi kręcących się w pobliżu. Odnajduję zawiadowcę portu - miłego i wolno myślącego człowieka urzędującego w tym samym budynku. Gości nas herbatą i dowiadujemy się, że prom owszem odpływa dziś, lecz ten akurat nie zabiera pasażerów tylko ładunki (głównie wagony kolejowe). Kasa natomiast jest czynna tylko w dzień kiedy prom będzie odpływać i zabierać także pasażerów. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak wystąpić o wizę tranzytową i liczyć na szczęście. Jedziemy więc głównymi arteriami do konsulatu Turkmenistanu. Niestety spóźniamy się (konsulat czynny do 13:00), zostaje więc rozmowa telefoniczna z konsulem. Tu dowiaduję się, że wizę otrzymamy w ciągu piętnastu minut jeśli mamy wizy do krajów ościennych, lecz we wtorek. Budzi to moje zdziwienie, gdyż na drzwiach konsulatu jest jak byk napisane, że przyjmują oni interesantów w poniedziałki a we wtorki zamknięte. "To nic," - uspokaja konsul "my mamy w poniedziałek rozliczenie, dlatego przyjmujemy wyjątkowo we wtorek". Nie wierzę w ani jedno słowo. Tym bardziej, że policjanci ochraniający placówkę twierdzą, że konsulat jest otwarty w najbliższy poniedziałek. Pozostaje jak zwykle zatem liczyć na duże szczęście, przyjść w poniedziałek i być może we wtorek i uzbroić się w cierpliwość. Na razie jednak posilamy się w samochodzie i myślimy, jak spędzić te kilka dni (dzisiaj jest piątek). Przy okazji zastanawiamy się nad kosztami wizyty w Turkmenistanie: zawiadowca portu napomknął coś o 700 manatach - koszt promu samochodowego i miejsc w kajucie dla dwóch osób. Do tego dochodzi cała litania kosztów jakie obruszą się na nas na granicy: podatki drogowe, ubezpieczenie a nawet rekompensata za różnicę cen paliwa (!) między Azerbejdżanem i Turkmenistanem. Na początek rzecz jasna, chcemy zwiedzić lepiej miasto. Zostawiamy autu przy stacji metro Nizami i odwiedzamy księgarnię "Dom russkoj knigi" w poszukiwaniu planu miasta i okolic. Potem wsiadamy w metro i jedziemy do centrum Stolica lśni przepychem. Petrodolary widać na każdym kroku Dziś na dworzu panuje niesamowity upał. Termometr w cieniu pokazuje +38*C. Zamiast więc szukać zabytków, wypatrujemy sklepów spożywczych z lodami i zimnymi sokami. Ich konsumpcja pomaga jednak tylko na chwilę. Dobrze, że w centrum jest wiele fontann, nie zawsze jednak z chłodną wodą. Wspinamy się po schodkach by ujrzeć panoramę miasta w tym słynne "języki ognia" czyli nowy symbol Baku W tym momencie dopada mnie zmęczenie na tyle silne, by zrezygnować z dalszego chodzenia. Do tego dochodzi ból w popękanych stopach (efekt ponad miesięcznego chodzenia w sandałach w upale), rozkładam się więc wygodnie na murku z plecakiem pod głową. Wokół ani żywej duszy. Za to szybko wypatruje mnie czujne oko kamery. Po paru chwilach zjawia się policjant informując, że centrum miasta jest naszpikowane kamerami i ochroną, a spanie tutaj jest kategorycznie wzbronione. Masza w tym czasie się nie nudzi i poznaje w pojedynkę nowe Baku "Crystal Palace", gdzie odbywał się Festiwal Eurowizji w 2011 roku Nie wszystkie miejsca zostały jeszcze przebudowane Potem oglądając fotografie, zaintrygowała mnie tajemnicza alejka grobów ludzi, którzy zginęli w jeden dzień - 20 stycznia 1990 roku. Byli oni obrońcami stolicy podczas interwencji wojsk radzieckich, gdy Azerbejdżan ogłosił niepodległość. Podobno tłum był "żywą tarczą" i wiele osób zostało po prostu rozjechanych przez czołgi, gdy stojąc biernie sprzeciwiali się dalszemu pozostawaniu w składzie ZSRR. Dochodzi godzina siedemnasta. Skwar na ulicy nieco zelżał, a my spieszymy się, gdyż obiecaliśmy Hajamowi przez telefon, że o tej właśnie godzinie stawimy się na obiad. W samochodzie odkrywam, że kamera nie działa z powodu upału. W instrukcji napisano, że urządzenie pracuje w temperaturze do +70*C. Osiągnięcie takiej temperatury nawet w zamkniętym samochodzie wydawało mi się nierealne, aż do dzisiaj, gdy wyciągając z kamery kartę pamięci o mało się nie poparzyłem. Jesteśmy nieco spóźnieni. Przypadają akurat godziny szczytu i przejechanie, czy raczej przebicie się przez zakorkowane ulice miasta jest nadzwyczajną mordęgą. Do tej pory nie spotkałem stolicy, gdzie kierowcy na drogach zachowaliby się gorzej niż w Azerbejdżanie (w Moskwie jeszcze nie byłem). Można by rzec, że jedyną zasadą, którą kierowcy tutaj przestrzegają (w 90%) jest nie przejeżdżanie na czerwonym świetle. W warunkach braku lub niesprawności sygnalizacji świetlnej wszelkie reguły znikają. Kto szybszy ten lepszy. Najlepszy naturalnie ten, który również posiada do tego odpowiedniej klasy auto. To wszystko odnosi się oczywiście do reszty kraju lecz w dużo mniejszej skali. Jak widzieliśmy przecież, aut poza Baku jest stosunkowo niewiele a poza tym i tak w większości są to samochody radzieckie. Podczas powrotu do mieszkania rodziny Hajama, szczególnie w pamięć utkwiło mi kompletnie zatkane pojazdami trzypasmowe rondo, na którym nie było nie tylko świateł lecz także jakichkolwiek znaków (!). Ciężarówki, autobusy a nawet dźwigi razem z rojem osobówek przy nieustającym akompaniamencie klaksonów próbujących utorować sobie drogę. Docieramy do mieszkania z prawie godzinnym poślizgiem. Gospodarze czekają na nas z pysznym obiadem: ajran z zieleniną, bazylikiem i ogórkami (zupa podobna do chłodnika) oraz prażone orzechy z cebulą. Jestem zmęczony, mimo tego daję się wyciągnąć Hajamowi wraz z jego kuzynem na mecz piłki nożnej na podwórku przez blokiem Po powrocie jemy jeszcze słodki podwieczorek w formie herbaty z konfiturami, rozmawiamy na Skype, a dokładnie o północy Hajam układa nas spać, zamyka drzwi od "naszego" pokoju i chwilę później wyłącza Wi-Fi.
  10. 21 VI 2014 O godzinie 5:30 słowami "Wstawaj towariszcz! Zabierajem pałatku, maszinu!" Budzi mnie już Ahmed, przechadzający się nieopodal namiotu. Pobudka o tej porze jest nam delikatnie mówiąc nie na rękę (Ahmed wczoraj twierdził, że możemy spać do 8:00) dlatego lekko zdenerwowany, powoli wygrzebuję się z namiotu. Słyszę, że muszę zabierać się stąd i "trzeba jechać na rejestrację do pograniczników". Faktycznie, Ahmed coś wczoraj wspominał, że we wsi jest posterunek straży granicznej i każdy kto wybiera się w góry musi tam się zarejestrować. Umawiam się z Ahmedem, że Masza na razie zostanie w namiocie, a my we dwoje wjedziemy kilkadziesiąt metrów wyżej na posterunek. Droga przez wieś wiodąca do niego w czasie wiosny przypomina zapewne rzekę Na miejscu okazuje się jednak, że jesteśmy za wcześnie, i mamy się stawić pół godziny później. Wracamy więc z powrotem i powoli, razem z Maszą zaczynam składać namiot i znosić rzeczy do samochodu. Poza bratem Ahmeda, nie widzimy już nikogo z domowników. Sam Ahmed stał się dla nas wyraźnie chłodny i nieustająco nas pogania, byśmy zabierali się stąd. Ma to na pewno związek z dzisiejszą ceremonią. Nie byliśmy rzecz jasna zaproszeni na nią, ale wydaje mi się to nietaktowne, najpierw zapraszać kogoś w gości, a potem przed umówioną porą wyganiać. Podczas gdy my znosimy rzeczy, przybywają już pierwsi goście weselni, w tym także jak mniemam ojciec pana młodego, który jak odczytuję jest również niezbyt zadowolony z naszego pobytu tutaj. O 7:30 jedziemy, teraz już z Maszą z powrotem na posterunek. Wieś powoli budzi się do życia, m.in. na przystanku busików są już pierwsi ludzie Na miejscu bramę otwiera nam tak jak wcześniej na oko osiemnastoletni chłopak. Po kilku minutach zjawia się dowódca posterunku, mężczyzna w wieku około lat pięćdziesięciu i zabiera nasze paszporty. On jeden z obecnych tu wojskowych rozmawia tu po rosyjsku, (zupełnie tak jak dzień wcześniej przy radarze) opowiada nam też coś niecoś z życia na służbie. Otóż cały stacjonujący tutaj oddział nie ma prawa bez zezwolenia opuszczać posterunku (nie mają prawa nawet na spacer po wsi), zaś łączność ze światem utrzymują dzięki... Internetowi, którego dostawcą jest Państwo. Dowódca opowiada, że do granicy przebiegającej po paśmie górskim jest stąd aż 18 kilometrów, mimo tego muszą tkwić tu całkiem irracjonalnie. Nasz rozmówca przywołuje w tym momencie wspomnienia z jego służby w czasach ZSRR, gdy ochraniał on granicę z Iranem i wszystkie narody Związku Radzieckiego żyły ze sobą zgodnie, zupełnie nie tak jak teraz. Po kilku chwilach dostajemy z powrotem nasze paszporty. Dowódca życzy nam wszystkiego najlepszego, mówiąc, że będzie nam trudno i trasa jest niełatwa, tym bardziej, że jesteśmy bez przewodnika. Biorę od Niego numer telefonu na wypadek ewentualnych problemów z pogranicznikami, których możemy spotkać po drodze. Po niecałej godzinie od momentu wyruszenia, zjeżdżamy już wzdłuż rzeki do spodziewanego miejsca postoju. Wieś Laza leży na zboczach doliny rzeki o tej samej nazwie. Zamierzamy zostawić gdzieś auto i odbyć kilkudniową wyprawę doliną, by dotrzeć na górę Salawat a w dalszej perspektywie do wsi Chynalik ze wszystkich stron otoczonej górami. Plan opiewa na 3-4 dni. Do dyspozycji mamy mapy topograficzne z zaznaczonymi ścieżkami. Sęk w tym, że mapy są starsze ode mnie, i wiele ścieżek mogło zmienić już swój bieg. Należy więc podeprzeć się wiedzą jaką mają miejscowi. W pesymistycznych nastrojach znajdujemy jednak szybko miejsce do zaparkowania obok nieczynnego jeszcze czajchanu. Długo siedzimy w samochodzie i obmyślamy dalszy plan. W końcu pojawia się "kelner" - właściciel punktu gastronomicznego, ustawia prowizoryczne ławy i stoliki i gestami (nie zna rosyjskiego) zaprasza nas na herbatę, grzecznie jednak odmawiamy. Po pewnym czasie pojawia się radziecka "szestiorka" (nawiasem mówiąc nasycenie radzieckimi samochodami w tej części Azerbejdżanu wynosi 100%), z których wysiada dwóch ludzi sądząc po zachowaniu, znajomych "kelnera". Podchodzą do nas i -tym razem po rosyjsku- zapraszają mnie na herbatę. Na Maszę żaden z nich nie zwrócił żadnej uwagi. Przy herbacie jeden z nich szkicuje mi mapkę z zaznaczonym szlakiem do Chynalika Oni też są Lezginami i świetnie znają rosyjski (jeden z nich jest nawet nauczycielem tego języka). Wkrótce potem odjeżdżają, zostawiając nas sam na sam z właścicielem. Powoli pakujemy plecaki. Pomny ubiegłorocznych przygód w Rosji, staram się brać tylko niezbędne rzeczy. Zdaję sobie sprawę, że większość naszego dobytku w góry muszę nieść ja, gdyż Masza nie ma jeszcze w pełni sprawnej nogi (dalej nosi opatrunek), stąd muszę zapomnieć m.in. o zdrowym jedzeniu, a te które bierzemy (zupki "chińskie" i konserwy) będziemy przyrządzać na małej kuchence turystycznej zasilanej kartuszami gazowymi. Szczegółowy spis żywności w góry przedstawia się następująco: owsianka, kasza kus-kus (około 200g), pół paczki makaronu, dwie konserwy mięsne i jedna rybna, oprócz tego ze słodyczy 1 chałwa, 7 batonów sezamowych, trochę orzeszków z Gruzji i parę sztuk rahad-lukum. Do tego wspomniane zupki chińskie w liczbie czterech. Pakowanie plecaka jest swojego rodzaju sztuką; umiejętnego zrównoważenia ilości wyposażenia i jego ciężaru. Mimo długoletniego stażu w tej materii, plecak szybko staje się ciężkawy, gdyż niezbędne są oprócz namiotu, jedzenia i śpiworu również zapasy wody (ta z rzeki w dolnej partii nie nadaje się do picia). Po drastycznym ograniczeniu ilości ubrań plecaki nareszcie są skompletowane. Przed wyruszeniem lepiej też dobrze się najeść; na śniadanioobiad zupa pomidorowa z konserwą, a jakże. Do tego surówka z pozostałościami warzyw. Na podbój gór wyruszamy dokładnie o 13:46. Maszerujemy doliną rzeki Laza, która z racji pory roku ma znacznie osłabiony nurt. Natykamy się wkrótce na pograniczników Jeden z nich zbiega do nas i gestami żąda byśmy zawrócili, pokazując że dalsze kontynuowanie przez nas wędrówki jest zabronione. Z uśmiechami odkrzykujemy (dzieli nas nurt rzeki) po angielsku, że nigdzie nie wracamy, gdyż mamy już rejestrację. Żołnierz długo nie ustępuje, w końcu widząc, że chyba racja jest po naszej stronie, porozumiewa się z kimś przez radio. Wkrótce po tym bez słowa odwraca się na pięcie, widocznie by wylegitymować schodzących z gór pasterzy Lekkie podejście korytem rzeki po kamieniach jest nużące, ponieważ mam na plecach prawie wszystkie rzeczy. Niemal od pierwszych chwil po wyjściu myślę o tym, by zawrócić i dać sobie spokój z dalszą wspinaczką. Jednak widoki powoli nagradzają nam nasz wysiłek. Po kilku godzinach marszu rozumiem, że oglądając przyrodę wyłącznie z okien samochodu doświadcza się tylko pięćdziesiąt procent przyjemności. O godzinie 16:30 docieramy do małej rzeczki przegradzającej drogę. Świetna okazja by wykąpać się i poleżeć na ciepłych jeszcze kamieniach Powyżej rzeczki płynącej w głębokiej rozpadlinie znajduje się pastwisko z widokiem na wodospad Jesteśmy teraz kilkadziesiąt metrów powyżej rzeki. Ledwo widoczna ścieżka prawie zanika, na szczęście między skałami udaje się znaleźć szczelinę, za którą szlak znajduje swoje przedłużenie W dole widzimy szałas pasterzy - pierwszy punkt widniejący na narysowanej mapce Tutaj musimy szukać też odbicia od rzeki, jednak nie widać zupełnie szlaku. Próbuję iść na azymut, lecz mozolne drapanie się pod stromą górę z ciężkim plecakiem staje się po prostu niemożliwe. Wracamy więc do punktu, z którego widzieliśmy pasterzy. Oni też nas zauważają. Machaniem rąk i gwizdaniem dają nam znaki, byśmy zeszli do nich. Ponieważ już ciemnieje, pomyślałem sobie, że rozbijemy namiot obok ich domku, gdyż teren jest tam w miarę równy. Schodzimy, do rzeki, gdzie następuje powitanie. W tym miejscu bardzo żałuję, że nie wzięliśmy papierosów, o które od razu zapytał gestem jeden z pasterzy. Mimo ich braku zostajemy zaproszeni zwyczajowo na herbatę, do której my dokładamy nasze słodkości Po biesiadzie pomagamy gospodarzom ściągać zabłąkane owce z okolicznych skałek. W stosunku do bardziej oddalonych sztuk pasterze używają strzelby, strzelając w powietrze. Gdy zabieramy się rozbijać namiot, pasterze nie zgadzają się na to, prosząc byśmy przenocowali w ich namiocie, sami zaś nocują w chatce obok. Pokusa spania na niedźwiedzich skórach była na tyle silna, że nie oponowaliśmy zbyt długo. Jeden z chłopaków zdążył nam się pochwalić ich pochodzeniem - na swoim telefonie zaprezentował nam film, na którym obok wodospadu, który widzieliśmy po drodze uśmiercił jednym strzałem między oczy niemałego niedźwiedzia. Układamy się do snu. Spędzone do obozowiska stado pilnowane przez trzy pasterskie psy śpi na ziemi w otoczeniu domku. 22 VI 2014 Pobudka o 6:15. Przezornie zastawiliśmy wejście plecakami, gdyż dookoła namiotu biegał już jeden z psów pasterskich. Mieliśmy wczoraj niemałego stracha, gdy dwa z nich podbiegły do nas na niebezpieczną odległość, na szczęście ich właściciele w porę zareagowali. Po małej herbacie, serdecznie żegnamy się z chłopakami i rozpoczynamy kolejny etap naszej wyprawy. Najpierw jednak czas na śniadanie złożone z kaszy kus-kus i suszonych owoców, które przyrządzamy po wejściu na łąkę, z której wczoraj obserwowaliśmy pasterzy. O 9:18 rozpoczynamy podejście pod przełęcz Salavat (2916 m npm). Ponieważ startujemy z wysokości 1652m npm, mamy przed sobą długie podejście. Odnajdujemy trop, wskazany nam przez pasterzy. Okazuje się, że zaszliśmy nieco za daleko i odbicie z doliny znajdowało się przed łąką z której pierwszy raz widzieliśmy stado owiec. W dalszym ciągu pniemy się dróżką wydeptaną głównie przez konie, które stanowią tutaj jedyny środek transportu. Nasze tempo marszu spada do około 1km/h. Co chwila robimy odpoczynki, na zaczerpnięcie oddechu. Zapasy wody (wzięliśmy jej tylko dwa litry) szybko się kończą. O godzinie 12:30 docieramy do rozległej hali z pięknymi widokami. Jesteśmy teraz na wysokości 2202m npm. Sześćset metrów różnicy wzniesień pokonaliśmy zatem w trzy godziny. Wokół nas góry, góry i dolina rzeki Laza W celu kontynuowania podróży trzeba koniecznie znaleźć wodę. Zabieram się więc z pustą butelką i aparatem zboczem góry w poszukiwaniu jakiegoś źródła Chodzenie po osuwiskach nie jest bezpieczne. Przejście tego odcinka z plecakiem graniczyłoby z szaleństwem. Niestety moje kilkudziesięciominutowe poszukiwania kończą się fiaskiem. Po powrocie postanawiam, że zrobię mały rekonesans na okoliczny szczyt w celu rozeznania dalszych przeszkód. Po trawiastych zboczach pnę się dobrą godzinę, by po dotarciu na wysokość 2645m podziwiać górę Salawat (3272 m npm) w całej okazałości Kilkaset metrów poniżej mnie znajduje się też stado owiec i namiot pasterzy - kolejny punkt orientacyjny na mapce Zatem podążamy w dobrym kierunku. Droga jednak niekrótka i do łatwych nie należy. Dziś też nie ma najmniejszych szans by dotrzeć do Chynalika. Analiza mapy pokazuje, że dotarcie tam jutro też nie jest wcale takie pewne. Pozostaje jeszcze kwesta braku wody. Zapewne pasterze na dole ją skądś mają, ale do nich jeszcze trzeba dotrzeć. Hm, zresztą... widokami i trudem na tym wyjściu zdążyłem się nawet nasycić... Wybieram więc w moim mniemaniu jedyną słuszną decyzję o powrocie. Ponad czterysta metrów w pionie jakie dzieli mnie od miejsca w którym czeka na mnie Masza pokonuję zbiegając po trawie. Niezła frajda! Jednak bardzo niepokoi mnie brak ujęć wody. Widząc już w oddali Maszę i nasze rzeczy, coś mi mówi, by wrócić nieco inną drogą, z prawej strony zbocza, dostrzegam w pewnej chwili małą ścieżkę, kończącą się przy odłamkach skały z której... Tak, tak!! Hurra! To jest prawdziwa nagroda za słusznie podjętą decyzję! W tej chwili znalezienie wody było dla nas prawie jak wybawienie. Teraz będzie można przygotować zupę i herbatę! Po nabraniu całej butelki wracam, by zakomunikować Maszy nowe wiadomości. Oczywiście znajduję pełną zgodność, a i trzeba przyznać, ze w tym stanie nogi taka eskapada była do tej pory dla mojej żony nie lada wyzwaniem. Po przyrządzeniu posiłku powoli pakujemy nieco już lżejsze plecaki. Pojawia się kilku pasterzy na koniach, którzy zatrzymują się obok nas na mały odpoczynek Opowiadamy o naszym niezrealizowanym planie dotarcia do Chynalika, a oni proponują nam podwiezienie na koniach naszych plecaków, lecz nie zastanawiamy się ani chwili i trwamy stanowczo przy naszej decyzji.. Myślę sobie, jakim wspaniałym zwierzęciem jest koń, patrząc za nimi z jaką szybkością pokonują kolejne wzniesienia. Gdy już zniknęli za górą schodzimy z powrotem do rzeki Po półtorej godzinie docieramy do miejsca, gdzie wczoraj braliśmy kąpiel (zejście z 2202 na 1552m npm) W dolince, gdzie rozbiliśmy namiot słońce szybko zachodzi idziemy szybko spać - jutro mamy zamiar nie tylko dotrzeć do naszego auta, ale i dojechać do kolejnych ciekawych miejsc. 23 VI 2014 Śpię prawie dwanaście godzin. Mimo pobudki o 8:15 i wczorajszej obietnicy szybkiego wymarszu, spontanicznie postanawiamy poleniuchować do południa i po śniadaniu złożonym z owsianki na mleku i suszonych moreli kapiemy się jeszcze w rzeczce. Darujemy sobie za to wycieczkę na pobliski wodospad (ten ze zdjęcia) i od 12:36 kontynuujemy schodzenie doliną. Tutaj już dostajemy skrzydeł. Nasze tempo spowalnia tylko nachalny pogranicznik, który znów zbiega do nas z posterunku i żąda byśmy przeprawili się do niego w celu wyjaśnień. Tym razem rozkładamy się wygodnie naprzeciw niego, wyciągamy herbatę i słodycze i kręcąc głową z uśmiechem dajemy znać, ze nic nie rozumiemy z jego gadaniny. Sytuacja zakończyła się oczywiście tak jak poprzednio i po upływie półtorej godziny od momentu wyruszenia, jesteśmy znów przy aucie (wysokość 1152m npm). Wzbudzamy tam żywe zainteresowanie miejscowych, których interesuje szczególnie nasz sprzęt turystyczny. Jest też nasz znajomy "kelner", którego pytam gdzie mogę wyrzucić puszkę po konserwie, którą zniosłem z gór nie chcąc tam śmiecić. Ów, z uśmiechem bierze ode mnie rzecz, po czym ciska w najbliższe krzaki. Tylko jeden z miejscowych, chyba najstarszy wiekiem zdaje się zrozumiał, dlaczego nie wyrzuciłem puszki tak po prostu gdzieś w górach ("Ja Was rozumiem, a oni nie"-mówi). Miejscowi proszą też mnie o wspólną z nimi fotografię. Obchodzą wokół samochód i widząc Maszę jeden z nich pyta mnie "A gdzie Wasz partner?". Tu następuje niepojęte milczenie połączone chyba ze zdziwieniem, gdy odpowiadam, byłem tam razem z żoną. Ponieważ spieszymy się zobaczyć "Kurortnoje miesto" nie siadam tym razem z Lezginami do herbaty, tylko wcinamy szybko z Maszą po zupce "chińskiej" i jedziemy do Gabala. To zadziwiające, że niespełna 5 kilometrów od Laza, znajduje się zupełnie inny, pływający w luksusie świat. Tutaj ulice na całej długości wyposażone są w oświetlenie i chodniki, a nawierzchnię ich stanowi nowiutki asfalt. Tutaj radzieckich samochodów jest już na oko nie więcej niż 1/3 ogółu. Rzeczywiście miasto-kurort, szkoda że tylko dla wybranych. Parkujemy zatem samochód naprzeciwko jednego z "reprezentacyjnych" budynków władzy I idziemy na godzinny spacer. Jest niesamowicie gorąco. Dobrze, że tereny wokół wielu budynków zaopatrzono w działające fontanny. Nie ja jeden potrzebuję ochłody. Odwiedzamy jeszcze muzeum krajoznawcze, lecz nie wchodzimy do środka (gdyż to kosztuje, a zresztą opisy eksponatów są tylko po azerbejdżańsku) zadowalając się obejrzeniem zewnętrznego ogrodu i rozmowie ze stróżem. Zakupy w pobliskim sklepie z zadziwiająco dużym wyborem słodyczy. Kupujemy wafle, ukraińską chałwę z arachisem (bomba kaloryczna nr 1) i litr dobrze schłodzonego soku jabłkowego. Chcemy go wypić natychmiast po wyjściu ze sklepu, rozglądam się więc za miejscem gdzie można by przysiąść na chwilę. Wybór pada na niewysoki murek. Jakiś człowiek (sprzedawca, taksówkarz?) zauważył naszą sytuację, po czym bez pytania nie tylko wydostał skądś kawałki kartonu do siedzenia, ale także poprosił sprzedawcę obok by dał nam dwa jednorazowe kubki, by wygodniej się nam piło! Po pokrzepieniu się wracamy do auta i jedziemy dalej w stronę grupy wodospadów ("siedem krasawic"), które znajdują się tylko 10 km na wschód od miasta. Tam mamy zamiar dziś przenocować. Po przejechaniu kilku kilometrów, nie bez trudu odnajdujemy drogowskaz na którym czytamy kompozycję słów "sialala" (wodospad) i "piknik" (chyba miejsce dla odpoczynku). Po gruntowej drodze zmierzamy znów ku górom. Po przejechaniu jeszcze kilkuset metrów oczom naszym ukazuje się leśny parking. Jest to miejsce pielgrzymek ludzi nawet z odległych zakątków kraju i nie tylko. Spotykamy m. in. azerbejdżańską rodzinę mieszkającą aż w Dniepropietrowsku. Z parkingu na pierwszy z wodospadów prowadzą kamienne schodki. Dopada mnie tak mocne zmęczenie,że z trudem wspinam się by oglądnąć atrakcję. Na zobaczenie kolejnego wodospadu zupełnie przechodzi mi ochota, zwłaszcza, że miejsce jest oblegane przez tłumy turystów. Bardziej rozsądne będzie więc poszukanie jakiegoś miejsca na nocleg. Nieopodal parkingu znajdują się drewniane ławy i stoły, lecz obecny "cieć parkingowy" w osobie młodego chłopaka informuje mnie, że stawiać namiotu i nocować na stole nielzia. Nieco dalej znajduje się jakiejś obejście odgrodzone drewnianym parkanem. Idę w poszukiwaniu właściciela terenu i szybko znajduję kompetentną osobę stojącą przy nieodległej bramie. Człowiek ten jest kucharzem na obiekcie i na moje pytanie o rozbicie namiotu prowadzi mnie do właściciela. Ten zaś, próbuje mnie skusić na początku domkami, a potem wielkim namiotem z możliwością brania prysznica. Gdy odpowiadam, że wszystko, co potrzebujemy to tylko miejsce na namiot, jegomość odpowiada z uśmiechem - 5 manatów. Uprzejmie zatem dziękuję i wracam do samochodu, by obwieścić Maszy nieprzyjemną nowinę. Po chwili jednak przychodzi kucharz i mówi, ze możemy się tutaj zatrzymać bezpłatnie. Uradowani, rozkładamy w te pędy namiot i przygotowujemy kolację złożoną z mleka z kakaowymi kulkami. Potem przychodzi ochroniarz i zaprasza nas jeszcze na kolację. Odmawiamy, gdyż jesteśmy zmęczeni. Po obchodzie terenu i zaglądnięciu nam do wszystkich garnków (?!), ochroniarz się oddala. Możemy nareszcie zacząć myśleć o śnie. Jest 23:00. 24 VI 2014 Spało się kiepsko. Teren był nierówny i ciągle staczaliśmy się w dół namiotu. Maszy śniły się w nocy koszmary, a ja obudziłem się o 5:30 i już nie mogłem dalej spać. Zdecydowałem wczoraj, że z rana wyskoczę sobie zwiedzić wszystkie wodospady, gdyż jak wiadomo, dla zwiedzających udostępnione są tylko cztery z siedmiu. Masza niestety nie może mi towarzyszyć, gdyż tylko wczoraj mogliśmy zdjąć jej opatrunek z nogi. Rana wyschła zupełnie dopiero dwa tygodnie po zdarzeniu. A więc o wpół do siódmej chyłkiem przekradam się przez pusty jeszcze parking i po schodkach zaliczam wodospady jeden po drugim. Po czwartym wodospadzie teraz należy wdrapywać się po stromym i osuwistym zboczu. Rzecz niełatwa. Wkrótce wyłania się kolejny, czy raczej kolejna krasawica Jest tu wiele tropów wydeptanych pewnie przez takich zapaleńców jak ja. Po kilkuminutowym lawirowaniu między skałami, docieram do kolejnego wodospadu Tutaj można wziąć poranną kąpiel Jeszcze raz wodospad w całej krasie: Ostatni wodospad jest moim zdaniem najładniejszy. Jest to w istocie również pierwszy z siedmiu, gdyż wracając odnajduję jeszcze jeden, wciśnięty pomiędzy dwa, które widziałem wcześniej Po godzinie od momentu wyjścia jestem przy namiocie, gdzie Masza kończy już przygotowanie śniadania. ŻONA-SKARB! Dochodzi dziewiąta, gdy najedzeni zaczynamy znosić rzeczy do samochodu. Pojawia się kucharz, z którym wczoraj rozmawiałem. Nie przyszedł on jednak się z nami pożegnać, tylko wyżebrać pięć manatów. Nie daję się, stwierdzając że inaczej się wczoraj umawialiśmy. Jednak te zdarzenie przyspiesza nieco zbieranie naszych rzeczy. Daję na odchodnym "cieciowi" 50 kopiejek - ten to chociaż coś robi: sprząta, pomaga przy użyciu pałki (łudząco podobnej do policyjnej) kierowcom wyjechać (nawet gdy tego w wyraźny sposób nie potrzebują), poza tym jest nawet sympatyczny i ani trochę nachalny. O 9:30 odjeżdżamy. Na niedalekiej polance robimy jeszcze prawie dwugodzinny postój "techniczny", w czasie którego ustalam trasę na dzisiejszy dzień i prawdopodobne trudności. Po ostatecznym ustaleniu celów, odtańczamy na polance kilka tańców, rzecz jasna przy muzyce z samochodu. O 11:45 jedziemy już dość dobrą drogą w kierunku położonej w górach wioski Lagicz, gdzie od stuleci podobno pracują warsztaty rzemieślnicze.. Trasa raczej monotonna: z prawej strony pasmo gór porośnięte lasami, z lewej łąki i pola uprawne. Często obok drogi widzimy czajchany i miejsca, gdzie ludzie po prostu odpoczywają, kryjąc się przed palącymi promieniami słońca. Wkrótce skręcamy na trakt wiodący już bezpośrednio do Lagicz. Droga bardzo przypomina mi tą wiodącą z Batumi do Achalcyche Jednak tam takiego ruchu maszyn drogowych nie było Dlaczego akurat tutaj pracują? Poszerzają drogę? Czyżby rosnąca popularność tego miejsca zwróciła uwagę decydentów? Dalej już brak asfaltu i widoki coraz ładniejsze Koryto rzeki w dole przewija się niczym autostrada W końcu docieramy do pierwszych zabudowań wsi W centrum wsi wszystkie uliczki są wybrukowane. Siedziba organów władzy i oczywiście warsztaty rzemieślnicze Wąską uliczką będącą dla wsi jedyną arterią, przejeżdżamy jej "komercyjną" część. A tam praca na drodze wre w najlepsze. Trzeba się przygotować do nowego sezonu turystycznego. Aktualnie trwa betonowanie wiaduktu. Cóż, w niedalekiej zapewne przyszłości Lagicz pójdzie śladem Gabala stając się kolejnym ośrodkiem kiczu. Nie wszystko jeszcze na szczęście zostało zburzone. Odnajdujemy zapomniane miejsce pamięci Obiekt niestety jest ogrodzony. Obok niego znajduje się chyba jakaś szkoła. Ponieważ naprzeciw niej mamy trochę miejsca na poboczu, postanawiamy zrobić tutaj postój na posiłek. Czas też zastanowić się odnośnie dalszej dzisiejszej trasy. Gdy tak rozkładamy manatki, kręci się koło nas jakiś człowiek. Wygląda na jakiegoś miejscowego informatora i po krótkiej chwili zagaduje nas po angielsku. Na szczęście szybko przechodzimy na rosyjski, którym władamy znacznie lepiej. Mężczyzna (imienia nie pamiętam) jest pracownikiem Centrum Obsługi Turystów w Lagicz i zajmuje się organizowaniem wycieczek. Oprócz tego jest nauczycielem historii w szkole naprzeciw której się zatrzymaliśmy. Opiekuje się właśnie dwoma absolwentami przygotowującymi się do egzaminów (matematyka i azerbejdżanki) Idziemy też pod pomnik dojrzany przez nas wcześniej z drogi. Poświęcony jest on nauczycielom i absolwentom tej szkoły, którzy zginęli w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Wedle słów naszego rozmówcy tylko z Lagicz zginęło przeszło 200 osób; z całej Azerbejdżańskiej SRR - około 400 tysięcy. Przez cały dzień próbowałem dziś bezskutecznie dodzwonić się do Israila, lecz ma on ciągle wyłączony telefon. Przychodzi więc moment, gdy nie mam wyboru i muszę zmienić nasze plany. Z obecności na weselu nici, pojedziemy więc od razu do największego w kraju obserwatorium astronomicznego Pirkuli. Zamiarami tymi dzielimy się z przewodnikiem. Ten zaś sugeruje powrót do głównej drogi i objazd, gdyż droga wprost z Lagicz choć krótsza o ponad połowę (30km zamiast 70km) jest długa i mozolna, a ponieważ nie jedziemy lekką Ładą Niwą i na dodatek jesteśmy sami, będziemy się męczyć. Nie jestem zadowolony z odpowiedzi, postanawiam więc jeszcze potwierdzić opinię, konsultując się z innymi miejscowymi. W tym celu jedziemy jeszcze w głąb wsi. Wszyscy napotkani miejscowi jak jeden mąż obstają przy tym, by zawrócić. Jestem nieugięty do momentu spotkania z chłopakami z jednego z barów. Wymowna mina jednego z nich sprawia, że pękam i decyduję się na objazd. Z perspektywy czasu okaże się to dobrą decyzją, na razie jednak z nieukrywanym żalem wracam tą samą drogą przez wieś. Ach jak dobrze by mieć teraz drugą ekipę! Masza znów oddycha z ulgą... Przy drodze dostrzegamy źródełko, które wcześniej umknęło naszej uwadze Dalej już podążamy mało urozmaiconą drogą w kierunku magistrali do Baku. Ponieważ jazda nią z uwagi na szalejących kierowców jest mało przyjemna, czym prędzej obieram skrót bardziej malowniczą i bezpieczną "szutrówką" Po kilkunastu kilometrach natrafiamy na uroczą polankę, gdzie postanawiamy spędzić noc. Ponieważ nie jest jeszcze zbyt późno, postanawiam zrobić generalny porządek w samochodzie, połączony z całkowitym wyładowaniem wszystkich rzeczy. Robota przeciągnęła się do zapadnięcia zmroku. Gdy już siedzimy po wszystkim w samochodzie i obmyślamy trasę na jutro, dobiegają nas z zarośli dźwięki czyjejś obecności. Ki diabeł? Na pewno jakiejś zwierzę. Dobrze, że wcześniej rozpaliłem ognisko. Zatem z dzikimi krzykami odstraszenia podchodzę do gęstwiny z zapaloną pochodnią zrobioną naprędce z kawałka kartonu. Musiało to widocznie wywrzeć jakiś efekt na nieproszonym przybyszu, gdyż zapadła znów przejmująca cisza. Potem jednak dochodzę do wniosku, że to nie żaden wilk lub niedźwiedź, lecz coś dużo mniejszego. Strach ma wielkie oczy...
  11. 18 VI 2014 Kto by pomyślał, że w takim miejscu ruch odbywa się 24 godziny na dobę?! W środku nocy budzi mnie odgłos wyrzucanych z samochodu jakichś przedmiotów - rano okazuje się, że obok drogi miejscowa ludność urządziła sobie po prostu wysypisko śmieci Mimo tego wszystkiego spało się bardzo dobrze, a pobudkę stanowiło ryczenie krów, których stado było pędzone obok naszego obozowiska Masza nie kwapi się z szybkim wstawaniem, przygotowuję więc herbatę i odgrzewam kaszę z wczoraj. Wzbudzam zainteresowanie przechodzącego obok pastucha. Nadim mówi dobrze po rosyjsku, gdyż pracował w Rosji i jak mówi niedługo znów pojedzie i nie może się już doczekać. Ponieważ towarzyszy mu jego wierzchowiec proponuje mi wykonanie paru rundek dookoła Świetna sprawa. Gdy zachcę nauczyć się jazdy konno, zawitam z pewnością w tym celu do Azerbejdżanu. Wymieniamy się kontaktami, może dane mi będzie kiedyś wcielić pomysł w życie. Masza wstaje, gdy zdążyłem się już pożegnać z Nadimem. Szybko zwijamy rzeczy i o 9:35 jesteśmy na trasie. Dziś wieczorem chcemy zatrzymać się u Israila, lecz do tego czasu mamy zamiar znaleźć jakieś przyjemne miejsce na postój i obowiązkową kąpiel w ciągu dnia. Po lekturze mapy pada szybka decyzja na postój na obiad przy kolejnym sztucznym i mniejszym jeziorze położonym nieco wyżej biegu rzeki. Szybko docieramy do drogi Tovuz-Gandza-Baku będącej główną arterią kraju. Tutaj na obwodnicy Gandzy przytrafia mi się niemiły incydent z policją. Dogania mnie młody funkcjonariusz na "szestiorkie" i zatrzymując mnie żąda prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego. Zna tylko azerbejdżański, a na moje pytania o powód zatrzymania powtarza bez przerwy "radar, radar". Do tego wręcza mi jakiś papierek, na którym zdążył już odręcznie wypisać parę niezrozumiałych słów - z komunikacji przy samochodzie nici. Idę więc za nim do jego "radiowozu", który przypomina raczej typowe auto ze szrota, pokryte dosłownie przed chwilą świeżą farbą w kolorach biało-zielono-niebieskim. Rozumiem, że chodzi mu o przekroczenie prędkości, jednak nie przypominam sobie, by na przejechanym przed chwilą odcinku drogi widniało jakiekolwiek ograniczenie. (W Azerbejdżanie nawet na autostradzie nie przekraczałem 90km/h). Wsiadam do samochodu, a chłopak na kalkulatorze pokazuje karę - 300 Manatów (prawie 450 dolarów). Gdy kręcę głową to zaczyna powtarzać "bankomat, bankomat" widząc kartę bankomatową, którą nieopatrznie miałem na wierzchu, gdy wyciągałem dowód rejestracyjny. Na płacenie kary (tym bardziej tak astronomicznej) oczywiście się nie godzę, gdyż, że nie czuję się winny. Suma błyskawicznie spada do 100 dolarów, jednak to też jest dla mnie nie do przyjęcia. Proponuję pięć dolarów. To z kolei jest nie do przyjęcia dla przedstawiciela "władzy", który powtarzając ciągle "bankomat, bankomat" nieco bardziej podniesionym głosem, zdążył włożyć już rękę do mojego portfela, w czasie pokazywania dokumentów. W tym momencie moje dolary w liczbie 165, widziałem już w kieszeni jego spodni! Z opresji ratuje mnie Masza, która dobiegając do samochodu z notesem, na oczach policjanta zapisuje numer rejestracyjny "radiowozu". To był strzał w dziesiątkę. W tym momencie sytuacja zmienia się jak obraz w kalejdoskopie. Chłopak tak się wystraszył, że natychmiast oddał mi wszystkie pieniądze i moje dokumenty, wyrwał mi z ręki ów druk z nabazgranymi wcześniej hieroglifami, a na moją ofertę 5 dolarów, pokręcił głową, po czym wyprosił mnie z samochodu (!). Zdążył jeszcze zabrać Maszy długopis po czym własnoręcznie zamazał numer auta zapisany przez nią w notesie. Po tym wszystkim szybko wsiadł do samochodu i gwałtownie zawracając pojechał dalej po prąd (zatrzymał nas na autostradzie). Tyle go widzieliśmy... Spotykaliśmy potem jeszcze policję na drodze, lecz nikt nas nie zatrzymywał. Na ważnych przecięciach dróg i niektórych wjazdach do miast istnieje specjalny system karania kierowców przekraczających prędkość. Najpierw fotoradar rejestruje wykroczenie, które przesyłane jest błyskawicznie kilkaset metrów dalej, na posterunek znajdujący się przy drodze. W takim przypadku policjanci blokują drogę za pomocą wcześniej przygotowanych barierek od razu zatrzymując delikwenta. W tym kraju oczywiście też są równi i równiejsi - byliśmy świadkami, że dla niektórych rejestracji tej procedury się nie stosuje (przeważnie luksusowe, duże samochody). Tutaj też obserwujemy jedno z wielu miasteczek uchodźców - Azerbejdżan ma ich wielu w związku z konfliktem z Armenią. Te domki robią jednak z daleka dużo lepsze wrażenia niż ich odpowiedniki w Gruzji Pora skręcać w boczną drogę. Prowadzi ona do miasta Kur, położonego obok jeziora i kolejnej zapory na rzece o tej samej nazwie. Trochę gubimy się przez nieaktualne już mapy, wjeżdżając na wysypisko. W końcu pojawiają się bardziej obiecujące krajobrazy, a oddali majaczy już infrastruktura zakładu. Nas ciągnie tutaj jednak tylko pragnienie kąpieli. Niestety teren podobnie jak widzieliśmy wczoraj w Mingaciewir, stanowi niedostępną twierdzę. Elektrownia odgrodzona jest podwójnym płotem pomiędzy którymi zainstalowano jeszcze druty pod napięciem i kamery. Trwożnie rozglądając się dookoła wycofujemy się. Spotykamy grupę ludzi w kaskach, jak się domyślamy pracowników elektrowni. W formie gestów udzielają nam oni wskazówek co do dalszej drogi. Postanawiam znaleźć jakieś zakole rzeki odpowiednie do dłuższego postoju. Znów błąkamy się w rozwidleniach dróg. Gdy docieramy na właściwą rzekę, stwierdzamy zgodnie, że przebywanie w tej wodzie nie odbije się korzystnie na naszym zdrowiu. Jednak jakiś staruszek wychodzący właśnie z pobliskiej chaty, pokazuje kierunek do miejsca, gdzie kąpieli często zażywają miejscowi. Tutaj przy niedużym klepisku, znajduje się mała rzeczka obok której się zatrzymujemy. Masza przygotowuje obiad ze smażonych bakłażanów i sałatki ze świeżych pomidorów i sera. Palce lizać. Zaczynają przyjeżdżać miejscowi i kąpią się w specjalnie utworzonej do tego celu naturalnej wannie Zapraszają nas do wspólnej kąpieli. Masza jednak czuje się nieswojo, co jest zrozumiale, gdyż wokół nas znajdują się wyłącznie młodzi mężczyźni w liczbie około dziesięciu. Gdy wyjaśniam, że zaczekamy na swoją kolej, chłopaki jak na komendę wychodzą z wody i uśmiechając się przyjaźnie pokazują, że teraz wejść możemy my. Miejsce obok (tam gdzie postawiliśmy samochód) służy też jako naturalna myjnia samochodowa. Jakoś nie domyśleliśmy się tego od razu widząc ślady kół biegnące wprost do rzeki. Rozumiemy to dopiero, gdy przyjechał umyć auto jakiś Azerbajdżaniec z dwoma uroczymi dziećmi (1 i 3 lata) Wygar jest właścicielem lokalnej restauracji i przyjechał tylko na chwilę doprowadzić auto do porządku. Jakoś było nam nie w smak myć auto w rzece, potem jednak pomyślałem sobie, że skoro nie używamy detergentów tylko woda i szmatka, to dlaczego nie? Teraz można jechać "w miasto" Wygar na odchodnym zaprasza nas do siebie w gości, my jednak nie możemy niestety skorzystać, gdyż jesteśmy umówieni na dziś z Israilem, od domu którego dzieli nas tylko 50 kilometrów. Chłopaki z "wanny" też już odjeżdżają stąd swoim wehikułem żegnając się z nami Wreszcie i my po ponad czterech godzinach spędzonych przy wodzie jedziemy dalej. Jest 17:15. W dalszym ciągu podążamy na zachód w kierunku miasta Kowlar. Tutaj w odróżnieniu od Turcji nikt nie troszczy się o oznakowanie pasów i w ogóle o oznakowanie (oprócz ograniczeń prędkości). W Azerbejdżanie wychodzą chyba z założenia, że to i tak nic nie zmieni, a i można dzięki temu zarobić na mandatach. Przykład ronda W końcu wyczekiwany skręt z głównej drogi. Na skraju stoi ledwie widoczna z drogi pamiątka z czasów radzieckich poświęcona ostatniej wojnie. Trudno wypatrzyć w Azerbejdżanie rzeczy nawiązujące do historii ZSRR, to miejsce zdaje się być zupełnie zapomniane przez wszystkich, fragmenty odpadającej mozaiki mówią, że Azerbejdżan nie żyje już dawno dniem wczorajszym. Przy drodze za równowartość dwudziestu złotych kupujemy arbuza. Wychodzi po dwa złote za kilogram. Zdzierstwo. Targowanie odniosło mierny skutek. Czy w całym Azerbejdżanie owoce są takie drogie? Dla porównania: będąc na Ukrainie udawało mi się kupić arbuzy po 0,3zł/kg. Gdyby nie to, że idziemy w gości po usłyszeniu ceny odwróciłbym się na pięcie. Przez jakiś czas myślimy, że nas po prostu nabrano. Lecz już w samym mieście Kovlar w rozmowie z miejscowym dowiaduję się, że takie są po prostu tutaj ceny. Tym bardziej, że jest jeszcze przed sezonem. Po zakupach, obecny na miejscu jakiś znajomy sklepikarza mówi, że zna teren, i żebyśmy jechali za nim. Po krótkiej jeździe nabieramy trochę podejrzeń, gdyż zdaje nam się, że wyjeżdżamy z miasta. Bez uprzedzenia zawracam zatem do centrum, myśląc przy okazji o dodatkowych zakupach. Nasz "przewodnik" musiał się dosyć szybko zorientować, że się odłączyliśmy i specjalnie za nami wrócił, lecz grzecznie podziękowałem, wykręcając się koniecznością zrobienia zakupów. Potem też zrozumieliśmy, że wcale nie prowadził nas na manowce. Kowlar to raczej brzydkie miasteczko z małym rynkiem skupionym wokół głównej drogi, wzdłuż której nie ma nawet chodników, a każde wolne miejsce wypełniają zaparkowane gdzie popadło samochody, na oko w 95 procentach produkcji radzieckiej (nieco powyżej średniej w Azerbejdżanie). Jednak nawet w takiej dziurze, zainstalowano tak pożyteczną rzecz jak światła z licznikami odmierzającymi pozostały czas do zmiany. Nie rozumiem, dlaczego u nas jest to rzecz prawe niespotykana. Po kilku postojach i wypytywaniach o drogę, znajdujemy w końcu właściwą ulicę. W grupce ludzi siedzących w cieniu przy drodze, jeden z nich okazuje się bratem Israila. Po dłuższej chwili pojawia się i sam Israil. Jest bardzo tajemniczy i wydaje mi się, że przez ten rok jak się nie widzieliśmy podupadł na zdrowiu. Jedziemy za nim do -jak się domyślamy- jego domu. Pojawiają się też inni ludzie, zapewne członkowie rodziny (Israil nikogo nam nie przedstawia), tak naprawdę to i o Israilu właściwie nic jeszcze nie wiemy. Spotkaliśmy go rok temu w Gruzji, w zasadzie przelotem, gdy zwiedzaliśmy jedną z atrakcji turystycznych. Nie wiemy nawet, czy ma rodzinę (oprócz brata) i czym się zajmuje. Domownicy pokazują, gdzie znajdują się takie przybytki jak toaleta (czyli wychodek) oraz miejsce do mycia rąk. Widoczny na ostatnim zdjęciu stół szybko zapełnia się potrawami. Tołma czyli mięsny farsz zawinięty w liście winogron, ajran, sos z gęstego jogurtu z czosnkiem. Czujemy się trochę nieswojo, gdyż stół jest cały nakryty, a nikt wokół nas nie je, nawet Israil. Potem przychodzi, jak się okazuje potem gospodarz domu będący mężem siostry Israila. Nawet nie wiemy z jakiego powodu Israil nie przyjął nas u siebie, lecz wtedy nie przyszło nam do głowy by go o to zapytać. Gospodarz przynosi chleb i piwo, dosiada się do stołu i je razem z nami. Wypytuje nas on o różne rzeczy związane z naszym życiem, a ja pokazuję jemu zdjęcia naszej rodziny i miejsc z mojej okolicy, które specjalnie na taką możliwość zabrałem z Polski. Rozmawiamy też o swoich samochodach. Zapamiętałem dwie liczby: koszt napraw w Azerbejdżanie skrzyni manualnej i automatycznej do Forestera odpowiednio 300 i 1000 dolarów. Drobny szczegół: obecne z nami kobiety siedzą w odległości prawie metr od stołu, nic nie jedzą ani nie odzywają się przez cały czas naszej obecności i rozmowy z gospodarzem domu. Gdy na dworzu zrobiło się już ciemno Israil wraz z jego przyjacielem zabiera nas na przejażdżkę swoim samochodem, do będącego stolicą rejonu miasta Towuz. Miasto na tle zabiedzonej dziury jaką jest Kowlar, jest wyraźnie doinwestowane. Bez parku imienia Hejdara obejść się oczywiście nie sposób Ludzi multum mimo późnej pory. Wokół mnóstwo fontann i atrakcji dla dzieci, huśtawek, karuzeli, wszystko ładnie podświetlone w najróżniejszych kolorach. Oczywiście dla dorosłych znajdują się tutaj czajchany, czyli kawiarnie, gdzie zgodnie z azerbejdżańską tradycją mężczyźni piją herbatę. Do jednej z nich zostajemy też przez Israila zaproszeni. Podający przekąski kelner widząc, że kładę plecak na ziemi szybko podbiegł z krzesłem, bym mógł go na nim położyć. Rozmawiamy trochę sytuacji w Azerbejdżanie. Nasi rozmówcy dają nam do zrozumienia, że bardziej delikatne tematy związane z polityką należy poruszać szeptem, gdyż w parku obecni są informatorzy wszelkiej maści, tajniacy oraz żołnierze po cywilnemu. Tutaj też dowiadujemy się coś niecoś o naszym znajomym. Israil zajmował się do niedawna handlem owocami w Surgucie (Rosja), których transport TIR-ami z Azerbejdżanu własnoręcznie organizował. Interes szedł wyśmienicie, (zarobki średnio $1000 w dzień) niestety Israil popełnił błąd. Z niepojętych jak sam twierdzi przyczyn uchylił się od zapłacenia kary w równowartości trzystu złotych, co poskutkowało deportacją na okres pięciu lat. Po upływie tego czasu kupił on bilet lotniczy do Surguta z przesiadką w Moskwie, lecz na lotnisku pomimo ważnego biletu (500$) odmówiono mu pobytu i kontynuowania podróży bez podania przyczyn. Widać, że mu teraz psychicznie niełatwo, dorabia kursami na taxi (przywiózł nas tutaj swoją taksówką) i opowiada o swojej namiętności do gry w kasynie i automatach. Mówi, że kiedyś przegrał 1 milion dolarów! Idziemy potem jeszcze na spacer po okolicy. Odwiedzamy m.in. XXI-wieczny zamek we wnętrzu którego mieści się restauracja Długie, rzęsiście oświetlone hole świecą jednak (już) pustkami. Dochodzi pierwsza w nocy, gdy po szaleńczej jeździe jesteśmy z powrotem w Towuz. Po relaksującym ciepłym prysznicu (łazienkę pokazuje mi syn gospodarza a Maszy -oddzielnie- gospodyni) szybko zasypiamy w wydzielonym dla nas pokoju. 19 VI 2014 Śpimy do g. 8:15 w iście królewskich warunkach Dziś musimy załatwić ważną rzecz, mianowicie dopełnić obowiązku rejestracji. Ta sprawa nie jest błaha i koniecznie musimy to zrobić, inaczej mogą czekać nas nieprzyjemności, co pośrednio zdaje się sugerować również Israil. Co prawda przekroczyliśmy już termin w czasie którego należy to zrobić (trzy dni od momentu przybycia), lecz Israil mruczy, że w najgorszym przypadku czeka nas "sztraf" lub upomnienie. Po śniadaniu o godzinie 10:15 wyjeżdżamy, znowu samochodem Israila do sąsiedniego miasta - Agdasz. Znajduje się tam urząd, imigracyjny, gdzie możemy dokonać formalności. Takie miejsca są szczególnym pokazem kultu dwóch ostatnich prezydentów kraju Po wykonaniu w pobliskim banku kserokopii naszych paszportów idziemy we trójkę do drugiego budynku, gdzie należy złożyć dokumenty i dokonać opłaty za rejestrację. Przed wejściem efektowny plakat opatrzony sentencjami obu przywódców; syn Ilham pobiera właśnie nauki u ojca. Wnętrze budynku składa się z wąskiego korytarzyka z betonową podłogą i kilku pomieszczeń, w których przyjmują interesantów urzędnicy. Ludziom oczekującym nie postawiono nawet ławek (jest tylko stół do wypełniania dokumentów) Wszystkie sprawy załatwia za nas Israil, który jednocześnie skąpi nam wszelkich informacji. Na początku wszystko przebiega dobrze, dostajemy do wypełnienia jakiejś papiery (wszystko po azerbejdżańsku). Potem jednak urzędnik, który nam je wręczył przychodzi ponownie i rozpoczyna gardłową dyskusję z Israilem, która szybko przeradza się w (jak się domyślamy) w słowną utarczkę. Nikt z obecnych urzędników nie zna rosyjskiego, Israil wyjaśnia nam, że nie możemy się zarejestrować, gdyż przekroczyliśmy termin o jeden dzień. Próbujemy się tłumaczyć, że byliśmy na bezdrożu i nie mieliśmy po prostu możliwości tego zrobić, a poza tym, nikt nas na granicy nie informował o takiej konieczności. Urzędnik tłumaczy, że nic nie może zrobić, gdyż system nie pozwoli na rejestrację, jeśli w paszportach data wjazdu i data rejestracji różnią się o ponad trzy dni. Teraz odkrywamy złą stronę zaostrzenia polityki imigracyjnej. Oto nad czym pracował obecny prezydent ostatnimi czasy. Nauka ojca nie poszła w las. Co więc nam grozi? Sztraf - czyli kara. - "W jakim rozmiarze?" - Tu urzędnik znika znów na pewien czas. - "czterysta dolarów". -"Za nas dwóch?" -"Nie, od głowy." - komunikuje nam po powrocie. Z pomocą Israila dopytujemy się, co nas czeka, jeśli nie chcemy zapłacić? - tutaj przed oczami stanęły mi kadry z filmu "Poszukiwany, poszukiwana": ten sam gest: urzędnik rozpościera wszystkie palce jednej reki... Pięć... pięć lat... Na szczęście nw tym przypadku nie chodzi o więzienie, lecz o deportację i zakaz wjazdu do kraju przez ten okres. Oddychamy (nieco) z ulgą... W swoich trudnościach nie jesteśmy odosobnieni; chyba każda osoba oczekująca na korytarzu ma mniejsze lub większe problemy z Urzędem Imigracji. Poznajemy m. in. sympatycznego Azerbejdżańca, który właśnie załatwia deportację z Azerbejdżanu. Ma zamiar zrzec się obywatelstwa azerbejdżańskiego, na rzecz gruzińskiego (które podobno kosztuje sześćdziesiąt dolarów; dla porównania za obywatelstwo Azerbejdżanu należy zapłacić 20 tys. dolarów) by łatwiej mu było jeździć do Rosji do pracy. Planuje zupełnie opuścić kraj o którym ma, mówiąc delikatne nienajlepsze zdanie. Mówi, że nie ma się co zastanawiać czy płacić karę - on na naszym miejscu wybrał by bez wahania deportację. Innej z kolei rodzinie (mąż Azerbejdżaniec a żona Mołdawianka) odmówiono prawa wyjazdu na osiedlenie się Mołdawii: ich syn w wieku 4 lat nie posiada jeszcze żadnych dokumentów! Stracili właśnie bilet kolejowy dla całej rodziny o wartości 1000 dolarów. Podobnych przypadków w ciągu roku w Azerbejdżanie muszą być tysiące. Tutaj dopiero widać bezduszność systemu. Po kilku godzinach wracamy na kwaterę. Żona gospodarza domu zdążyła już przygotować pyszny obiad z kurczaka z ziemniakami i fasolą. Siedząc przy stole rozmawiamy z Israilem o dalszych planach i celach do odwiedzenia w Azerbejdżanie. Gospodyni z nami nie je, tylko siedzi jak zwykle w pewnej odległości. Gdy tylko skończyliśmy i odeszliśmy od stołu, ona również przysiadła się do wieczerzy. Jak zwykle tajemniczy Israil nagle wychodzi z propozycją zrobienia wycieczki po okolicy. Podobno w okolicy znajduje się wiele ładnych miejsc. Można to zauważyć studiując mapę, gdyż miasto leży u podnóża gór leżących na granicy z republiką Górskiego Karabachu. Razem ze znajomym Israila - Ramisem, wyruszamy o 15:30 w dwa samochody: my Forkiem, a oni na błękitnej "szestiorkie" (radziecki model Waz-6) Podążamy ku górom rozmawiając po drodze o serii radzieckich samochodówю. Modeli Waz-ów było całe mnóstwo: od Waz-1 do 12, Masza każdy z nich odróżnia, dla mnie jednak zlewają się one w jeden model, podobny z daleka do naszego Dużego Fiata-125p. Droga wciąż podnosi się, wijąc się wzdłuż zbocza góry. Często obok drogi widzimy zaparkowane samochody przy różnego rodzaju czajchanach. Obok jednego z ich skręcamy z drogi przez wąski mostek. za którym w głąb lasu prowadzi leśny dukt. Nie ujechawszy jednak nawet kilkuset metrów, nasi towarzysze niespodziewanie zatrzymują się na drodze. Rozumiemy, że trudność terenu przekracza możliwości "szestiorki". Naradzamy się co robić. Israil twierdzi, że wszystkie "dobre miejsca" są już zajęte. Ramis gdzieś znika, za to nie wiadomo skąd pojawia się jakiś chłopak, zapewne znajomy Israila, z którym on długo rozmawia. Na ich prośbę demonstruję rozkładanie namiotu, gdyż nikt z nich takiego przybytku jeszcze nie widział. "Leśny chłopak" jak już zdążyliśmy ochrzcić nowego znajomego, ochoczo mi w tym pomaga, zaś Israil i Ramis obserwują nasze poczynania z zainteresowaniem. Siedzimy jeszcze potem jakiś czas bezczynnie na karimatach, po czym otrzymujemy informację, że w niedalekim czajchanie zwolniło się miejsce. Przestawiam samochód w okolice niedawno przejeżdżanego mostku, podczas gdy wszyscy pozostali zajmują miejsca w czajchanie. Koło pobliskiego źródełka gotujemy na gazie ryż z mlekiem. Mimo, że wzięliśmy ze sobą jedzenie dla wszystkich obecnych, Israil zamawia całą paletę dań Potem jednak stwierdził, że zamówione szaszłyki okazały się gorsze od przygotowanej przez Maszę zupy. Mamy też okazję posłuchać azerbejdżańskiej muzyki na żywo, wykonywanej przez grajka. Po godzinie znów zmieniliśmy miejsce, przesiadając się do stołu położonego niżej, przy rzecze płynącej w dolinie. Tutaj już czekali na nas inni biesiadnicy. Pojawił się też nasz znajomy z lasu tym razem w roli kelnera podającego do stołu i nalewającego wspaniałą herbatę z liści czarnej porzeczki Impreza zaczęła nabierać tempa, gdy przybył znajomy nam grajek w asyście dwóch muzyków. Po kilku namowach do wspólnego odtańczenia azerbejdżańskich utworów, w końcu ulegam. Natychmiast też ze wszystkich stron posypały się zaproszenia dla Maszy. My jednak razem nie za bardzo czujemy się w tej materii. Zamiast tego proponuję grajkowi, że zatańczymy, nasze, "nieazerbejdżańskie" tańce. Wykonujemy z żoną kilka kroków Cza-czy i Jive'a, wzbudzając przy tym gwałtowny aplauz zebranych. Mimo tego, że podłoże jest łagodnie mówiąc nierówne i sporo się już zapomniało, wieczór pozostanie niezapomniany. Zawsze w takich przypadkach jest to powód do radości, że ludzie których odwiedzamy także będą coś mieć z tego, że ich spotkaliśmy. Warto więc na takie okazje popisać się na przykład znaniem jakiejś polskiej piosenki lub tańca. Powrotną podróż niekończącymi się serpentynami rozpoczynamy po zupełnym zapadnięciu zmroku. Omal nie zaliczam bliskiego spotkania z ciężarówką zaparkowaną na jednym pasie ruchu bez jakichkolwiek świateł, nawet odblaskowych. Gdy docieramy do miasta nasi znajomi pokazują nam jeszcze bar, w którym możemy skorzystać z Internetu Wi-fi. Tutaj czeka nas kolejna porcja złych wiadomości z Ługańska (m. in. do Rosji ewakuował się brat Maszy). Po powrocie do naszego tymczasowego domu, jemy jeszcze z Israilem kupionego wcześniej arbuza i idziemy spać około drugiej w nocy. 20 VI 2014 Wstajemy około dziesiątej Niezadługo później przychodzi Israil z którym jemy przyrządzone naprędce przez gospodynię śniadanie. Opowiadam Israilowi o moich problemach z instalacją gazową, na co radzi poszukać gazownika-elektryka, który podobno niedaleko ma warsztat. Dosyć sceptycznie podchodzę do tego pomysłu, mając w pamięci niedawne zmagania gruzińskich speców od LPG, lecz jest to po drodze na bazar na który chcemy się dziś udać - przystajemy więc na propozycję. Szybko docieramy w odpowiednie miejsce lecz nie dane nam było zajechać do warsztatu, gdyż po rozeznaniu Israil lakonicznie stwierdza "idziemy do innego". Ta sama sytuacja powtarza się w kolejnym warsztacie, i kolejnym... Tutaj dostępne są wyłącznie części i specjaliści od napraw samochodów radzieckich. Dobrze, że naprawa nie jest niezbędna, inaczej wyglądalibyśmy marnie. Podążamy więc drogą do miasta Tovuz, na bazar. Spotykamy tu też przypadkowo córkę Israila, Ajnur Główny asortyment rynku Dominują jak widać ubrania żeńskie, ale kobiet noszących wykwintne stroje jak na lekarstwo. Może w takich ubraniach chodzą one tylko w domu? Z naszych dotychczasowych obserwacji wynika, że głównym zajęciem kobiet w Azerbejdżanie jest przygotowywanie jedzenia dla domowników oraz niańczenie małych dzieci. Wcześnie wychodzą za mąż (w Azerbejdżanie minimalny, dopuszczony prawem wiek dla kobiety to 13 lat), i nie mając czasu na zajmowanie się sobą, szybko się starzeją tracąc zgrabną sylwetkę. Może w Baku sytuacja wygląda inaczej? Tak, Israil jest naprawdę skrytą osobą. Chociaż bardzo nam pomaga, istnieje między nami spora bariera w relacjach. W dalszym ciągu wiemy o nim niewiele i już przestaliśmy pytać o dalsze szczegóły z Jego życia, widząc, że nie jest skory do dzielenia się nimi z nami. Z trudem znajdujemy notes i długopisy - potrzebne rzeczy do kontynuowania zapisek z podróży. Po skromnych zakupach wracamy z powrotem i na kwaterze jesteśmy za kwadrans pierwsza. Teraz pora na składanie do samochodu części rzeczy, które dotąd przechowywaliśmy u gospodarzy, wspólne zdjęcie z gospodarzem domu - Nassreddinem (dopiero teraz poznaliśmy jego imię) i ruszamy w dalszą drogę. A w planach rejon miasta Gabala i kilkudniowe wejście w góry. Za pięć dni odbywa się w Kowlar azerbejdżańskie wesele, na które zaprasza nas Israil. Nie chcąc przegapić niewątpliwie ciekawego wydarzenia, umawiamy się, że za cztery dni tutaj wrócimy, kontaktując się wcześniej telefonicznie. Do przejechania mamy zaledwie 220 kilometrów. Lecz przed dojechaniem do podnóża gór, chcemy odwiedzić jeszcze jeden obiekt - Gabalińską Stację Radiolokacyjną, która jeszcze niedawno (do 2012 roku) była dzierżawiona przez rząd rosyjski. Wybudowana w czasach radzieckich, służyła do wykrywania balistycznych rakiet i innych latających obiektów na Ziemi i w Kosmosie z odległości do 6000 km. Dwa lata temu wygasła umowa z Rosją i Azerbejdżan znacznie podniósł cenę za dzierżawę Stacji. Skoro Rosjanie wyjechali to z pewnością dostęp do niej będzie teraz ułatwiony - myślimy. Obiekt oczywiście był tajny, nie ma go na mapach topograficznych, za to w Sieci można znaleźć jego współrzędne. Ustalamy więc cel, starając się jak najbliżej podjechać pod obiekt. Znów przez główną magistralą Gandza-Baku skręcamy na Agdas w kierunku gór Po jakimś czasie na wzgórzu w oddali dostrzegamy dziwną budowlę. To chyba to czego szukamy! Nie spodziewaliśmy się, że taki obiekt będzie tak doskonale widoczny z trasy. Za chwilę skręcamy w boczną drogę. Stacja na wyciągnięcie ręki, ale jak wjechać na wzgórze? Robię mały postój na poboczu i analizuję na mapie okolicę. Chyba musimy jechać jeszcze trochę dalej. Kilkaset metrów dalej postanawiam postawić auto obok drogi, a sam pójść na rozeznanie terenu. Pełno tu bocznych dróg, lecz wszystkie mają swój koniec na posesjach, a od wzgórza dzieli nas poza tym rów z wodą. Przypomniałem sobie teraz, że widziałem jakaś gruntowkę odbijającą w prawo prosto na grzbiet góry. Z nowym planem zbiegam do drogi. Przy samochodzie widzę kręcących się dwóch podejrzanych typków, z których jeden z nich rozmawia o czymś z Maszą. Gdy podchodzę bliżej, pokazuje mi legitymację, mówiąc, że jest z policji i pyta co my tu robimy? Tylko dokument wygląda wiarygodnie, cała reszta (ubiór oraz samochód zaparkowany obok) mogą wywoływać co najmniej niedowierzanie. Jego kompan pokazuje cały czas na nasze blachy i między kolejnymi zaciągnięciami się dymem z papierosa, prowadzi jakąś konwersację ze swoim druhem, raz po raz spluwając. Zamiast udawać, że nie rozumiemy włączyliśmy się w rozmowę, objaśniając, że szukamy tylko miejsca do noclegu a w ogóle to jedziemy do Gabala i jesteśmy zwykłymi turystami. W konsekwencji czego oba typki karzą nam czekać "do wyjaśnienia okoliczności" po czym gdzieś dzwonią. Czas leci i w końcu słyszymy, że trzeba pojechać na komendę do wyjaśnienia. W odpowiedzi oznajmiamy w akcie desperacji: "nigdzie nie jedziemy!" i o dziwo policjant się zgadza, mówiąc "no, dobrze" (!!). To chyba najlepiej świadczy o tym, jaka jest policja a Azerbejdżanie. Mimo tego nie jest nam do śmiechu, tym bardziej, że po kilku minutach podjeżdża kolejny stary radziecki samochód z którego wysiada dwóch kolejnych typów o nieco większej posturze i z jeszcze bardziej niewyraźnymi twarzami. Teraz jest to już czterech chłopa kontra my. Zaczynamy się trochę bać. W pewnym momencie zza zakrętu wyszedł wolnym krokiem pasterz pędzący stado kóz. Wychylam się do niego z pytaniem, czy zna tych ludzi? Starszy człowiek na szczęście znał rosyjski i co najważniejsze zechciał nam pomóc w biedzie. Podszedł do nich porozmawiał, po czym powiedział, że tylko jeden z nich jest policjantem a reszta to koledzy. Tego już było dla mnie za wiele. -"Co wy od nas chcecie?!" -rzuciłem wychylając się przez okno -"Sprawdziliście, tak? U nas wszystko w porządku! To na razie!", po czym uruchamiam auto i natychmiast zawracam, zostawiając zdezorientowanych tajniaków przy autach. Gdy dobiega do nas jeszcze dalekie "Spasiba!" nieco oddychamy z ulgą jednocześnie wyrzucając sobie, dlaczego tak długo tam staliśmy. Nie byłbym jednak sobą, gdybym pozwolił, by to nieprzyjemne zdarzenie wpłynęło na zmianę moich planów odwiedzenia radaru. Tym bardziej, że jestem przekonany na sto procent, że owa gruntowa droga odbijająca wcześniej na wzgórze, jest tą właściwą. Skręcamy natychmiast po dotarciu do rozwidlenia i ledwie widoczną drogą podnosimy się na wzgórze "No, to jest to!" - wyrażam głośno swoje myśli, widząc pustkę i majaczący w oddali cel. Droga jednak jest ledwie widoczna, więc proszę Maszę, by uruchomiła notebook. Rozglądając się wokół nagle dostrzegam z przerażeniem, że poniżej nas w odległości około trzystu metrów podążają powoli naszym tropem dwa samochody, z których jeden jest policyjną terenówką a drugi to Łada Niwa. "Uciekać!" - błysnęła mi przez głowę myśl. Gaz do dechy i od tej pory przestaję zważać na przeszkody i kamienie znajdujące się na "drodze", gdyż osuwisko po którym jedziemy ledwie nosi jeszcze jej znamiona. Wiedziałem jednak, że niestety oba ścigające nas samochody poradzą sobie z przeszkodami nie gorzej niż ja. Masza z początku boi się bardziej o auto, czy wytrzyma tak mordercze tempo, lecz szybko przestaje o tym myśleć. Dochodzą bowiem do niej moje słowa, że uciekamy przed bandytami i w kraju, w którym panuje dyktatura nikt o nas nawet się nie dowie. Bo niby skąd mamy wiedzieć w jakich jesteśmy tarapatach? Mój Forester jak gdyby czuł całą powagę sytuacji, gdyż nie wjeżdżał, dosłownie wlatywał po wzgórzu, przepuszczając pod sobą mniejsze i większe kamienie. To był ten moment w którym zaskoczenie przebiło uczucie przerażenia. -"Masza, dzwoń do ambasady w Baku!" - Krzyczę. Mimo kilku prób nikt jednak nie odbiera telefonu (dzwoniliśmy pod nr awaryjny). Masza wybiera więc numer Israila, bo być może on zna kogoś na stanowisku, poinformuje o zdarzeniu. Ja tymczasem docieram do drogi z płyt na grzbiecie góry. Prowadzi ona wprost do radaru, dzięki czemu mogliśmy wykonać te unikalne zdjęcia Jednak zamiar spenetrowania radaru zdecydowanie przeminął, Skręcamy więc w inną drogę prowadzącą jak nam się wydaje do zjazdu inną stroną góry. Wzdłuż niej ogrodzenie z drutem kolczastym a za nim jakieś budynki. Drogę jednak przegradza szlaban. Wycofuję i tym razem podążając wprost ku Stacji zjeżdżam ze zbocza, na ślepo szukając jakiejkolwiek możliwości uniknięcia pogoni. Mijając po drodze lądowisko dla helikopterów, zaczynam zdawać sobie sprawę, że ten obiekt chyba nie jest do końca opuszczony. Wtedy widzę już komitet powitalny złożony z kilku policjantów, tym razem wszyscy są już umundurowani. Uczucie strachu zupełnie przemija, gdyż rozumiem, że znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia. Z uśmiechem zatem witam zatrzymujących nas ludzi, z których jeden, widać naczelnik, poważnym tonem prosi nas o dokumenty. Informuje, nas że jesteśmy na terenie wojskowym i przebywanie tutaj jest zabronione. Tłumaczę, że szukamy tylko miejsca by postawić namiot, na co "naczelnik" po zapoznaniu się z naszymi dokumentami, nieco przyjacielskim tonem oznajmia "my służymy, za zdrowie, za turystę" (w wolnym tłumaczeniu). Zostaję poproszony, by na zewnątrz, na masce Niwy rozłożyć swoje dokumenty dotyczące mnie i samochodu. "Naczelnik" (jedyna osoba znająca jako-tako rosyjski) długo spisuje nasze dane, mnie w tym czasie okrążają inni policjanci, z których jeden szczególnie zapadł mi w pamięć. Wyższy ode mnie prawie o głowę, o młodzieńczej, prawie chłopięcej twarzy, stoi o krok ode mnie i lustruje mnie podejrzliwym spojrzeniem. Będąc w dobrym nastroju - czując, że wszystko dobrze się skończy, uśmiechnąłem się do niego, takim zwykłym szczerym uśmiechem. Taki też uśmiech i jednocześnie zakłopotanie pojawiły się natychmiast na twarzy policjanta. Pomyślałem w tej chwili, że chyba największym skarbem na Wschodzie jest (jeszcze) szczerość i otwartość jego mieszkańców. Lubię takich ludzi, gdyż sam jestem taki. Gdy procedura sprawdzania (w czasie której kilkukrotnie dzwonił do nas Israil i prosił o przekazanie telefonu "Naczelnikowi") dobiegła końca, dalsze relacje przebiegały już w na wpół przyjacielskim tonie. Polecono nam jechać za terenówką "Niwą" w kierunku wyjścia z kompleksu. Tutaj jeszcze kolejne spotkanie z następnym radiowozem i kolejnymi policjantami Teraz już wiemy, że okolica jest wyludniona tylko pozornie. Musieliśmy wjechać tutaj od jedynej tak kiepsko dostępnej strony. Widzimy, że zbudowany jest tutaj cały system zabezpieczeń (chyba nie za bardzo skutecznych) przed intruzami. Mijamy wartowników w budkach, wokół nas stoi kilkunastu policjantów. Efekt naszej wizyty musiał być podobny do włożenia kija w mrowisko. Teraz na szczęście nikt nas o nic nie pyta, wszystkie wątpliwości wyjaśniają policjanci w eskortującej "Niwie". Przejeżdżamy przez pierwszy szlaban który jak się okazuje był tylko elementem wewnętrznego pierścienia ochrony, gdyż po chwili dojeżdżamy do kolejnego, zewnętrznego posterunku Ciekawe, że nawet pomiędzy dwoma szlabanami na zamkniętym dla obcych terenie, przy drodze rusz po rusz stoją tabliczki ze zdjęciami obecnego prezydenta kraju, i "sztandarowymi" budowlami stolicy. Jak widać patriotyzm w strukturach siłowych nie powinien gasnąć ani na chwilę. Po przejechaniu ostatniego posterunku "Niwa" odprowadza nas jeszcze około dwa kilometry do zjazdu na główną drogę. Rozumiemy, że pokonanie tej trasy w odwrotnym kierunku, byłoby przez nas niemożliwe. Żegnamy się więc uprzejmie z policjantami, i podążamy w kierunku Gabali taką oto drogą. Wspominamy jedną z ciekawszych do tej pory przygód. Gdy dojeżdżamy już do Gabali, wtem dzwoni telefon z ambasady w Baku. Tłumaczymy, że sytuacja już się rozwiązała. Dowiadujemy się, że nie nikt nie odbierał telefonu, gdyż pomyliliśmy numery a pani dyżurująca była akurat pod prysznicem... Dochodzi 22:30, gdy docieramy do rozświetlonego Gabala. "Kurortnoje miesto" jak powtarzał nam bez końca Nassreddin, rzeczywiście w porównaniu do innych miast w Azerbejdżanie, wrażenie takie sprawia. Głównie za sprawą dobrze utrzymanych ulic, chodników i iluminacji. Miasto wolimy jednak obejrzeć przy świetle dziennym, wracając tu po zejściu z gór. Jedziemy teraz w zupełnych ciemnościach i po kilkunastu minutach podjeżdżamy już serpentynami pod wieś Laza, która stanowić będzie punkt wypadowy. Teraz kluczowym problemem jest znalezienie miejsca na rozbicie namiotu. Parkujemy auto na jakimś żwirowisku pomiędzy chatami i snując plany spożywamy kolację złożoną z jogurtu i chleba kupionego w Gabala. Miejsce faktycznie niezbyt komfortowe na nocleg. Wtem widzimy światło latarki i głosy jakiś ludzi. Okazuje się, że wzbudziliśmy zainteresowanie miejscowych i jeden z nich o imieniu Ahmed, po krótkiej rozmowie ze mną, oferuje nam możliwość postawienia namiotu w jego ogrodzie. Bardzo cieszymy się z zaproszenia i oczywiście skwapliwie korzystamy z okazji. Po przejściu kilkunastu metrów w głąb posesji wydzielony nam zostaje kawałek ziemi, na szczęście równej i porośniętej chwastami. W porównaniu do perspektywy koczowania na żwirowisku przy drodze jest to istny raj. Gdy namiot już stoi, pojawia się żona gospodarza, Marina z zaproszeniem na herbatę. Przyjmujemy je, nie tylko dlatego, że planowaliśmy przygotowanie herbaty przed pójściem spać. Na podwórzu przed domem czeka stół z nakryciami do herbaty, cukierkami i konfiturami. Na drewnianych ławach miękkie haftowane poduszki. Poznajemy matkę Ahmeda, jego brata z synem i córką. Ahmed przyjechał z Rosji (z Krasnodaru) do swojego brata na ślub, który ma się odbyć nazajutrz. Wszyscy oni są Lezginami. Jest to około milionowy naród, żyjący w swojej przeważającej części w sąsiednim Dagestanie (czyli de facto w Rosji), zaś drugim ich największym skupiskiem jest północno wschodni Azerbejdżan. Wszyscy rozmawiają płynnie po rosyjsku (dzieci chodzą do rosyjskich szkół lub studiują w Rosji) a ich narodową religią jest islam. Przez okno domu dostrzegamy też przyszłą pannę młodą, nie wychodzi ona jednak do nas, mimo kilkukrotnych zaproszeń ojca. Nie mamy niestety możliwości bliższego zapoznania się z Lezgińską kulturą, gdyż jest już po pierwszej w nocy, a jutrzejsza ceremonia rozpoczyna się rano. My też mamy plan jutro wyruszyć z rana w góry, zatem żegnamy się i po przejściu kilkudziesięciu kroków zajmujemy miejsca w namiocie. (Abym mógł dodać kolejną "część części trzeciej", musi ktoś z Forumowiczów zamieszczać każdorazowo jakiś wpis pod moim ostatnim. Istnieje limit w ilości zdjęć zamieszczany w jednym poście)
  12. CZĘŚĆ III - 15 VI - 7 VII 2014 - Brama do Azji Środkowej - Azerbejdżan i Kazachstan 15 VI 2014 Dojeżdżamy na terminal graniczny. Rozpoczyna się kontrola dokumentów. Przejście posiada kanał, na który zajeżdża "rzutem na taśmę" każdy samochód (jak się okaże potem jest to reguła w Azji). W małym budyneczku z okienkiem umiejscowionym tak nisko poziomu ziemi, że muszę kucnąć by widzieć siedzącego pogranicznika kupuję ubezpieczenie pojazdu i płacę "podatek za drogi" (wszystko w cenie 40 dolarów). Pogranicznicy pobieżnie przeglądają mój samochód, po czym mogę jechać dalej. Ciekawe, że nikt nie napomknął o obowiązku rejestracji. Przyjmuję to za dobrą monetę w nadziei, że obowiązek meldunkowy nie jest w Azerbejdżanie zbyt rygorystycznie przestrzegany. W tym czasie Masza pokonuje przejście osobnym korytarzem. Gdy już zdążam w kierunku olbrzymiej bramy z napisem "Welcome to Azerbaijan" zostaję zatrzymany do jeszcze jednej kontroli. Tym razem trzeba zupełnie rozładować Forestera, po czym przez ciasne drzwi należy nosić każdą torbę na rentgen. Upiorne zajęcie szczególnie w trzydziestokilkustopniowym upale, gdyż po dotarciu do granicy Azerbejdżanu, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki temperatura osiągnęła wartość do tej pory przez nas niespotykaną. Celnik - młody chłopak, bardzo podobny swoim zachowaniem do owego menadżera z "Sokara" w Tbilisi, za wszelką cenę próbował znaleźć wśród przedmiotów coś nielegalnego. "Uuu..." z zadowoleniem mruknął widząc kanistry, jednak czekał go w tym miejscu zawód, gdyż wszystkie okazały się puste, co nie omieszkał sprawdzić, również węchem. Gorąco sprawia, że regularnie między noszeniem pakunków oblewam się strumieniami chłodnej wody cieknącej ze znajdującego się obok kranu. W końcu po bitej godzinie, otwierają się przede mną czarodziejskie wrota. Masza czeka tuż za nimi. Jesteśmy w Azerbejdżanie! Do pierwszego miasta za granicą - Balaken dzieli nas dystans 20km. Tutaj już różnica w wyglądzie głównych ulic w porównaniu z Gruzją kłuje w oczy Odrestaurowano także starszą, pamiętającą czasy radzieckie zabudowę. Miasteczko Balaken tworzy właściwie jedna przelotowa ulica. Żywe zainteresowanie nowym krajem gasi nieco mój niepokój związany z wymianą pieniędzy (w niedzielę wszystkie banki są zamknięte). Parkujemy auto i urządzamy małe rozeznanie idąc wzdłuż jedynej arterii miasta. Na szczęście na pobliskim bazarze szybko odnajduje cinkciarza, u którego zaopatruję się w lokalną walutę. Teraz można udać się do pobliskiego parku Heydar Parki, czyli Park imienia Heydara Alijewa (byłego, nieżyjącego już prezydenta Azerbejdżanu) będziemy mieli okazję odwiedzać w praktycznie każdym większym mieście w tym kraju. Do tematu byłego prezydenta i piastującego obecnie tę funkcję, jego syna Ilhama, wrócimy jeszcze niejednokrotnie. Miejsce na pierwszy rzut oka zaskakuje rozmachem który potęgują jeszcze puste skwery i alejki. Spotykamy tylko grupę dzieci. Tutaj już po ubiorze kilkulatka można poznać, że znajdujemy się w kraju muzułmańskim. Młodzi chłopcy ubierają się przeważnie w bardzo dobrze dopasowane koszule, spodnie na kant i eleganckie buty. Ubiór kobiet to przeważnie luźne, nie podkreślające kształtów suknie, niekiedy (rzadko) zasłonięte włosy. W parku widząc rozstawiony stolik, wyciągamy przywieziony z Gruzji jogurt, który po dodaniu do niego posiekanych plastrów ogórka (owoce i warzywa można myć dzięki obecnym wężom z wodą do polewania trawników) zamienił się w odżywczy podwieczorek. Musimy zwracać na siebie uwagę, gdyż niedługo podchodzi do nas pani, jak się okazuje właścicielka małego punktu gastronomicznego i daruje nam bułeczki podane na ładnych talerzykach. Zamawiam wodę mineralną, bo czuję się nieco niezręcznie. Jednocześnie miłe, że już pierwszego dnia w Azerbejdżanie spotykamy się z taką gościnnością. W dalszym ciągu podążamy drogą w kierunku miasta Qax, na północ od którego znajdują się podobno ładne wodospady i można zatrzymać się tam na nocleg. Na ulicach dominują auta produkcji radzieckiej co dziwi w kraju mającym tak bogate złoża ropy naftowej. Chyba tutaj też zyski z jej wydobycia nie są dzielone właściwie. Przejeżdżamy miasto Zaqatala, w centrum którego stoi na oko 40-metrowy maszt z ogromną flagą Jest też podobizna "Ojca narodu" już w nieco większych rozmiarach niż w Balaken Tak! Państwo promować się umie, ciekawe jak odbija się to na poziomie życia jego mieszkańców? Do Qax (Kachi) mamy ponad godzinne opóźnienie, gdyż wybrałem krótszą drogę, której nawierzchnia po kilkunastu kilometrach zmieniła się nagle w dziurawy i rozbity asfalt To jest droga międzymiastowa! Zawracam do pierwotnej trasy, gdyż nie jestem jeszcze przyzwyczajony godzinami jechać ze średnią prędkością 20 kilometrów na godzinę. W mieście Kachi jesteśmy dopiero po 18. Szybko je przejeżdżamy pnąc się dalej w kierunku gór. Doliną rzeki Kurmuchczaj docieramy do małej łączki obok widocznego mostu. Wypoczywają tutaj miejscowi z Kachi i przyjezdni z dalszych okolic (pełno tutaj wybudowanych i budujących się hoteli i pensjonatów). Zasięgamy języka u obecnych ludzi o położeniu wodospadów i w trakcie tego zostajemy obdarowani kilkoma bochenkami chleba, wodą i pomidorami. Nie chcemy przyjmować tak dużych ilości jedzenia, lecz nieznajomi tłumaczą to koniecznością powrotu do swoich domów i twierdzą, że owe jedzenie nie jest im już potrzebne. Cieszymy się bardzo, gdyż świeżych warzyw nigdy za wiele, jednak próby odwdzięczenia się poprzez darowanie czekolady tym razem nie zdają się na nic. W dalszym ciągu wjeżdżamy coraz wyżej i docieramy do małej wioski Ilisu. To stąd zaczyna się podobno ciekawy szlak na wodospady. Ciasnymi uliczkami przepychamy się drogą przez wieś, której zwieńczeniem jest nieduży hotelik. Spania w łóżku jednak dziś nie przewidujemy. Nieopodal znajduje się spora polanka Tutaj dziś zanocujemy! Trzeba tylko "rozminować teren" poprzez pozbycie się wystających kamieni, które psułyby komfort spania na karimacie Słońce szybko zachodzi. Co przyniesie nam nowy dzień? Gdy przygotowujemy posiłek przypałętał się do nas jakiś pies. Wystarczył mały kawałek chałwy i chleba i już zwierzę nie odstępowało naszego namiotu nawet na metr. "Będzie ochrona" cieszymy się z obecności naszego znajomego i spokojnie kładziemy się do snu. 16 VI 2014 Pies czuwający przy namiocie co chwila poszczekuje. Na początek myśleliśmy, że rzeczywiście, coś kręci się niedaleko nas, ale po jakimś czasie zrozumieliśmy, że z tym psem jest coś nie tak. Szczekanie nie ustaje, więc podejmuje się prób odgonienia psa od namiotu. Najpierw używam statywu a potem gdy to nie pomaga (pies po pewnym czasie powraca) muszą iść w ruch kamienie. W końcu dobiegający z ciemności skowyt kładzie koniec nocnym harcom natrętnego towarzysza. W panującej od tego momentu ciszy można wreszcie zasnąć. Dochodzi trzecia w nocy. Nowy dzień zaczynamy o 8:00. Bez kawy obejść się jednak trudno. Po dobrej zupie z ryby ruszamy na piechotę na znajdujący się powyżej nas wodospad Ilisu. Prowadzi doń szutrowa droga Wodospad znajduje się 200 metrów powyżej naszego obozowiska, na wysokości 1520m npm. i jest obiektem niezliczonej ilości pielgrzymek chyba ze wszystkich zakątków Azerbejdżanu Mamy ochotę wybrać się w bardziej ustronne miejsce. Jedna z obecnych kobiet (nauczycielka angielskiego) pokazuje nam wąską ścieżkę na szczyt góry, która jakoby prowadzi do drugiego wodospadu, lecz z racji trudnej drogi niepopularnego wśród miejscowych. Udajemy się wskazaną trasą, lecz po kilkudziesięciu metrach dróżka się kończy. Przedzieramy się jednak dalej by po kilkunastu minutach ujrzeć ładny widok na dolinę Dalsza droga jest jednak niemożliwa. Spod nóg co rusz obsuwają się drobne kamienie, wywołujące potem mini lawiny na dole. Masza ze względu na swoją nogę, zawróciła już dawno. Wracam do wodospadu ześlizgując się po urywistym zboczu Gdy docieram na miejsce jestem cały w pyle. Ponieważ ostatni raz myłem się jeszcze w Lagodechi, zapada decyzja niezwłocznej kąpieli w wodospadzie, nawet na oczach ludzi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jesteśmy w typowo muzułmańskim kraju, nikt nie myśli chodzić tutaj nawet w krótkich spodenkach. Wyłączam więc na czas kąpieli zachamowania i... To musiał być prawie szok dla niektórych. W czasie, gdy się kąpię, Maszę zaczepiają miejscowi. Gdy schodzę na dół już ubrany, czuję, że jestem w centrum zainteresowania. Masza rozmawia po angielsku z jakimś młodym chłopcem. Okazuje się, że ma na imię Hajam. Zauważyliśmy już wcześniej, że z rosyjskim wśród ludzi w Azerbejdżanie raczej sprawa wygląda kiepsko. Na szczęście starsi ludzie jeszcze go pamiętają (tak jak w Gruzji - ze służby w wojsku), tak więc udaje mi się objaśnić jego ojcu skąd jesteśmy, co tu robimy itp. Oni są z Baku a przyjechali do Kachi do swoich krewnych. Zostajemy dziś do nich zaproszeni na obiad. Zaproszenie skwapliwie przyjmujemy. Nasi nowi znajomi niebawem wracają na dół (przyjechali tutaj tak jak inni - Ładą Niwą, którymi miejscowi wożą gości od hoteliku poniżej). Następuje chwila, w trakcie której przy wodospadzie nie ma nikogo, więc tym razem Masza może wziąć prysznic, gdyż taki widok w tym miejscu mógłby być źródłem nawet nieprzyjemności Żałowaliśmy, że podczas ostatniej nocy nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia naszemu czworonożnemu dręczycielowi. Okazja ta trafia się nam podczas powrotu pies zapomniał już nam chyba swoje krzywdy bo na nasz widok radośnie macha ogonem. Oprócz skrzywionej psychiki posiada więc chyba także sklerozę. Nie mniej jednak jest nam przykro z powodu całej sytuacji. Po godzinie 14. wyruszamy powrotną drogą na dół, a tam i naradzamy się przy mapach na temat dalszych planów. Obawiam się, czy będziemy mogli wyruszyć za kilka dni w góry, gdyż stan nogi Maszy na razie na to nie pozwala. Perspektywa spędzenia podróży za kółkiem, bez kilkudniowych wypadów w góry jest dla mnie nie do przyjęcia. Do tej pory właśnie to charakteryzowało nasze dotychczasowe wyjazdy - łączące w sobie turystykę górską i samochodową. Na razie ustalamy dzisiejszy cel - sztuczne jezioro Mingacziewir na rzece Kur. Mamy nadzieję znaleźć tam plaże i miejsca do kąpieli. Najpierw jednak jedziemy do Kachi w odwiedziny do nowo poznanych przy wodospadzie ludzi. Po drodze postój przy źródełku przy "perle architektonicznej" - jednej z wielu stojącej przy drodze. W Azerbejdżanie można zauważyć wszechobecną miłość do kiczu przejawiającą się poprzez budowanie na potęgę wszelkiego rodzaju zamków, zameczków, stylizowanych na średniowieczne wież itp., a także budowanych z rozmachem placów, architektonicznych łuków i kolumn. Kwestię "pomników architektury" związanych z osobistością byłego lub obecnego prezydenta pomijam, gdyż to osobny temat z serii "rzeka" i będzie się on przewijać jeszcze nie raz. To co widzimy teraz jest zapewne przedsmakiem tego co nas czeka w Baku. Przejeżdżamy przez centrum Kachi poinstruowani wcześniej przez gospodarza domu do którego się udajemy. Aby nie przybyć z pustymi rękami odwiedzamy miejscowy bazar Gdzie dokonujemy zakupów przetworów mlecznych w tym sławnego Ajranu, czyli czegoś w rodzaju słonego kefiru. Sprzedawca słysząc skąd jesteśmy daruje nam "na drogę" kawałek twarogu. Miły akcent szczególnie po przygodach zaznanych w Gruzji. Podjeżdżamy nareszcie pod piekarnię, którą prowadzi Abid, czyli gospodarz, od którego mamy zaproszenie. Zostawiamy auto przed sklepem i jesteśmy proszeni do jednego z obejść, za płotem którego czeka już nakryty stół. We dworze znajdują się też oczywiście piece do wypieku chleba, który obecni na miejscu pracownicy przynoszą nam do stołu. Spotkanie przebiega w bardzo przyjemnej atmosferze. Azerbejdżańskim zwyczajem jesteśmy najpierw ugoszczeni herbatą podawaną w misternie zdobionych filiżankach Konfitury do tego słodkości, brzoskwinie i tkemali. Specjalnie dla nas na próbę przyrządzono bakłażany z farszem mięsnym i papryką. Rewanżujemy się chałwą przywiezioną z Polski, bo cóż innego egzotycznego można oprócz polskiej wódki gościom zaproponować? Wszyscy są żywo nami zainteresowani, pytają o nasze dalsze plany, dopytują się o wysokość zarobków w Polsce itd. Hajam (widoczny na powyższym zdjęciu po prawej) dzięki któremu tutaj jesteśmy, chociaż ma dopiero 12 lat, jest niesamowitym erudytą. Zna geografię, historię, muzykę (uczy się w szkole muzycznej) śpiewa (ma znakomity głos, czego dowodzi wykonując azerbejdżański utwór) zaskakuje nas też jego wyczucie taktu, mimo tak młodego wieku. Rozmowy nasze toczą się po angielsku (z Hajamem) po rosyjsku (z jego ojcem i Abidem) oraz na migi (z pozostałymi na miejscu osobami, w tym bratem Hajama i jego matką). Tak jak my teraz, przed laty mogli czuć się turyści w tym i autorzy różnych przewodników i publikacji podczas pobytu i gościny w Gruzji. Przekonaliśmy się, że to tam to już historia. Na szczęście w Azerbejdżanie, zaostrzona ostatnimi czasy polityka wizowa i panujące powszechnie przeświadczenie, że "nic tam nie ma" skutecznie hamują napływ przybyszów z Europy i Ameryki, których hordy zalewają ostatnimi czasy (szczególnie po uruchomieniu połączeń tanich linii lotniczych) jego zachodnich sąsiadów. Kto nie wierzy, niechaj spróbuje poszukać informacji na jednym z "kompetentnych" forum zajmujących się sytuacją na Kaukazie, lub ogólnie tematyką wschodnią. Rząd Azerbejdżanu przyjął zdecydowany kurs na rozwój dużego biznesu. Oprócz ograniczeń dla turystów, z których się (na razie) cieszymy, zaczęto tłamsić mały biznes. Abid opowiada nam o jego problemach z nalotami "komisji sanitarnych", szukających przysłowiowej "dziury w całym", o tym, że drobnym przedsiębiorcom w Azerbejdżanie jest coraz trudniej. Powiedział nam też ciekawą rzecz. Otóż herbata dostępna w Azerbejdżanie w sprzedaży jest drugiego lub gorszych gatunków. Najlepszy, pierwszy gatunek, jest w całości produkowany na eksport i jest źródłem twardej waluty. W sumie czegóż się tu dziwić: kiedyś będąc w Łucku (Ukraina) ze zdziwieniem oglądałem piękne skórzane buty rodzimej produkcji - takiego fasonu i jakości u nas jeszcze nie spotkałem. W biesiadzie nie mógł też być pominięty wątek Armenii, z którą po konflikcie z 1992 roku Azerbejdżan nie utrzymuje stosunków dyplomatycznych. Tutaj sporą wiedzą wykazuje się Hajam, opowiadając nam o różnych dramatycznych wydarzenia mających miejsce podczas wojny. Gospodarze proszą nas, abyśmy nie podróżowali do Armenii. Myślę, że możemy to dla nich zrobić. Chcę w jakiś szczególny sposób podziękować Hajamowi za spotkanie. Daruję jemu laminowaną, samochodową mapę Polski, jako symboliczny znak zaproszenia do nas w gości. W podziękowaniu Hajam całuje mnie w policzek, wypowiadając szybko kilka słów po azerbejdżańsku. Widocznie takie specjalne podziękowanie ma tutaj (być może także w świecie muzułmańskim) taką tradycję Przychodzi chwila pożegnania. Słyszymy na odchodnym, że drzwi tutaj, u Abida są dla nas zawsze otwarte... Dochodzi godzina 19, jak wyjechaliśmy poza obręb Kachi. Po przejechaniu około 30 kilometrów, skręcamy na południe z głównej drogi. Droga jest podrzędna, to znaczy asfalt na niej kończy się po kilkuset metrach od skrętu. W zasadzie to nawierzchnię drogi stanowi wyboisty szuter z resztkami zupełnie rozbitego asfaltu. Oddaję stery Maszy, aby w czasie jazdy posiedzieć trochę z notebookiem. Poza tym za sprawą wybojów jazda z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę jest nużąca. Tutaj już półpustynne krajobrazy Do brzegu jeziora mamy około dwudziestu kilometrów, jednak zdać się możemy tutaj jedynie na starą radziecką jeszcze mapę z 1975r., czyli z czasów, gdy droga którą jedziemy miała jeszcze strategiczne znaczenie. Wtedy też zapewne budowle, które spotykamy po drodze były jeszcze zasiedlone Wystarczy trochę odjechać z głównej drogi by znaleźć się na zupełnym pustkowiu Wspaniale! Jednak droga przestaje zgadzać się z mapą. Musimy więc jechać na azymut. Te pasmo wzniesień w oddali oddziela nas od jeziora Kolejny trop w pajęczynie dróg i ścieżek To chyba jedyna możliwość przedostać się wąskim przesmykiem przez góry. Dobrze, że jesteśmy tutaj o takiej porze. W ciągu dnia muszą tutaj panować upały (teraz mimo, że dochodzi dziewiąta wieczór na termometrze jest +29*C). Po drodze pierwszy raz spotykamy żółwie na wolności. Masza, ekspert w sprawach kulinarnych podsuwa propozycję zrobienia na wieczór... zupy z żółwia. Nie bardzo jednak mam ochotę uśmiercać bezbronne stworzenia, więc pozostajemy przy "normalnej" kolacji. Tymczasem robi się późno. Dobrze, że to połowa czerwca, gdzie dni są długie, dzięki czemu nie jedziemy jeszcze w ciemności. W nocy wyjechać na manowce w tym niegościnnym miejscu nietrudno. Kluczymy trochę po pustkowiu gubiąc się trochę w labiryncie dróg. W końcu roślinność zwiastuje bliskość wody Za swoistym "pasem zieleni" znajduje się już jezioro. Brzeg jednak nie przypomina plaży; stanowi twardą i jałową glebę. Woda też niestety nie zachęca do kąpieli. Jest żółta i nieprzejrzysta od mułu, a brzeg jest wprost zasypany śmieciami wyrzuconymi przez fale. Po krótkiej naradzie stwierdzamy, że mimo wszystko musimy i tak pozostać tu za sprawą późnej pory i postępującego zmęczenia. Rozbijamy więc namiot na gliniastym podłożu. Siedząc w przedsionku w namiocie wcinamy pyszną sałatkę z kapusty i ogórków, zagryzaną podarowanym nam chlebem. Spokój mącą krzyki Maszy i konieczność unieszkodliwiania, wychodzących co chwila z piasku robaków o wyglądzie stonóg z dużymi szczypcami. Szumiący ciepły wiatr i brak odgłosów cywilizacji sprawiają, że po dobrym posiłku szybko zasypiamy. 17 VI 2014 Spało się wybornie i sporo za długo (pobudka 7:20 wobec planowanej 5:30), postanawiamy więc nieco uszczuplić jadłospis na śniadanie. Zadowalamy się chlebem z masłem i miodem, mamy zamiar jechać dalej na południe drogą wzdłuż jeziora. Najpierw jednak wracamy kilkanaście kilometrów do trasy z mapy ] W dalszym ciągu poruszamy się po niewielkim nasypie z resztkami asfaltu. Oznacza to ciągłe przygody związane z objeżdżaniem wielkich lei i zapadlin Na mapach topograficznych owa droga zaznaczona jest jako "droga główna z nawierzchnią utwardzoną". Przed dziesiątkami lat zapewne region ten tętnił życiem, trakt ten stanowił niegdyś główną arterię, łączącą rozsiane gęsto kołchozy, których resztki obserwujemy w oddali. Do jednego z nich urządzamy sobie wycieczkę, odchodząc kilkaset metrów od nasypu Początek zabudowań otwiera solidny wychodek Następne są budynki, w którym trzymano bydło Sceneria niczym z filmu "Teksańska masakra..." W widocznej dobudówce jest piec do wypieku chleba. Chyba ktoś tutaj niedawno mieszkał... Potwierdza to też zadziwiająco dobry stan niektórych budynków z których większość jest zamknięta na głucho. W jednym z nich na półce dostrzegam opakowanie po jakimś syropie. Coś znajomego przykuło moją uwagę. Po chwili wszystko jest jasne. Kręcimy się jeszcze kilkanaście minut po obejściu. Dziwne, skąd na tej pustyni ludzie mieli wodę? Zapewne kiedyś musiał panować tutaj inny klimat Lub też poziom wody podskórnej się tutaj okresowo podnosi co stwarza warunki... do odpoczynku. Po przejechaniu dalszych kilku kilometrów krajobraz zaczyna się zmieniać. Widzimy, że zbliżamy się do jakichś skupisk ludzkich. Na drodze coraz mniej dziur i asfalt ciągnie się już bez przerwy. Podążamy na południowy wschód z celem dotarcia do największej w Azerbejdżanie elektrowni wodnej, o której opowiadał nam Hajam. Znajduje się ona przy jeziorze przy którym ostatnio nocowaliśmy, chyba w jego południowej części. Droga okrążająca zbiornik jest już zdecydowanie lepsza, plagą są jednak pasące się krowy W końcu docierając do jakiejś mieściny, przychodzi dla Forka "pora karmienia" Benzyna owszem jest, ale o dziwnej liczbie oktanów - 93 (0,7 AZM/litr=0,67 EUR/litr). Wyboru nie mamy, a i nie ma co narzekać. Tutaj przynajmniej nie dodają do niej jakiś śmiesznych dodatków w stylu biokomponentów. Jednak jak na kraj ropą płynący, równowartość sto złotych za nieco ponad pół baku to wcale nie tak tanio. Parę kilometrów później mijam też stację LPG, gdzie widzę cenę 0,3 manata za litr. Krew mnie zalewa... Docieramy wreszcie nad zbiornik. Na największą elektrownię wodną w kraju to nie wygląda... Zamiast tego widzimy przesychające jezioro Mingaciewir Przeglądając wnikliwiej mapę dochodzę do wniosku, że właściwy obiekt znajduje się przy mieście o tej samej nazwie co jezioro. Na mapie topograficznej ledwie widoczny jest szlak biegnący przy otoczonym skałami brzegu jeziora. Zapowiada się ciekawie, najpierw jednak mamy w planie upragnioną kąpiel. Podążając wzdłuż brzegu znajdujemy wreszcie niezbyt gościnne miejsce Tutaj bez AWD ani rusz. Tak czy siak, plażą to chyba można nazwać Palące słońce sprawia, że znów przydaje się płachta zakupiona w Gruzji. Woda w jeziorze ciepła jak w wannie, jednak zmycie z siebie brudu z ostatniej doby i tak jest wielką przyjemnością. Po dobrych trzech godzinach ruszamy w dalszą drogę wzdłuż jeziora Okolica jest bezludna, ale droga bynajmniej nie pozbawiona przygód Dzięki azerbejdżańskiej muzyce i śpiewom, które słuchamy przez radio widoki zyskują inny wymiar, wzmagają odczucie piękna i wszechobecnej harmonii. Jak można twierdzić, że w tym kraju nie ma co oglądać? Tak twierdzą chyba tylko ci, którzy poruszają się w Azerbejdżanie komunikacją miejską lub autostopem. Jedziemy gruntową drogą pokonując kolejne wzniesienia i doliny. Pojawiają się inne samochody zdążające w przeciwnym kierunku na plaże, które mijamy po prawej. Wreszcie pojawia się też asfalt - docieramy do obrzeży miasta Mingaciewir Tutaj też z drogi od razu rzuca się w oczy kanał stanowiący część owej elektrowni wodnej, której poszukiwaliśmy. Podwójne zasieki z drutu kolczastego i kamery co kilkanaście metrów wzdłuż ogrodzenia świadczą o randze obiektu. Jakoś jednak nie mamy w planach dalszej jego eksploracji. Kierują nami teraz bardziej przyziemne potrzeby: głód daje się we znaki, musimy więc znaleźć jakiś sklep. Pytam kierowcę, z którym mijam się w wąskiej uliczce: "gdzie jest centrum, gdzie są sklepy?", nie zauważyłem bowiem, przejeżdżając główną jak się zdaje ulicą, ani jednego punktu usługowego. Mieliśmy tego pecha, że pojechaliśmy w przeciwnym kierunku, na szczęście nie trzeba było wiele nadkładać drogi. Parkujemy auto na parkingu przy jakimś supermarkecie i idziemy trochę poznać miasto. Dużo się tutaj remontuje i odnawia, tradycyjnie zaczynając od wyesponowanie rzeczy związanych z osobą byłego przywódcy. Komisariat policji obok którego widnieje tablica z jedną z mądrych sentencji obecnego już prezydenta, park imienia kogo? oczywicie Heydara Alijewa, szkoła (nieczynna), której fasada od strony głównej ulicy, z drugiej strony oraz wygląd wewnątrz składają się na pewien obraz miasteczka, utrzymującego się głównie dzięki funkcjonowaniu elektrowni. W jednym ze sklepików kupujemy pieczywo i ajran, (sklepowy i ten na rynku to niebo i ziemia) próbujemy też kupić azerbejdżańską kartę sim. W pierwszym biurze (Azercell) wszystko jest dobrze, do momentu, gdy pokazujemy paszporty. Okazuje się, że kartę sim mogą tutaj kupić jedynie obywatele Republiki Azerbejdżan. Polecono nam udać się do konkurencji (Bakcell). Na miejscu tylko jedna sympatyczna dziewczyna, nie znająca niestety nawet jednego słowa po angielsku i rosyjsku miała nadzieję, że zrozumiemy cokolwiek z jej monologu i gestykulacji, gdy zapytaliśmy o możliwość nabycia "simki". Zaczynamy podejrzewać, że "zagraniczniakom" azerbejdżańskich numerów nie sprzedają. Swoją drogą zastanawiam się, jak to jest, że Hajam, dwunastoletni chłopak, żyjący w tym samym kraju mówi po angielsku lepiej niż ja, a starsza o kilka lat dziewczyna nie zna z angielskiego dosłownie nic? Może to specyfika regionu? Zasięgam więc informacji w stojącym obok sklepiku ze świecidełkami. Jedna ze sprzedawczyń na szczęście nieco rozumie (i mówi) po rosyjsku. Idziemy więc z nią do jej znajomych, którzy w jednym z punktów usługowych zajmują się sprzedażą kart sim. Wyjaśnia się, że do kupna numeru potrzebny jest azerbejdżański paszport lub meldunek, czego jednak nie mamy. Na szczęście nasza nowa znajoma o imieniu Siahla, proponuje nam pożyczyć jej kartę z telefonu. Możemy ją doładować za 5 AZM, gdyż obecnie konto jest puste a potem zwrócić do jutra rana. Jeden problem z głowy - teraz możemy zadzwonić do naszego znajomego, Israila, którego poznaliśmy rok temu w Gruzji. Umawiamy się, że odwiedzimy go jutro wieczorem, jadąc w kierunku miasta Tovuz. Będzie ciekawie pozwiedzać z nim zachodnią część kraju. Teraz po spacerze w parku można wrócić do miejsca, w którym zostawiliśmy auto i zrobić zakupy na kilka dni naprzód. Wybieramy jogurt i słodkości - szczególnie spodobał się nam Rahad lukum, czyli coś podobnego do żelowych cukierków z orzechami - znakomite do herbaty i bardzo kaloryczne. W sklepie duży wybór ładnie wyglądających ciast - na głodnego lepiej nie oglądać! Są też piękne szklane naczynia (w adekwatnie wysokich cenach) Jeżeli wracalibyśmy do Polski niedługo, na pewno kupilibyśmy kilka na pamiątkę, tak jak kilka paczek znakomitej azerbejdżańskiej herbaty. Będzie dobra na drobny prezent dla bliskich po powrocie! Prawie kilogramowe pudełko jogurtu znika bardzo szybko. Po pokrzepieniu się należy niezwłocznie szukać miejsca na nocleg, gdyż powoli zapada zmierzch. Wcześniej robię rozeznanie przeglądając mapy na notebooku. Kilkanaście kilometrów od miasta dostrzegam, wydawało by się zaciszny zakątek rzeki. Nie czekając więc, aż noc zastanie nas tutaj, czym prędzej zabieramy się z miasta. Po dziesięciu kilometrach należy odbić w mniejszą drogę. Ta nie dość, że nie ma asfaltu, to usiana jest lejami i dziurami. Tutaj poruszają się zwykle ogromne wozy z sianem, stare radzieckie samochody i konie. Oddaję kierownicę Maszy, gdyż po całym dniu nie wytrzymam jazdy w ślimaczym tempie i nieustannego omijania nierówności. Woda w mijanych kanałach przecinających rzekę już z daleka robi odstraszające wrażenie i z każdą minutą mniej mam nadziei na to, czy owa zatoczka do której zdążamy będzie nosić miano idyllicznego miejsca. Nie dane nam było nawet przekonać się, jak jest naprawdę, gdyż droga jest przegrodzona bramą i podejrzanie dobrze oświetlona. Chłopak kręcący się w pobliżu niestety nie podejmie z nami rozmowy. Tutaj się więc nie zatrzymamy. Przypominam sobie jednak, że kilka kilometrów wcześniej widziałem zjazd z drogi na jakąś osłoniętą łąkę. Szybka decyzja - zawracamy. Mijają kolejne minuty gdy nareszcie wypatrujemy w końcu stosowny zjazd i parkujemy samochód na polu kukurydzy. Jest godzina 22:40.
  13. Temat już nieaktualny. Zmieniły mi się plany w tym roku i do Bułgarii latem nie jadę.
  14. Tak jak napisał kolega wojo02 to rozwiązanie jest dość drogie. Ja akurat kontaktowałem się z terminalem promowym telefonicznie i po rozmowie doszedłem do tego samego wniosku. Poza tym po drodze mieliśmy Bułgarię - piękny kraj.
  15. Aktualnie jestem w 1/2 Azerbejdżanu. Potem 5 dni w Kazachstanie, niestety trwa to długo, gdyż równolegle dokonuję obróbki wielu filmów. Myślę, że kolejna część ukaże się nie wcześniej niż za miesiąc i mam nadzieję, że będzie nie mniej przyjemna do czytania. .
  16. Dziękuję To znaczy, chciał papierosy
  17. Ten wyjazd będzie po większej części podarkiem dla naszej 4 letniej córci. W tym roku została w domu, chciałbym bardzo zabrać ją w jakieś słoneczne i ciepłe miejsce, gdzie jest morze i zdrowe jedzenie. Gruzja? @@odrobina, czy 3 tygodnie na Gruzję Armenię nie będzie zbyt mało? Jedziecie z dziećmi? @@BiP nastawiałem się w zasadzie na Bułgarię, ale możemy część wyprawy odbyć razem (tj, Turcja w tym roku będzie dla mnie zbyt droga).
  18. Witam Szanownych Forumowiczów, Niestety nie udało mi się (myślę, że nie tylko mi) zakwalifikować na przyszłoroczny wyjazd samochodami Subaru do Bułgarii. Ponieważ ochota na taki wyjazd (i na powyższy kierunek) nie zmalała ani trochę, szukam współtowarzyszy podróży. Zakładam, że wyjazd trwałby od 2 do 5 tygodni, trasa w Bułgarii do ustalenia (trochę znam te rejony), noclegi 50% w łóżkach, trochę offroadu oczywiście, a termin najchętniej to koniec czerwca/lipiec 2015. Ogólny zarys znany, szczegóły chętnie omówiłbym z potencjalnymi chętnymi współtworzącymi wyjazd. Czy mogę liczyć na odzew?
  19. 5 VI 2014 Mimo pobudki o 6:00 z racji chłodu panującego na zewnątrz wygramolimy się z namiotu dopiero godzinę później. Szybko robi się ciepło, gdyż niebo jest prawie bezchmurne Przygotowujemy śniadanie. Standardowe menu: zupa z mięsem z konserwy, ziemniakami, marchewką, pietruszką i innymi przyprawami Do tego tkemali, czyli gatunek śliwek o lekko kwaskowatym smaku, których całą siatkę wręczyła żona Miszy. Na deser kupiona w Batumi czekoladowa chałwa z herbatą. Krótka inspekcja rzeczy potrzebnych; paliki, o które poszła dwa dni temu taka kłótnia decyduję się zostawić, jako że zagracają i tak przeładowanego prawie po sufit Forka. Po śniadaniu i wspomnianych drobnych porządkach zwijamy się i pniemy dalej w kierunku przełęczy Goderdżi (2025m npm.). Obawy przed zasypaniem drogi przez śnieg i w konsekwencji wolne tempo podróży okazały się nieuzasadnione; resztki śniegu obserwujemy jedynie obok drogi na wysokości 1918m npm., a więc prawie na najwyższym punkcie trasy. Na przełęczy nieczynny (być może nie tylko poza sezonem) wyciąg narciarski i kilkanaście rozwalających się chat stanowiących infrastrukturę "ośrodka". Leżąca poniżej okolica upstrzona jest domkami dla pasterzy wypasających bydło na rozpościerających się wokół halach Potem już ciągle w dół. Zawsze lubię obserwować pojawiające się wtedy kolejno piętra roślinności: hale, nieduże krzewy i drzewa, drzewa iglaste i las mieszany. Spostrzegam z zaskoczeniem, że kończy się gaz w zbiorniku. Wczoraj świeciły się jeszcze 3 diody, teraz mam jedną i jeszcze migającą, a przejechałem od ostatniej obserwacji tylko 100km. Wzniesienia niby niespecjalnie wysokie, zapewne to przez bagaż... Trasa w dół do Adigeni wiedzie resztkami asfaltu, czyli nawierzchnią za którą zdecydowanie nie przepadam. Za to dzięki nachyleniu terenu i spływającej przez to wodzie, nie jest ona usiana dziurami, można więc zachować rozsądne tempo. Od wsi Zarzma pojawia się świeży i równiutki asfalt. Droga z Adigeni do Achaltsiche jest bardzo malownicza W małym miasteczku Achaltsiche jest stary zamek, który chcemy zobaczyć. Odnowione uliczki prowadzące do niego nie wróżą nic dobrego I rzeczywiście: odpicowana atrakcja dla turystów zupełnie moim zdaniem, straciła średniowieczny klimat. Wstęp (równowartość 10zł od głowy) oraz widok za murami są wystarczające, by nas stąd odstraszyć. Do Skalnego miasta Wardzia (naszego najważniejszego celu w Gruzji) mamy tylko 66km, więc nie oglądając się za siebie podążamy dalej. Trasa wije się doliną rzeki Mtkwari (ros. Kura, azerb. Kur) - największej w Gruzji, którą będziemy jeszcze niejednokrotnie spotykać na swojej drodze. W Aspindza zatrzymujemy się w celu uzupełnienia prowiantu - wypatrujemy stragany z przetworami mlecznymi. Bez powodzenia próbujemy kupić za rozsądne pieniądze chaczapuri, ale sprzedawcy widząc turystów proponują takie ceny, że jest nam tylko do śmiechu. Po przekąszeniu tego i owego w samochodzie ruszamy na Wardzie. Mimochodem zauważamy, że busikami podróżują tutaj nie tylko ludzie Zaraz po skręcie z głównej drogi naszym oczom ukazuje się majestatycznie wyglądające ruiny twierdzy Chertwisi. Jeden rzut oka i wiemy, że takiego miejsca nie można przepuścić! Zabytek liczący sobie prawie 700 lat obecnie popada w ruinę. W komnatach twierdzy zwierzęta gospodarskie z pobliskiej wsi znajdują schronienie Czy jednak byłoby lepiej te miejsce "odrestaurować", tzn. wyłożyć ładną płytkę chodnikową, postawić oświetlenie, otynkować ładnie ściany? Czy miejsce to nie straciłoby wtedy swojego klimatu? Taki scenariusz też jest w niedalekiej przyszłości prawdopodobny Buszujemy po ruinach zwiedzając wszystkie dostępne zakamarki. Po sesji zdjęciowej schodzimy do samochodu zaparkowanego poniżej przy drodze. Teraz już bez postoju zdążamy do skalnego miasta, którego "przedmieścia" widać już z drogi Zostawiamy samochód na parkingu i krętą drogą docieramy do zbocza góry. Jesteśmy w okresie przedsezonowym, dlatego miasto mamy popołudniu tylko dla siebie (nie licząc batiuszki i osób zajmujących się chyba konserwacją niektórych pomieszczeń). Tylko w kilku miejscach zeszpecono okolicę przez zamontowanie barierek Ignorując występujące tu i ówdzie znaki "przejścia nie ma" można zobaczyć takie widoki Miejsce niesamowite. Przed trzęsieniem ziemi, które nawiedziło ten rejon kilka wieków temu te pomieszczenia schowane były w całości głęboko we wnętrzu góry Przy okazji trenuję kilka razy bieg na krótki dystans (przez schody i tunel), którego celem jest zdążenie przed uruchomieniem spustu migawki W wielu miejscach zachowały się jeszcze skalne malowidła z wizerunkami świętych (liczące sobie nie mniej niż 800 lat). I pomieszczenia gospodarskie o najróżniejszych przeznaczeniach Po prawie trzech godzinach myszkowania we wnętrzu góry jesteśmy z powrotem na dole. Uzupełniamy zapasy wody w małym źródełku obok i regenerujemy zmęczenie poprzez konsumpcję pysznych cukierków produkcji ormiańskiej (zakupionych w Batumi). Ponieważ nie jest jeszcze późno, decyduję dojechać do miasta Achalkalaki i poszukać miejsca na nocleg w jego pobliżu. Byłoby nudne jechać tam główną asfaltową drogą, zatem wybieram objazd przez małą wioskę Apnia, położoną kilkaset metrów powyżej Wardzi, po drugiej stronie doliny. Pogoda trochę zaczyna się psuć, mimo tego stopniowo odkrywa się okazały widok na Wardzie Jazda rozbitą szutrową drogą z racji kształtu nazywaną przeze mnie "kiszką" wywołuje u Maszy skrajne uczucia. Zmuszony jestem do ciągłego zapewniania, że wiem gdzie jadę i NAPEWNO dojedziemy. I tak prawie do samego końca podróży... Droga prowadzi na szczyt góry i po kilku kilometrach docieramy do wsi Apnia. Wysokościomierz pokazuje 1761m npm. Wieś jest skupiskiem domków wykonanych pod jeden szablon Sądząc po jej wielkości, ludzie mieszkają tutaj także zimą. Ciekawe jakie wtedy warunki tu panują? Następna wioska - Gogaszeni jest bliźniaczo podobno do Apnia (ten sam rodzaj domków) z tym, że nieco większa. Od razu oblizujemy się myśląc o pysznej kaszy mannie na owczym mleku... Niestety próby zakupu mleka o tej porze są nieskuteczne - jest jeszcze za wcześnie (świeże mleko można dostać tylko późnym wieczorem- co do tej pory nie było oczywiste dla nas, miastowych) Ponieważ droga przestaje się zgadzać z mapą, przy pobliskim sklepie decyduję się zasięgnąć języka. Na pytanie o drogę w stronę Achalkalaki, stojący obok małego sklepiku Gruzin pokazuje gestem na prawo. Jego rewanżowe pytanie, czy mamy wódkę, to w jakim jest stanie podważają nieco jego wiarygodność. Droga na lewo wydaje mi się bardziej uczęszczana, zatem kieruję się w tym kierunku. Jeszcze bardzo długo będę żałował tej decyzji... Po przejechaniu kilku zagród z rozpadającymi się chatami i pordzewiałymi wrakami maszyn rolniczych docieramy do rozległego pastwiska. Ponieważ nawigacja samochodowa o dziwo daje jeszcze radę, kontynuujemy jazdę zgodnie z mapą, w kierunku sporej wsi Kumordo. Plan na dziś bez zmian - dotrzeć do Achalkalaki. Tymczasem miny nam rzedną, bo droga, którą jechaliśmy okazała się drogą dojazdową na pole i wygląda... w tym miejscu pasuje raczej "w ogóle nie wygląda". Nawigacja samochodowa teraz zda się na nic. Jechać dalej jednak można, co więc robić... Owocem krótkiej narady nad notebookiem jest jazda na azymut wprost po hali. Przynosi w końcu to rezultat, mizerny ale zawsze - znajdujemy trop, czyli ledwie widoczne ślady opon prowadzące w jako-tako dobrym kierunku. Po jakimś czasie dojeżdżamy do małego rozlewiska. Po ostatnich deszczach musiało przybrać wody, która w konsekwencji zalała drogę. Jedyny objazd może przebiegać przez błotniste pole po prawej. Ponieważ do błotnistych pól mam już awersję, chcę znaleźć złoty środek - i to dosłownie jadąc środkiem miedzy wodą a polem. Niestety kończy się to klapą. Forester grzęźnie w błocie po same drzwi. Wszelkie próby wyjechania kończą się fiaskiem. Tym razem postanawiam od razu poszukać pomocy na własną rękę. Powoli się ściemnia, błota jest sporo, więc czuję, że wyciąganie samochodu w ten sam sposób co w Bułgarii trwało by zbyt długo, tym bardziej, że od najbliższych zabudowań powinna nas dzielić nie więcej niż godzina drogi. Zostawiamy więc samochód i zabierając niezbędne rzeczy idziemy wzdłuż drogi. Przed nami bezkres łąk Po kilkudziesięciu minutach docieramy do pierwszych domostw na skraju wsi. Widząc zaparkowany uazik, nie namyślam się wiele i stukam do drzwi. Po dłuższej chwili wychodzi gospodyni. Tutaj pierwsze rozczarowanie: uazik nie na chodzie. Przez chwilę mam nadzieję, gdy gospodyni zastanawia się jeszcze nad możliwością użycia "Biełorusów", czyli traktorów, w jakie rząd Gruzji zaopatruje wsie. Jest późno, więc nie próbuję sprawdzać, czy rzeczywiście ma rację mówiąc, że wszystkie traktory obecnie są "zajęte" w jakiś niepojęty dla mnie sposób. Gospodyni jednak ma syna w gospodarstwie (jednego z siedmiorga rodzeństwa), który posiada "odpowiedni" samochód, by mi pomóc. Rzeczywiście, po kilkunastu minutach lotem strzały pojawia się syn kobiety na srebrnej "diesiatkie" (radzieckim samochodzie z początku lat 90). Jestem bardzo sceptyczny co do pomysłu, że taki samochód wyciągnie obładowanego Forestera, jednakże chłopak łamanym rosyjskim gorąco zapewnia mnie o pomyślności przedsięwzięcia. Kobieta jednocześnie zaprasza Maszę do chaty, a ja wraz z kierowcą "10" jechać mam do miejsca, gdzie zostawiłem auto. Mam nieco obaw przed rozdzielaniem się, jednakże wierząc w gościnność i serdeczność ludzi ostatecznie się na to godzę. Słuszność decyzji dociera do mnie od pierwszych sekund jazdy z nowym znajomym. Chłopak drugą rzeczą, którą zrobił po wciśnięciu gazu do dechy były szaleńcze manewry kierownicą - na zakrętach miałem wrażenie jakby miało mi urwać głowę. Zupełnie nie rozumiałem (i do tej pory nie udało mi się tego zrozumieć) dlaczego na wybojach, po błocie i kamieniach chłopak ten nie mógł jechać wolniej niż 40km/h. Do tego, widząc kamień zbyt wysoki dla zawieszenia jego samochodu za każdym razem zmuszony był gwałtownie hamować i sytuacja z początku się powtarzała itd... Po jakimś czasie jazdy bez ładu i składu docieramy do zakopanego Forka. Rozładowuję częściowo bagażnik, by dostać się do liny i saperki. Potem dołączam do rozładunku wszystkie cięższe rzeczy z tyłu, kładąc je na pole. Przywiązujemy z tyłu linę, po czym chłopak bez słowa siada za kierownicę swojego samochodu i rusza nie czekając na mój sygnał. Ponieważ nie zdążyłem uruchomić samochodu (ani tym bardziej spuścić ręcznego hamulca) lina pękła momentalnie. Na szczęście mam drugą, zapasową a tę która pękła radzono mi wyrzucić jeszcze przed wyjazdem. Z pierwszego razu udaje się wyjechać. Trochę to wstyd, aby taki samochód jak "10" wyciągał Subaru. Dlatego nie będę publikować fotografii dokumentujących to przykre zdarzenie. Chociaż... analizując materiał z kamery zauważyłem, że kluczowe było tylko pierwsze szarpnięcie, dalej całość roboty przejął wsteczny bieg. Może by więc zamiast "10" wystarczyły dwie pary silnych rąk z przodu? Tego jednak wtedy nie miałem... Powrotną drogę do Kumordo pokonujemy również w zabójczym tempie. Tym razem i ja zostaję zaproszony do izby. Oczekuje tam na mnie moja żona z gospodynią, która zdążyła w czasie naszej nieobecności wydoić krowę i przygotować kolację. Siedzimy w zadymionym pomieszczeniu w którym zamiast łóżek znajdują się drewniane ławy. Na środku pomieszczenia żelazny piecyk z grubą rurą uchodzącą w sufit. W jednym z rogów pokoju ogromny telewizor z płaskim ekranem, na którym dziecko i żona "naszego wybawcy" oglądają jakiś serial. Na stole uboga jak na Gruzję strawa: makaron, trochę matsoni (rodzaj kefiru), ser, pomidory i ogórki. Do tego chleb i napój gazowany, który przez nasz głód smakował wybornie. Przed kolacją dostaję jeszcze miskę do mycia, w której trzeba dwa razy zmienić wodę by moje nogi doprowadzić do w miarę przyzwoitego stanu (oblepione błotem sandały zostawiłem na zewnątrz). Po kolacji serdecznie żegnamy się ze wszystkimi, ściskam chłopaka, darując mu kolejną butelkę wódki z naszego zapasu, po czym chłopak oznajmia, że pokaże nam dalszą drogę. Już w kompletnych ciemnościach szalejemy (bo jazdą tego nie można nazwać) po wertepach we wsi zbliżając się do głównej drogi na Achalkalaki. Chłopak podejrzanie długo nas odprowadza. Czyżby w nadziei, że nie trafimy tu z powrotem? Właśnie wtedy w głowie kołacze mi myśl "gdzie jest saperka?" Coś nie potrafię sobie przypomnieć, gdzie ją położyłem, gdy po wyjechaniu z błota układałem rzeczy do bagażnika. Nie chce mi się jednak wierzyć w złe intencje chłopaka, zostawiając śledztwo na później. Gdy do Achalkalaki dzieli nas już tylko 15km, chłopak wreszcie zatrzymuje się, po czym szybko z nami żegna. Teraz jeszcze kilkanaście minut szutrową drogą i jesteśmy na asfaltowej drodze do miasta. Po godzinie 23. przejeżdżamy słabo oświetlone Achalkalaki. Jadąc na północ próbujemy szukać jakichś zjazdów prowadzących do miejsca, w którym możliwe byłoby rozbicie namiotu. Po prawej urwiste zbocza gór, po lewej rzeka, miejsca więc niewiele. Z racji późnej pory, zatrzymujemy się na poboczu, rozbijając namiot na małym skrawku zieleni oddzielającym jezdnię od urwistego brzegu rzeki. 6 VI 2014 Rano potwierdzają się najgorsze obawy - saperki brak. Po dłuższej analizie wszystkich okoliczności dochodzę do wniosku, że musiała ona zostać zabrana przez syna gospodyni. Do złych wiadomości na początek dnia dochodzi także dźwięk, jaki wydaje Forek przy gazowaniu - prawdopodobnie uszkodzony wydech lub tłumik. Na pewno stało się to podczas wczorajszej jazdy po kamieniach. Planuję usunąć usterkę w Tbilisi (do którego dzisiaj zdążamy), przed tym jednak od razu na gorąco, bez śniadania postanawiam wrócić do Kumordo, by odzyskać własność. Masza próbuje odwieść mnie od tego pomysłu, jednak jestem nieugięty. Po drodze zatrzymujemy się przy ciekawym obiekcie - most przez rzekę zrobiony z wagonu kolejowego To w tym miejscu chcieliśmy poszukać noclegu, w ciemności jednak nie zauważyliśmy go i pojechaliśmy za daleko. Wyboistą drogą wracamy do wsi w której jednak gubimy się w zalanych wodą i błotem "uliczkach". Musiałem się chyba czerwienić ze wstydu, gdy widziałem spojrzenia ludzi we wsi obserwujących moje manewry objeżdżania, wyjeżdżania i powrotu "tam skąd przyjechałem". Widać emocje i głód musiały tymczasowo odebrać mi rozum, gdyż dopiero gdy wyjechaliśmy ze wsi zrozumiałem absurd całego zamierzenia. Dobrze, że to tylko 40 kilometrów w obie strony... W szybkim tempie więc pokonujemy drogę do Ninotsmindy. Parkujemy przed komisariatem Policji i udajemy się na zakupy żywności. Wiedzieliśmy, że na południu Gruzji mieszka sporo Ormian. Jeśli nie zwracać uwagi na napisy na budynkach, to bywając w Ninotsmindzie można pomyśleć, że znaleźliśmy w Armenii . Do granicy jest stąd tylko 20km. Kierujemy się na trasę do miasta Tsalka, wcześniej chcąc obejrzeć kilka jezior położonych w malowniczej podobno okolicy. Zjeżdżamy z drogi by zatrzymać się przy brzegu największego z nich - Parawani. Położone jest ono na wysokości 2047 m npm. i jest największe w Gruzji. Pogoda jednak jest kiepska, więc z pięknych widoków nici. Zimno (11 *C) i cały czas nieprzyjemnie pada, postój jednak jest konieczny, gdyż od rana nic jeszcze nie jedliśmy. Po prawie 3 godzinach z pełnymi żołądkami ruszamy na północ. Za wsią Ajazmi droga skręca w lewo i pnie się w górę w stronę jeziora Tabaskuri. Tam mamy zamiar właśnie dotrzeć. Początki wyglądają tak: Od tego miejsca do jeziora jest około 30km. Drogi w najbliższej wsi rozgałęziają się we wszystkich kierunkach. Nie mam ochoty błąkać się wśród błotnistej mazi, postanawiam więc w napotkanym sklepie zasięgnąć informacji odnośnie warunków na planowanej trasie. Sprzedawczyni jest sceptyczna co do pomysłu przejechania tej trasy moim samochodem. Ja nie podzielam tej opinii, jednak postanawiam trochę posiedzieć z notebookiem by bardziej przeanalizować rzeźbę terenu i odległość do przebycia. Gdy tak stoimy przed sklepem podjeżdża jakiś Gruzin na BMW z silnikiem o pojemności na oko półtora razy większej od mojego. "Felgi 17 cali, duży samochód, SUV, ten chłop pewnie tam jeździ, zapytam go" - myślę. Jakież było moje zdziwienie, gdy na pytanie o drogę do Tabaskuri usłyszałem - Nieee! Ja swoim tam nie dojadę... -A moim? - pytam już tak z przekory, -Napewno nie! Chociaż, jeśli jechać wolno, wolno i objechać... (tu jego dłoń wykonuje ruchy zygzakiem) to może, może... To ostatnie zdanie budzi we mnie krztę nadziei, jednak z drugiej strony patrząc na zachmurzone niebo i błoto, gdzie by oczy nie podziać, zapał do pokonania dawno planowanej trasy zdecydowanie mija. Bo jakie widoki tam teraz zobaczymy? Rezygnujemy zatem z pojechania na północ do Gori i trasę do stolicy Gruzji obieramy przez miasto Calka - ostatnie większe skupisko ludzkie na drodze do Tblisi (do którego zostało 90km). Krótki spacer po mieście pozwala stwierdzić, że złote czasy to miejsce ma dawno za sobą. Idziemy obejrzeć znajdującą się tutaj cerkiew greckokatolicką Ponieważ mieszka tu obok Ormian spora mniejszość Grecka, ulice mają tu oznaczenia w dwóch alfabetach. Jest nawet pomnik Arystotelesa Spalone kino z apokaliptycznie wyglądającym wnętrzem Plac zabaw z atrakcjami w postaci błotnej zjeżdżalni. To już chyba aquapark pod odkrytym niebem Dzwonimy też do Tbilisi do krewnych Maszy by zapytać o adres jakieś stacji paliw z LPG, gdyż od Batumi gazu na stacjach nie widzieliśmy. W Gruzji większość kierowców oprócz paliw płynnych jeździ na CNG, więc niestety informacji nie uzyskujemy. Zostajemy jednak od razu zaproszeni w gości przez Hwicze - u którego byliśmy już rok temu. Na przedmieściach Tbilisi na stacji Socar (koncernu z Azerbejdżanu), dostajemy wreszcie wskazówki, że na następnym "sokarze" (już w mieście) gaz jest. Rzecz nie była by warta wzmianki, gdyby nie to, że pierwszy raz w tej podróży nawiązuję znajomość z Azerbajdżańcami (celowo odtąd będę używać tej niepolskiej nazwy, gdyż zwyczajnie nie podoba mi się słowo "Azer") i obserwuję ciekawą rzecz. Otóż podział ról na stacjach "Socar" jest następujący: trzech pracowników, ubranych w firmowe stroje obsługuje kierowców, natomiast płacić należy zawsze "kogucikowi" w białej koszuli, czyli człowiekowi w rodzaju menedżera, który ze znudzoną miną, przegryzając nasiona słonecznika, powolnym krokiem przechadza się w pobliżu. Pracownicy są, jak zauważyłem niesamowicie serdeczni, interesują się, gdzie jadę, zagadują (podobnie jak w Turcji) natomiast jegomość pod krawatem udaje, że nic nie widzi a na moje pytania odpowiada zawsze gburowato, zwracając się "na Ty". Po uiszczeniu należności menedżer od razu oddaje małą część pieniędzy swoim sługom. Nie ma to, jak wypłata realizowana w systemie ciągłym. Droga przy granicy miasta jakością już oczywiście odbiega od średniej w Gruzji. Znajduję od razu drugiego "sokara" bliźniaczo podobnym jeśli chodzi o obsługę, do pierwszego. LPG nie jest jednak w Gruzji taki tani. Różnica na litrze to równowartość 60 groszy, a pełen zbiornik (40l LPG) kosztował mnie 150zł. Odjeżdżam parę metrów od stacji, ręcznie przełączam na gaz i... nie działa! Wygląda na to, że coś musiało się zepsuć w obwodzie, bo nawet prąd nie idzie na centralkę. Próbuję kilka razy przełączyć lecz bez rezultatu. Oprócz warsztatu, który zajmie się moim wydechem muszę także poszukać gazownika. Dobrze, że właśnie przybyliśmy do stolicy, więc szybko wypatruję jakiś autoserwis. Niestety nie jest to serwis Subaru, zresztą zajmują się tutaj tylko naprawą silników, zostaję za to odesłany 200 metrów dalej. Na serwis Subaru to nie wygląda: Niemniej jednak dokonuję tutaj niezbędnej naprawy pękniętego wydechu. Potem zjawia się także elektryk, który przez dobrą godzinę walczy z problemem. Jednak nie może mi pomóc z uwagi na archaiczność mojej instalacji gazowej. Krew mnie zalewa! Jeśli nie tutaj, to dalej tym bardziej tego nie naprawię. Dobrze, że w dalszym ciągu podróży benzyna będzie tylko tanieć... Po wizycie w warsztacie jedziemy już prosto do Hwiczi. Dotarcie po zmroku na miejsce w gąszczu stołecznych ulic nie jest trywialne, tym bardziej, że z adresu znamy tylko nazwę stacji metro, a te nie figurują w nawigacji. W końcu, po trzech chyba postojach i wypytywaniu ludzi (nawet dyżurnego w napotkanej komendzie policji) o drogę, trafiamy we właściwy rejon. To jednak nie koniec przebojów. Musimy teraz jakoś odnaleźć dojazd pod właściwy blok. Pierwsza boczny zjazd z głównej arterii nie prowadzi jednak do celu. Z duszą na ramieniu zmuszony jestem do cofania spory odcinek w ciemnej i wąskiej uliczce, zapełnionej autami. Ciemnej dlatego, że właśnie zdałem sobie sprawę, że cały czas jadę na "postojówkach"! Dziwne, policja tyle razy już w Tbilisi po zmroku mnie mijała, widać tutaj to normalne. Dochodzi 22:30, gdy docieramy nareszcie pod właściwy adres. 7 VI 2014 Ponieważ gospodarza nie ma w domu z rana (pracuje jako strażak na nocnej zmianie) od rana siedzimy w Internecie. Przed południem Hwicza wraca i o dziwo ma jeszcze energię by z nami gdzieś pójść. A u nas problemów z samochodem ciąg dalszy. W czasie jazdy spod podwozia dochodzą niepokojące stuki. Ponieważ wczoraj w warsztacie otrzymaliśmy informację, że gazownik przybędzie następnego dnia, udajemy się tam przed południem, tym razem we trójkę. W warsztacie mechanik diagnozuje konieczność wymiany łącznika stabilizatora z przodu. Niestety na miejscu brak tej części. Daję pieniądze mechanikowi, a Hwicza jedzie z nim po zakup. Wymieniam łącznik stabilizatora z przodu. Gazownik, który przychodzi w międzyczasie, pozbawia mnie złudzeń - taka instalacja jaką posiadam jest w Gruzji niespotykana, więc zostaje mi (przynajmniej na razie) dalsza jazda na benzynie. Całość (naprawa i diagnostyka) trwała prawie dwie godziny. Wracamy do Hwiczy na obiad. Wieczorem już jedziemy w trójkę do Wahtanga - brata dziadka Hwiczy i jednocześnie brata dziadka mojej żony (w rodzinie było sześcioro braci). Po dojechaniu na miejsce czeka domownicy budują dla nas z platformę z desek aby Forester mógł zaparkować pod zbyt niskimi wrotami. Potem jak to już zwykle bywa, zakrapiana wieczerza przy stole. Ponieważ zarówno Wahtang jak i jego syn - Szalwa z powodów zdrowotnych nie mogą pić, zostajemy tylko ja i Hwicza. Domowe winko i wódka sprawiają, że czas mija bardzo szybko. O godzinie 1. w nocy "na chodzie" zostajemy tylko my, gdyż reszta poszła spać. We dwóch siedzieć i pić było nudno, więc Hwicza ciągnie mnie do swojego sąsiada. Idziemy w ciemnościach przez uśpioną wieś. W pewnym momencie wchodzimy do jednego z obejść i Hwicza zaczyna łomotać w czyjeś drzwi. Patrzę nieco zdumiony i nie mam pojęcia czym to się skończy. Otwiera nam jakaś kobieta z malutkim dzieckiem na ręku, a Hwicza coś jej tłumaczy po gruzińsku podniesionym głosem, po czym daje znaki że jesteśmy zaproszeni w gościnę. Dochodzi druga w nocy... Rzeczywiście gospodyni czym prędzej przyodziewa "domowy" strój (otworzyła nam ubrana w piżamę) i budzi tak samo zaspanego męża. Teraz rozumiem, że powiedzenie "gość w dom - Bóg w dom" jest w Gruzji przykazaniem. W czasie, gdy nasz gospodarz nam nalewa (nie pamiętam już czy było to wino, czy wódka) gospodyni naprędce przyrządza nam jajecznicę (na kuchence turystycznej ustawionej w pokoju obok), kroi pomidory i ogórki i podaje do stołu! Przy czym domownicy sprawiają wrażenie zadowolonych z naszego przybycia. Gdy jemy i pijemy przy głośnej rozmowie żona gospodarza karmi (jak się dowiaduję) 3-miesięczną córeczkę. Pytam się potem Hwiczi, kim był człowiek, którego odwiedziliśmy o takiej porze? "Krewny"-odpowiada zdawkowo Hwicza. "Trzy miesiące się nie widzieliśmy..." 8 VI 2014 Po wczorajszej imprezie, budzę się dopiero koło południa. Masza od dawna na nogach, przygotowuje wraz z gospodarzami śniadanie. Jemy wspólnie m.in. chinkali czyli rodzaj pierogów z mięsem, do tego trochę świeżych warzyw. Wahtang jest uchodźcą z Tschinwali (Osetia Południowa). Odkąd w 2008 wybuchła tam wojna, zmuszeni byli wraz z żoną opuścić swoją posiadłość. Rząd Gruzji wybudował dla przesiedleńców mieszkania zastępcze. Ten kompleks modułowych domków wybudowanych cztery lata temu w szczerym polu znajduje się kilkanaście kilometrów na zachód od Gori. Ludzie tutaj mieszkający żyją z zapomóg, które wypłaca im państwo. Oprócz pomocy finansowej są to także zwierzęta hodowlane i maszyny rolnicze, tak jak wspomniany wcześniej "Bielorus". Od ubiegłego roku trochę się tutaj zmieniło. W tej chwili trwa budowa toalet. Przykre, ile Ci ludzie stracili przez zupełnie niepotrzebnie rozpętany konflikt. Wahtang nie raz opowiadał o swoim spalonym domu w Tschinwali, teraz już jest stary i schorowany (w młodości uległ wypadkowi) by razem z żoną uprawiać ziemię wydzieloną przez państwo. Planuje kupić "Bielarusa" (za równowartość 2500zł) a potem od razu sprzedać (zakup w większości dofinansowuje rząd), gdyż ich syn, Szalwa nie pomaga im, mieszka na stałe w innym mieście i zajmuje się jakimś podejrzanymi interesami. Spacer po wsi dobiega końca. Dochodzi 15, gdy ruszamy w drogę powrotną do Tbilisi. W wesołych nastrojach wracamy tą samą drogą. Hwicza rzuca myśl, by pojechać niedaleko do jego krewnego, który hoduje pyszne truskawki, ("ma ich na hektary") by zabrać kilka kilogramów na drogę. Naturalnie nie oponujemy, gdyż każde z nas ma już w myślach widok kilku skrzynek pysznych truskawek podanych potem z gęstą śmietaną. Jadąc śmiejemy się z Hwiczą i wspominamy wczorajszą imprezę. W pięknej pogodzie obserwujemy piękną przyrodę: schowane za pagórkami ruiny dawnych twierdz, płaskie i rozległe łąki i pole uprawne. Nic nie zapowiadało nieszczęścia... W końcu docieramy do wioski będącej skupiskiem chat skleconych z najróżniejszych materiałów. Króluje wśród nich budowla podobna do betonowego bloku. Całość strasznie zapuszczona a na podwórzu jedna wielka błotnista kałuża. Hwicza wychodzi i rozmawia chwilę z jednym z mieszkańców. Masza też wychodzi, by zrobić zdjęcie. Hwicza mówi, że tutaj jego krewnego nie ma, i musimy jechać na pole na którym obecnie zbiera owe truskawki. Obecny sąsiad informuje Masze by była ostrożna, ponieważ pies, który uwiązany leżał w błocie, a którego nikt z nas wcześniej nie zauważył, gryzie. Za późno... Gdy manewruję by wycofać widzę dziwną scenę. Pies zaczepił o nogawkę Maszy po czym momentalnie upadłą ona na ziemię, zdążyła wstać i skacząc na jednej nodze zaczęła zbliżać się do samochodu. Wybiegłem do i na rękach zaniosłem do samochodu. Widząc to https://lh5.googleusercontent.com/-MojTqxfN17A/VFKuGizIdII/AAAAAAAABYA/uH57Vweywc0/s640/2014-06-08%252015-26-55.JPG zupełnie straciłem nad sobą kontrolę. Podbiegłem do psa "częstując" go kilkoma okazałymi kamieniami. Pies z ujadaniem schował się między jakimiś patykami. Gdy już wszystkim obecnym na podwórku pogroziłem śmiercią, przyszło orzeźwienie. Do szpitala! Jechać! Natychmiast!!! Zabieramy się w te pędy. Hwicza po drodze każe zatrzymać się jeszcze i konsultuje na temat drogi do najbliższej kliniki. Krew z ran na nodze zabrudziła już całą nogawkę, a ja gazując ile się da, trąbiąc bez przerwy i nie zważając na znaki, zastanawiam się czy dojadę czy moja żona przed dotarciem do szpitala umrze z wykrwawienia. Gdy docieramy już pod budynek szpitala wjeżdżam niemalże przez otwarte drzwi. Lekarza!!! Klinika jest dwupiętrowym budynkiem wyraźnie nadgryzionym przez ząb czasu. Nie ma tutaj jednak nawet windy, wnoszę więc Maszę na drugie piętro przez klatkę z drewnianymi schodami i odpadającą farbą na ścianach. Moje prośby o ratunek zostały usłyszane; na górze podbiegają do mnie pielęgniarki i pomagają ułożyć żonę na leżance w pozycji bezpiecznej. Na lekarza też nie trzeba długo czekać. Na szczęście krwotok udaje się w porę zatamować. Po opatrzeniu rany możemy odetchnąć z ulgą. Teraz Maszę czeka seria (w najlepszym wypadku) trzech zastrzyków dokonywanych w odstępach kilkudniowych (o ile pies nie był wściekły). Co ciekawe, musiałem zapłacić tylko za szczepionki, cała opieka lekarza i opatrunki były dla nas bezpłatne. W drodze powrotnej jedziemy mimo wszystko na pole truskawek. Okazuje się, że hodowca, krewny Hwiczi jest także właścicielem owego psa. Nikt z obecnych nie zainteresował się stanem Maszy a właściciel z uśmiechem na ustach uspokaja "Nie bój się", nie rozumiejąc, że ugryzienia psa mogą być śmiertelnie niebezpieczne (o bliznach być może do końca życia nie wspominając). Można by pomyśleć, że cala trójka pół godziny później jest już gotowa "uczcić" w wyśmienitych nastrojach zaistniałe zdarzenie. Sarkastycznie proponuję im wspólne picie wina, po czym nie czekając na reakcję szybko odjeżdżamy zabierając Hwiczę z trzema skrzynkami truskawek. W Tbilisi jesteśmy po godzinie. Zapytalem się potem Hwiczi, czy jeśli nie byłoby wypadku, to dali by nam mniej truskawek? "Nie, nie , nie ma różnicy!" - śmiejąc się odpowiada Hwicza. Dziwni ci Gruzini... 9 VI 2014 Dzień upływa pod znakiem rekonwalescencji Maszy i koszmarów związanych z pierwszymi zmianami opatrunków. Do kuracji należy też konieczna wizyta w klinice w Tbilisi i -oczywiście- kolejne zastrzyki. 10 VI 2014 Dziś też cały dzień siedzimy w domu. Hwicza zamawia w pobliskim sklepie dla mnie saperkę, która jakoby ma być "prawie taka sama jak moja". Masza powoli uczy się chodzić, a ja modyfikuję nasze plany odnośnie dalszej podróży. 11 VI 2014 Konsekwencji wypadku ciąg dalszy. Dziś upływa 3. dzień od pogryzienia, udać się więc do kliniki, tym razem w Tbilisi, na kolejną serię zastrzyków przeciwko tężcowi i wściekliźnie. Zdawać by się mogło, że skoro to stolica, zaopatrzenie i obsługa szpitala winny stać na wyższym poziomie. W pokoju przyjęć brak jednak bieżącej wody a lekarze i pielęgniarki nie używają wcale rękawiczek przy zabiegach. Może zatem i dobrze, że obecny lekarz nawet nie oglądał rany, przypisał tylko dalsze antybiotyki i oczywiście dał skierowanie na przyjęcie kolejnej szczepionki. Policzyłem wydatki i do tej pory leczenie kosztowało mnie równowartość 290 złotych. Po wizycie u lekarza wracamy do mieszkania Hwiczi, czeka tam na nas wystawny obiad. I tak: Lobio (danie z fasoli), czachochbili (gotowany kurczak z pomidorami i cebulą; danie podobne do potrawki), sałatka z jajkami i majonezem domowej roboty i do tego parę litrów domowego wina. Pijemy oczywiście tylko my - ja i Hwicza. Zawsze przy takich okazjach, gdy na stole pojawia się wino, syn Hwiczy 22-letni Georgi dziwnym trafem gdzieś znika. Chyba dlatego Hwicza darzy mnie szczególną sympatią, chociaż nie dysponuję mocną głową, czego dowiodłem podczas naszej ubiegłorocznej wizyty. Mija toast za toastem a w Gruzji jak wiadomo, odmawianie podczas picia jest źle widziane. Na szczęście Hwicza też wódki nie lubi. Po godzinie 20. na tyle już mi szumi w głowie, że konieczny będzie spacer. Tym razem nie będzie to nocny rajd po klubach (co miało miejsce prawie rok temu), lecz tylko zaczerpnięcie powietrza w okolicy 12 VI 2014 Nie pamiętamy o której wróciliśmy do domu, ale wiem jedno - to ostatnie takie picie wina w Gruzji! Brzmi to banalnie, podobnie jak slogan "alkohol to Twój największy wróg!", lecz od tej pory te hasła staram się konsekwentnie wcielać w życie. Będę jeszcze gorzko żałował, że nie zastosowałem tego od razu, począwszy od dzisiejszego dnia... Dziś chcemy się nareszcie wyrwać ze stolicy. Znoszę pospiesznie rzeczy do samochodu i żegnamy się z naszymi przyjaciółmi, których dobrze zdążyliśmy poznać w biedzie. Teraz pojedziemy w mój ulubiony zakątek kraju - Narodowy Park Lagodechi. Po dokonaniu jeszcze zakupu leków i opatrunków w pobliskiej aptece, wyjeżdżamy z miasta. Stukilkudziesięciokilometrowa droga do Lagodechi jest raczej monotonna. Na uwagę zasługuje przejazd przez miasto i rejon Signachi. Miasto "zrobione" pod turystów - nawet asfalt zastąpiono tutaj specjalnie brukowaną kostką. Odnowiono elewację, pobudowano przeróżne stylizowane na średniowieczne "bramy wjazdowe", postawiono kioski z pamiątkami... Mimo tego, że miasto według mnie nie posiada średniowiecznego klimatu, warto tutaj moim zdaniem zatrzymać się przez chwilę, szczególnie po przyjeździe z centrum Tbilisi. My gościmy tutaj kilkadziesiąt minut w trakcie których odwiedzamy największy w mieście bazar oraz próbujemy uzyskać informację, gdzie znajduje się najbliższy szpital (Masza potrzebuje trzeciej serii zastrzyków). Nikt jednak nie może nam pomóc. Blask nowości i kiczu urywa się w mgnieniu oka za granicami miasta. Znów należy jechać slalomem W kolejnej napotkanej miejscowości o skomplikowanej nazwie - Tsminda Ninos Tskaro (Tsnari) taksówkarze wskazują nam drogę do szpitala. Budynek robi bardzo dobre wrażenie - jest on chyba częścią realizacji projektu pomocy Gruzji przez państwa zachodnie i USA. Musimy tutaj wrócić za trzy dni. Dalsza droga do Lagodechi przebiega już bez postoju. W oddali już widać osłonięte chmurami szczyty tzw. Małego Kaukazu Docieramy do wsi Gurgieniani, od której prowadzi pieszy szlak na 40-metrowy wodospad ukryty w dolinie. Tam mamy zamiar dotrzeć dziś lub jutro w zależności od naszych sił i pogody. Tymczasem przed wejściem do parku wita nas strażnik leśny i wskazuje miejsce do rozbicia namiotu. Potem na dżipie przyjeżdża do nas (rozbiliśmy namiot na wzgórzu powyżej drogi) kierownik parku, Zachar. Rozmawiamy, opowiadamy nasze przygody, po czym dostajemy zaproszenie do stojącego nieopodal w lesie stołu, przy którym zebrało się już lokalne towarzystwo. Mamy przyjemność wysłuchać pięknych gruzińskich pieśni na żywo w tym wykonywanych przez zawodowego śpiewaka oraz szczególnie naszym zdaniem utalentowanego chłopaka w wieku 14 lat. Dochodzi północ, gdy wracamy do swojego obozowiska. Oprócz miejsca na namiot i Forka, jest tam także woda oraz zadaszenie z oświetleniem. 13 VI 2014 Dzień wita nas piękną pogodą co skutkuje nagłym napływem sił witalnych, wzmocnionych jeszcze poranną kąpielą Niestety Masza za sprawą ran czuje się nie najlepiej. Razem przygotowujemy śniadanie, a ja wybieram się do wsi kupić coś na obiad. Z gór tymczasem nadciągają chmury (rzecz bardzo częsta tutaj) i gdy wychodzę ze sklepiku na moją głowę obrywa się ściana wody. Idę niewzruszony, gdy dogania mnie samochód. Siedzi w nim dwóch miejscowych chłopaków, którzy widząc obcego, proszą bym skorzystał z ich uczynności i dał się podwieźć do parku. Przy okazji wypytują mnie o najróżniejsze rzeczy mojego życia: ile lat, gdzie żona, ile dzieci itp. Nie pozostaję im dłużny i zapytuję, ile lat ma samochód którym jadę (jest to radziecki Waz-1 czyli popularna kopiejka)? Kierowca odpowiada - rocznik 69, nie wierzysz? Mogę pokazać paszport (dowód rejestracyjny)! Później zrozumiem, że samochody w wieku 40 i więcej lat, to na obszarze byłego ZSRR nic nadzwyczajnego. Kierowca odwozi mnie pod samą bramę parku a potem wraca do wsi. Czy takie zdarzenie mogło by mieć miejsce u nas? Pogoda dziś w kratkę - resztę dnia spędzamy przy namiocie, jeśli nie liczyć moich trzech spacerów do wsi: po karton na konserwy, ziemniaki i jajka. Przy okazji ceny we wsi: 1l mleka od krowy - 4zł, 4 jajka - 2zł. 14 VI 2014 Od rana pogoda kiepska ale jestem zdeterminowany by właśnie dziś "zdobyć" wodospad. Masza niestety nie kwalifikuje się na wspólną wędrówkę, z uwagi na to, że szlak biegnie częściowo korytem rzeki po sporych często odłamkach skał. Po posiłku, o godzinie 8:40 wyruszam w dolinę, zostawiając odpoczywającą Maszę przy namiocie. Dolina rzeki Ninoschewi kończy się wodospadem o tej samej nazwie. Na miejscu bez zbytniego trudu jestem o 10:20. Koniec szlaku położony jest na wysokości 930m npm. Wysokość względna wynosi więc 500m (z Giurgeniani). Zatem dla człowieka nie posiadającego kontuzji przejście nie powinno sprawić trudności. Gdy jestem z powrotem, Masza czeka już z gorącą zupą. Bogactwem parku oprócz bujnej przyrody są rzeki i rzeczki z najczystszą wodą. W jednej z nich bierzemy kąpiel mimo nie najwyższej temperatury a potem wraz z Zacharem idziemy jeszcze do lasu, gdzie w namiotach śpią turyści z Polski. Przy ognisku towarzystwo otwiera wódkę i zakąskę My jednak nie dołączamy z uwagi na konieczność jutrzejszego wstawania o wczesnej porze. 15 VI 2014 Dziś ostatni dzień w Gruzji. Zdarzenie z psem przedłużyło nasz pobyt w tym kraju o prawie tydzień. Musimy jeszcze udać się do szpitala w na ostatnią już szczepionkę dla Maszy. Za radą Zachara możemy załatwić tą sprawę w Lagodechi, dzięki czemu będziemy znacznie szybciej na granicy z Azerbejdżanem. O 9 rano jesteśmy w Lagodechi Dziś dzień wyborów, lecz z tej okazji dostrzegamy tylko nieliczne plakaty wiszące na murach domów. Nie wybory jednak przyszliśmy tu oglądać. Kierujemy się wpierw na mały, ale dobrze zaopatrzony bazar Trzeba zrobić zapasy, gdyż jedzenie w Azerbejdżanie jest odczuwalnie droższe. Potem znajdujemy szpital o dziwo (jak na miasteczko o takiej randze) jest on nowoczesny i czysty. A personel miły. Tutaj też płacimy tylko za szczepionki, pokazując historię choroby (dokument wydany w Tbilisi). Ponieważ głód zaczyna doskwierać (wyruszyliśmy bez śniadania), po zakupie "lawasza", wychodzącego wprost z wielkiego pieca nie można się opanować. W pobliskim "spożywczaku", zakupujemy składniki naszego śniadania (jogurt z Turcji, chleb, owoce i chałwa z Ukrainy) i ucinamy sobie relaksujący postój na ławeczce w centrum. Nawiasem mówiąc zastanawiamy się często jakie jedzenie oprócz warzyw, owoców, chleba, sławnego gruzińskiego sera i jego przetworów, oraz czaczy jest produkowane w Gruzji? Obserwując sklepowe półki i czytając etykietki mamy wrażenie, że Gruzja w tym względzie dawno jest już uzależniona od swoich sąsiadów: Rosji, Turcji a nawet Armenii. Po posiłku szybkie zwijanie rzeczy. Do granicy stąd tylko cztery kilometry, więc prawie w oka mgnieniu docieramy na posterunek. Po stronie gruzińskiej nie musimy nawet wysiadać z samochodu. Po kontroli dokumentów i jednym spojrzeniu w kamerę w celu weryfikacji dostajemy zielone światło. Opuszczamy Gruzję, przejeżdżając graniczny most na rzece Mizimczaj. Za nią uzbrojony żołnierz już w innym mundurze przytykając na nasz widok dwa palce do ust, daje nam do zrozumienia, że znaleźliśmy się w zupełnie innym kraju... C.d.n.
  20. CZĘŚĆ II - 29 V - 15 VI 2014 - Na Wschód! - Turcja i Gruzja. O godzinie 14:21 widzimy już posterunki tureckie. Przedsmak Azji objawia się tutaj dość skomplikowaną odprawą na granicy, zgodnie z zasadą "nic nie wiadomo i znikąd pomocy", gdyż nie widać żadnych objaśnień czy znaków dokąd należy się udać w celu odprawienia samochodu, oprócz nic nie mówiących strzałek Schemat postępowania jest następujący: najpierw należy zaparkować samochód gdzie się da (tak jak na powyższym zdjęciu), potem znaleźć w stojącym obok budynku właściwą kolejkę do kontroli paszportów. W tym miejscu ja musiałem przed ustawieniem się w tej kolejce dokonać kontroli mojej wizy w jednym z okienek (oczywiście nieoznaczonym). Po odstaniu kilkunastu minut i otrzymaniu stempla w paszporcie, można wrócić do samochodu. Teraz należy znaleźć człowieka w białej koszuli, który kręci się w pobliżu. Jest on odpowiedzialny za kontrolę celną. Pobieżnie ogląda on naszego wyładowanego Forka i na kolanie wbija ostatni, trzeci już stempel do mojego paszportu, zamaszyście się przy tym podpisując. Po niecałej godzinie jesteśmy już w Turcji. Do Istambułu dzieli nas dystans 240 kilometrów. Nieco kreta droga wiodąca do autostrady jest jak widać w dużo lepszej kondycji niż jakakolwiek szosa w Bułgarii. Kluczową sprawą teraz jest wymiana pieniędzy. Na granicy nie dostrzegliśmy żadnego kantoru, a na zakupienie tureckich lir w Burgasie nie starczyło czasu (nawet nie widzieliśmy tam punktów wymiany). Pierwszym miejscem, gdzie szukamy kantorów jest miasto Kirklareli, które na pierwszy rzut oka tworzy tranzytowa droga na południe i pasmo marketów i przeróżnych punktów usługowych przy drodze. Po wizycie na pierwszej stacji benzynowej zaczynam rozumieć skąd bierze się tak dobre utrzymanie tutejszych dróg: ceny paliw: 1l LPG=1EUR!!! Najtańsza benzyna 1l=6,6PLN! (potem okaże się, że były to najniższe ceny, jakie widzieliśmy w Turcji). Brak jednak budek z napisem "Exchange" czy też innych miejsc wskazujących na możliwość zakupienia tutejszej waluty. Postanawiam zasięgnąć języka u obsługi stacji. O dziwo sprzedawca, po usłyszeniu, ile lir chcę kupić, oferuje mi wymianę na miejscu w sklepie. Za sto dolarów i 80 euro dostaję 460 lir (kurs oficjalny: jedna lira to półtorej złotówki). Jedziemy dalej w kierunku autostrady. Legalny wjazd na nią jest nie mniej skomplikowany dla nowoprzybyłego obcokrajowca niż kontrola na granicy. Przed bramkami należy zaparkować gdziekolwiek na poboczu, przejść przez drogę do widniejącego po prawej budynku mieszczącego siedzibę służb dbających o stan autostrady (coś jak nasze ZDKiA), gdzie należy zaopatrzyć się w specjalną naklejkę HGS lub OGS (nazwa systemu) na szybę, dzięki której skaner na bramce da nam zielone światło. Oczywiście to kosztuje - 35 lir wystarcza na przejechanie całej planowanej trasy w Turcji. W budynku nawet mój fatalny angielski nie pomaga, dobrze, że istnieje jeszcze język migowy i obopólna chęć porozumienia się. Dostaję także broszurki, gdzie szczegółowo opisuje się sposób przyklejenia swojego rodzaju winietki - jednak tylko po turecku. Autostrady w Turcji jakością przyprawiają o zawrót głowy, podobnie jak ceny paliw na stacjach znajdujących się przy nich. Ja mam jakoś zawsze pecha trafić na krwiopijcę Przyjąłem założenie, że dzięki tak wspaniale utrzymanym i oznakowanym drogom, na jezdni panuje porządek i kultura. Nie mogłem się bardziej pomylić. Niesygnalizowanie jakichkolwiek manewrów, trąbienie i nagłe wymuszanie pierwszeństwa, to w Turcji chleb powszedni. Chaos na drodze przybiera na sile wraz ze zbliżaniem się do Stambułu. Zastanawiam się, po co te wszystkie znaki, ograniczenia czy nakazy, skoro nikt ich nie przestrzega? Przy okazji obserwujemy ciekawą rzecz: w Turcji na tabliczkach z nazwami miejscowości bardzo często widnieje także liczba ich mieszkańców. W przypadku Stambułu - ponad 12,5 miliona! Parę minut po 20 przejeżdżamy przez ponad 1,5-kilometrowy most przez cieśninę Bosfor. Nie wywarł on na mnie takiego wrażenia, jak się spodziewałem. Być może za sprawą późnej pory i wolnego, wymuszonego przez ilość samochodów, tempa jego pokonywania. Stambułu nie mamy w planie zwiedzać, podobnie jak reszty kraju, traktując go tranzytowo. Ruch po wyjeździe z miasta odbywa się już szybciej. Jednak stacje benzynowe występują tutaj rzadko, tym bardziej takie z LPG. W pewnym momencie jesteśmy zmuszeni do zjechania z autostrady widząc gdzieś w oddali w przejeżdżanym właśnie miasteczku szukany punkt. Jest noc, zaczyna tak rzęsiście lać, że kierowcy boją się wyjeżdżać ze stacji, znajdując schronienie pod jej dachem. Mimo dobrego oświetlenia ulic i znaków, jazda w nieznajomym miejscu jest dość utrudniona. Gazu w miasteczku nie ma. Jakiś Turek objaśnia nam na migi, że należy jechać dalej. Autostradę co chwila rozświetlają błyskawice. Niesamowity widok. Jadąc w Turcji staram się z oszczędności nie przekraczać 80km/h. Jednak rekord minimalnego spalania podczas jazdy (10,80l/100km w Polsce, średnia prędkość <80km/h) nie został do tej pory przeze mnie pobity. Jazda z powolną prędkością jest jednak męcząca także przez wyprzedzające niekiedy ciężarówki i autobusy, z których wszystkie, wszystkie! jadą ponad "setką". Przed północą robimy dłuższy postój nieopodal stacji (nareszcie jest LPG) na jakimś skwerze. Na kolację gotujemy mleko i przyrządzamy skromny posiłek. Po niecałych dwóch godzinach jedziemy dalej. 30 V 2012 Jest wpół do trzeciej w nocy i pomimo jazdy na tempomacie bardzo drętwieje mi noga. Na napotkanym parkingu ucinam sobie więc godzinną drzemkę, Po kontynuowaniu jazdy dolegliwość szybko jednak powraca, a ja próbując temu przeciwdziałać przekręcam się na wszystkie możliwe sposoby. Pora na tankowanie. Niestety z gazem jest tylko stacja krwiopijcy. Pracownik stacji udaje głupka i napełnia cały zbiornik, chociaż po angielsku kilka razy prosiłem tylko o 20litrów. Po krótkiej (i oczywiście bezowocnej) kłótni ustępuję. Na przyszłość przygotuję kartkę ze stosowną liczbą, być może to odniesie lepszy skutek. Dochodzi 7 rano, gdy zatrzymujemy się na postój. Ponieważ czuję się zmęczony, rozbijamy namiot niedaleko drogi, za nieczynną stacją benzynową. Śpimy wprawdzie tylko cztery godziny, ale przygotowanie posiłków (przed i po śnie) zajmuje tyle czasu, że dopiero po 13 wracamy na trasę. Do granicy z Gruzją dzieli nas jeszcze około 900km. W dalszym ciągu poruszamy się płaską jak stół drogą Jeden z wielu tuneli (Norwegowie mogliby się od Turków uczyć) Tutaj ruch w porównaniu z zachodnią częścią Turcji jest znikomy. Wraz ze zbliżaniem się do miasta Samsun, krajobraz zmienia się na górzysty. Materiał z okolicznych gór służyć może jako surowiec budowlany Jedyne postoje, które dziś robimy są te na stacjach paliw. Tutaj, we Wschodniej Turcji, ludzie wydają mi się bardziej otwarci, bezinteresowni, bardziej ciekawi świata. Na jednej ze stacji pracownik podbiega i otwiera mi drzwi, a obsługa wita się ze mną uściśnięciem dłoni Zostaję ponadto obdarowany ładnymi szmatkami, które jak sugeruje jeden z pracowników mają służyć do czyszczenia karoserii. Jestem całą sytuacją tak zaskoczony, że zupełnie nie wiem jak się odwdzięczyć. Próbuję prowadzić konwersację, ale obecni wkoło wydają się znać wyłącznie turecki. Na twarzy Turka dostrzegam wyraźne zakłopotanie wynikające z niemożności porozumienia się. Cały czas się uśmiecha okazując serdeczność. Takie dziwne uczucie... W tym momencie bardzo żałuję, że nie nauczyłem się chociaż kilku słów po turecku. Do tej pory Turcja wydaje się nam stosunkowo bogatym krajem Nie tylko drogi, wiadukty i tunele ale także mijane zabudowania, cała otaczająca infrastruktura wyglądają na o wiele lepsze niż w Polsce, w sklepach dominują tureckie produkty, a ludzie wydają się zadowoleni z życia. Nie wiemy, czy wjeżdżając w którąś z bocznych dróg i kręcąc się po okolicy napotkalibyśmy zgoła inne widoki. Pod wieczór jadąc drogą przy plaży wpada nam w oko zjazd https://lh5.googleusercontent.com/-j8GstCNlGGU/VFKr9oUMgvI/AAAAAAAABDY/ye- (Na powyższym zdjęciu widać jednocześnie drogę ekspresową, wyjazd bezpośrednio na nią z garażu, oraz brzeg morza z tyłu za domem) skwapliwie więc korzystamy z okazji na miejsce na zrobienie posiłku. Uzyskujemy zgodę mieszkańców posesji na zatrzymanie się, po czym zabieramy się do rozłożenia kuchenki i gotowania wody. Widząc to, córka gospodarza domu po angielsku zaprasza nas do stołu stojącego za płotem w ogrodzie, po czym przynosi nam pokrojonego arbuza i świeży chleb... My odwdzięczamy się czekoladą, którą nie bez oporów przyjmuje gospodarz domu. Gdy ruszamy dalej w trasę jest już ciemno, kontynuuję jednak jazdę, bo jutro chcemy już dotrzeć do Gruzji, wcześniej jednak zatrzymać się na zakupy w Trabzonie jeszcze przed południem. Po 23, gdy od miasta dzieli nas już tylko 150 kilometrów usilnie szukamy jakiegoś zjazdu nad morze. W końcu w ciemnościach dostrzegamy coś co przypomina gruntową drogę prowadzącą ku brzegowi. Jednak jak się okazuje wiedzie ona do jakiejś zagrodzonych szlabanem zabudowań. Ponieważ w Bułgarii nabawiłem się czegoś, co nazwałbym "szlabanofobią" postanawiam jechać dalej. Jeszcze tylko chwila na herbatkę i czekoladę, gdy dostrzegamy TO. Patrząc tak na szumiące morze widzę światełko, przesuwające się szybko po powierzchni. "Pewnie statek" - myślę. Jednak obiekt poruszał się za szybko. "Samochód?" -"Nie, niemożliwe" stwierdza Masza. Potem jednak widzę, że z tyłu ma on czerwone oświetlenie. Ponieważ jednak statki nie posiadają takiego oświetlenia na rufie, stwierdzamy, że to na pewno samochód. Ale jak to, przecież jesteśmy na brzegu morza? Musi zatem istnieć jakaś mierzeja, na której znajdziemy miejsce na nocleg! Wracając dalej drogą natrafiamy na kolejny zjazd, wyglądający niemalże identycznie jak poprzedni. Egipskie ciemności nie pozwalają nam jednak rozeznać okolicy. Można zamiast tego jechać prosto w nieznane. A nieznane wygląda nam na jakiś wielki plac budowy, stoi mała oświetlona budka, którą przejeżdżamy nie zatrzymywani przez nikogo. Z jednej strony jakiejś głazy Miejsce raczej niegościnne. Wracamy więc w kierunku głównej drogi. Gdy zatrzymujemy się by przypomnieć sobie powrotną drogę w ciemności, w oddali widzimy światła zbliżającego się szybko samochodu. Półciężarówka mija nas, po czym gwałtownie hamuje. Kierowca wyciąga telefon i obserwując nasz samochód gdzieś dzwoni. My chyba byliśmy zbyt zmęczeni by się przestraszyć. Do czasu. Ruszając wolno zauważamy szybko światła drugiego samochodu, który tym razem jedzie wprost na nas dając znaki światłami. Dzieje się tak do momentu, gdy zupełnie zajeżdża mi drogę. Jednocześnie z tyłu blokuje mnie półciężarówka... Instynktownie wysiadam z samochodu. W tym momencie z samochodu z naprzeciwka spokojnym krokiem zbliża się do mnie kilku ludzi. Uśmiech jednego z nich i pytanie "what do you want?" rozluźnia w mig atmosferę. Na pewno nie spodziewałem się w tej sytuacji uśmiechu i takiego pytania. Można by sobie wyobrazić, jak potraktowano by nas na przykłąd w Rosji. Omar jest jednym z trzech głównych inżynierów budowy, na której placu się właśnie znajdujemy. Przedstawia nam swoich dwóch ochroniarzy, żołnierzy (obiekt ochrania wojsko) i oczywiście wypytuje, co tutaj robimy. Ponieważ wyjaśniamy, że szukaliśmy właśnie miejsca na nocleg, a oferta hotelowa nas nie interesuje, Omar zaprasza nas do stojącego nieopodal baraku, gdzie wraz z żołnierzami (po cywilnemu) ugaszcza nas pyszną kawą (nigdy nie piłem wcześniej tak dobrej kawy). potem też pokazuje miejsce, gdzie możemy spędzić noc. Pokój z dużym łóżkiem, łazienką i nowymi meblami nie zadziwił by nas, gdyby nie fakt, że na co dzień śpią w nim robotnicy z budowy. Turcja to chyba jednak bogaty kraj... 31 V 2014 Wstajemy przez 7, gdyż o tej właśnie godzinie mamy zjawić się u Omara w jego biurze. Pijemy z nim kawę i poznajemy nareszcie miejsce w którym się znaleźliśmy. Już rozumiemy, że Omar jest kierownikiem całego przedsięwzięcia, widać tak nie tylko po tym jak zwracają się do niego wszyscy napotkani pracownicy. Omar pokazuje nam projekt 4. pod względem wielkości lotniska budowanego na wodzie, którego jest autorem! Przedstawia nam też kilka liczb. Otóż w tym miejscu w którym stoimy, trzy lata temu znajdowało się morze (głębokie na 16m), po zasypaniu 45 mln t skały utwardzonej spoiwem powstał ląd o powierzchni dwóch kilometrów kwadratowych. Prace trwają 24 godziny na dobę a zatrudnionych jest tutaj 800 osób. Cały kapitał, projekt, technologia i siła robocza są tureckie. Za trzy miesiące mają lądować tutaj pierwsze samoloty, a całość ma być gotowa za dwa lata. Nasz rozmówca deklaruje, że to już jego ostatnia praca, po zbudowaniu lotniska odchodzi na emeryturę (w wieku 45lat) i całą resztę życia odda się podróżowaniu. Pytam, po co Turcji lotnisko na wodzie? Przecież tu nie Japonia, lądu pod dostatkiem. Owszem - odpowiada Omar, lecz teren tutaj jest górzysty, a lokalizacja - pośrodku dwóch dużych miast - Samsuna i Trabzona jest najlepszym miejscem na tego typu inwestycję, gdyż owe miasta nie posiadają lotnisk odpowiedniej wielkości. Mamy wielką ochotę zwiedzić plac budowy, nasz znajomy bez problemu zgadza się pokazać nam "swoje królestwo", -Ale moim samochodem - mówi. Jedziemy nowo budowanym pasem startowym o długości dwóch kilometrów. Po prawej mamy morze, odgrodzone ciągnącą się na całej długości kilkumetrową ścianą z odłamków skał. Dowiadujemy się, że każdy fragment utworzonego w ten sposób falochronu waży od 10 do 18 ton, a przekrój ściany jest trapezem, którego podstawa (przy dnie) ma szerokość 140 metrów. Po krótkim spacerze po falochronie i serii zdjęć Omar zawozi nas z powrotem do "baraków", po czym serdecznie żegnamy się z nim obiecując, że odezwiemy się po powrocie. Dochodzi 11:40, jak jedziemy już trasą przelotową do Trabzonu mijając gęsto zabudowane przedmieścia. W Trabzonie planujemy zrobić dłuższy postój, gdyż naszym celem w tym mieście są zakupy na tamtejszym bazarze. Wyjeżdżając z Polski wiedziałem już, że tam właśnie będę chciał kupić sobie sandały, gdyż stan obecnych pozostawia wiele do życzenia (zdjęcie z plaży w Bułgarii) Wjazd na bazar szybko odnajdujemy z pomocą nawigacji. Nie wygląda on na pierwszy rzut oka zbyt okazale Ciasne uliczki i samochody ustawione jak śledzie w puszce sprawiają, że znalezienie miejsca do parkowania graniczy z cudem. W końcu robiąc pętle po okolicy wciskamy się w jakąś wąską przecznicę i ruszamy wprost na zakupy. Miasto, mimo, że pod względem liczby ludności dorównuje Gdańskowi, posiada dość małą starówkę W chyba najczęstszym miejscu spotkań w centrum obserwujemy pełen "pluralizm ubioru" Bazar nie jest tak duży jak przypuszczaliśmy a wraz z tym i wybór. Spodziewaliśmy się ponadto natrętnych sprzedawców i ciągłej troski o portfele. Na miejscu o dziwo, nikt nas nie nagabuje, a każdy sprzedawca zachowuje się tak, jakby sprzedał cały swój towar i wiedzie szczęśliwy obraz życia. Pomimo ograniczonej ilości modeli udaje mi się kupić nubukowe sandały z grubą podeszwą (za równowartość 45zł, po krótkim targowaniu się) oraz naczynie do parzenia kawy - marzy nam się skosztować jeszcze kiedyś takiej, jaką tylko tu próbowaliśmy. Po dwóch godzinach jesteśmy z powrotem przy samochodzie. Przykra niespodzianka - rodem z Bułgarii Początkowo bierzemy owego osobnika za oszusta, potem jednak zauważamy, że inni kierowcy też uiszczają stosowną opłatę (w naszym przypadku równowartość 4,5zł). Po otwarciu samochodu wyczuwam bardzo intensywny zapach gazu. Na początku myślę, że to wadliwe działanie instalacji, potem słyszę delikatny syk z tyłu samochodu. Okazuje się, że od panującego wewnątrz samochodu gorąca nasza butla gazowa zaczęła wypuszczać gaz! Jak najszybciej, w panice wietrzymy samochód. Dobrze, że w okolicy nikt nie przechodził z zapalonym papierosem. Nigdy nic nie wiadomo... Do granicy z Gruzją zostało nam jeszcze tylko 200 kilometrów. Po dwóch godzinach jazdy drogą ekspresową zatrzymujemy się przy plaży na pierwszą i ostatnią w Turcji kąpiel w morzu. Ponieważ na plaży kąpią się wyłącznie młodzi chłopacy a jedyne obecne tutaj kobiety ubrane są według muzułmańskiej tradycji, nie bawimy tutaj długo. Na murku gotujemy herbatę na kuchence i wyruszamy w kierunku Gruzji malowniczą trasą przy wybrzeżu Kolejka tirów stojących nawet w tunelu mówi nam, że zbliżamy się już do przejścia granicznego Na przejściu zastajemy pozorny chaos, jednak odprawa odbywa się szybko i bezproblemowo. Przejście strony tureckiej zajmuje nam dokładnie 14 minut. Turkiye Gule Gul! Za tym płotem zaczyna się Gruzja. Odprawa po stronie gruzińskiej trwa dokładnie 9 minut, z których trzy straciłem oczekując aż zapali się zielone światło na bramce. Nie doczekałem się. Przyszedł za to gruziński celnik, pytając ze zdziwieniem na co czekam? Tak, jeszcze za krótko jestem w Azji. Gruzja, choć geograficznie jej przynależy ma również sporo przybytków z Europy. Jednym z nich jest ustrój polityczny i skuteczna walka rządu z korupcją. Poruszanie się po drogach jest za to jak najbardziej azjatyckie. W Gruzji widoczne jest to jeszcze bardziej niż w Turcji za sprawą o wiele uboższej infrastruktury drogowej. Przed przejściem, na placu z ustawionymi bezładnie samochodami oczekuję jeszcze Maszy z którą rozłączyłem się jeszcze w Turcji (pasażerowie przechodzą kontrolę osobnym korytarzem). Ruszamy następnie w stronę Batumi, do którego zostało jeszcze 14 kilometrów. W międzyczasie odkrywam, że karta sim z gruzińskim numerem już straciła ważność, nie mogę więc skontaktować się z naszymi znajomymi i krewnymi w Gruzji, których informowaliśmy o naszym przyjeździe. Musimy więc naprędce wymienić walutę i dokonać zakupu numeru w mieście. Mimo, że jesteśmy daleko od centrum udaje się nam znaleźć punkt, w którym za jednym zamachem załatwiamy obie sprawy. Dzwonimy do Miszy - Gruzina, którego poznaliśmy rok temu w Kutaisi. Pełnił on tam rolę tamady, czyli kierownika wesela (bardzo chcieliśmy zobaczyć gruzińskie wesele, na które Misza nas zaprosił) i od tego czasu utrzymywaliśmy kontakt. Misza wyjeżdża po nas samochodem a potem prowadzi nas do swojego domu na obrzeżach miasta. Na miejscu już czekają na nas jego znajomi, z którymi siadamy do suto zastawionego stołu. Niestety nie obeszło się bez alkoholu, na szczęście w rozsądnych ilościach. 1 VI 2014 Rano wstajemy wcześnie, mimo krótkiego snu i "przebytej" imprezy. Być może to zasługa czystego powietrza i wysokości, gdyż dom Miszy znajduje się znacznie powyżej miasta Po śniadaniu siedzimy jeszcze trochę przy stole z sąsiadami Miszy. Ich wzajemne sąsiedzkie relacje sprawiają wrażenie rodzinnych i niezwykle serdecznych. Myślę sobie tak z nieukrywaną zazdrością, dlaczego u nas, w Polsce często tak nie jest? Gospodarz pokazuje nam też swoje gospodarstwo Nie chcąc nadwyrężać gościnności, informujemy, że udajemy się w dalszą drogę. Wręczam Miszy prezent z Polski - "Żołądkową Gorzką". Na odchodne Gospodyni daje nam siatkę tylko co zerwanych pomarańczy. Wisiały na drzewach całą zimę, więc ich wygląd odbiega znacznie od wyglądu sklepowych. Gdy potem je próbujemy, stwierdzamy zgodnie - tak smacznych pomarańczy jeszcze nigdy nie jedliśmy! Dziś jest Dzień Dziecka, więc w Batumi odbywa się z tego powodu festyn. Przed 11 jedziemy z Miszą do miasta. Na miejscu trwa koncert muzyki dziecięcej, mamy przyjemność zetknięcia się na żywo z piękną gruzińską muzyką. Wypytuję jeszcze Miszę o relacje z sąsiadami Gruzji. Tutaj bez zaskoczeń, jeśli chodzi o Ormian i Azerów (Gruzini darzą sympatia tych drugich), natomiast pamięć o tureckich podbojach w Adżarii wciąż jest żywa. Po festynie żegnamy się i jedziemy w kierunku centrum, po drodze snując rozważania na temat stosunków gruzińsko-tureckich. Z ubiegłorocznego wyjazdu do Gruzji pozostał nam w Batumi jeszcze jeden kontakt tym razem do osoby wynajmującej kwaterę, więc naturalnym biegiem rzeczy udajemy się właśnie tam. Ponieważ jedziemy "w miasto" należy nadać Foresterowi odpowiedni wygląd. Obsługa napotkanej myjni z podejrzanie wyglądającym "komitetem powitalnym" doprowadza auto do iście królewskiego wyglądu, jestem pod wrażeniem. Parkujemy auto w centrum i w samochodzie czekamy na telefon od właściciela naszego przyszłego lokum w Batumi, gdzie chcemy spędzić jeszcze trzy dni. Gospodarze witają nas bardzo serdecznie. Goszczą nas kawą i pysznym chaczapuri. Rozlokowujemy się tak jak rok temu na przestronnym poddaszu, a wieczorem idziemy podziwiać grę świateł w centrum Batumi. Nadciągający deszcz sprawia, że zatrzymujemy się w restauracji "Mararino", gdzie korzystając z dostępnego wi-fi kontaktujemy się z bliskimi. 2 VI 2014 Dziś dzień tzw. organizacyjny, tym bardziej, że pogoda za oknem nie nastraja do spacerów po nadmorskiej promenadzie. Nastrój psuje mi też brak czegokolwiek do natychmiastowego zjedzenia. Udajemy się na pobliski rynek w wir zakupów: Pomidory i ogórki, papryka, pietruszka - w porównaniu z tymi kupowanymi w Polsce to niemalże niebo i ziemia; 2 kg ryżu, płatki owsiane, ciastka owsiane (Pycha! Nie do dostania u nas), mleko "domasznie" (tak dobrego mleka do tej pory nie piłem), mięso i szare mydło. Oprócz tego kupujemy też chałwę czekoladową made in Ukraine - jej również w Polsce nie widzieliśmy. Po zakupach, przyrządzeniu i spożyciu zakupionych specjałów naprawdę nie chce się szybko wracać do kraju! Po śniadaniu dalsze obowiązki - pranie, notatki z podróży i porządki na komputerze. Późnym popołudniem postanawiamy w mieście "wyskoczyć w Internet". Wczorajsza historia z deszczem niestety się powtarza, tym razem korzystanie z wi-fi na powietrzu jest utrudnione. Wracamy więc na kwaterę, gdzie zostaję zaproszony przez Awto (naszego gospodarza) "na jednego". Wspólne rozmowy (dołącza do nas jego sąsiad) przedłużają się. W czasie biesiady poznaję nieco lepiej obraz teraźniejszej Gruzji. Awto i jego sąsiad nie pracują, czekają na wiek, w którym będą uprawnieni do otrzymywania emerytury, którą w Gruzji stanowi równowartość 100 dolarów. Te pieniądze nawet w połowie nie pokrywają ich obecnych potrzeb, więc jak wszędzie tutaj, ludzie żyją blisko pomagając sobie nawzajem, inwestują też w rozwój swoich dzieci. Na moje pytanie do sąsiada Awto, jak by zareagował, gdyby któregoś pięknego dnia jego córka zakomunikowała jemu, że ma zamiar na stałe wyjechać za granicę ów odpowiedział, że (cytat) "nogi bym jej z d... powyrywał". Do mieszczącej się piętro wyżej kwatery docieram po trzech godzinach od rozstania z Maszą na dole. Do późnych godzin nocnych oglądamy potem telewizję, m .in. złe wiadomości z Ługańska - możliwość odwiedzenia teściów w drodze powrotnej staje się niestety coraz mniej prawdopodobna. 3 VI 2014 Dziś pogoda nas także nie rozpieszcza. Udaje nam się kupić rzecz długo poszukiwaną - soczewki kontaktowe dla Maszy, a także pokrowiec na samochód, który będzie służyć jako zadaszenie od słońca i deszczu. Ponieważ wymiary płachty są spore (4m x 5m) istnieje konieczność rozpostarcia jego części na palikach. Pytam sprzedawcę, czy posiada może u siebie jakieś listwy? Odpowiedź jest pozytywna, idziemy więc w głąb podwórza do budującego się domu. Leżą tam w kupie różne, w większości brudne i zgniłe deski. Wybieram co lepsze sztuki (jest ich w sumie trzy), dziękuję, płacę za pokrowiec i szykuję się do odejścia. Jednak sprzedawca zażądał dodatkowej zapłaty za deski. Proponuję więc 1 lari (2zł) za sztukę co wydaje mi się dość wygórowaną ceną. Jakież było moje zdziwienie, gdy dosłownie wyrywając mi deski, sprzedawca stwierdził, że za takie śmieszne pieniądze on by ich nawet nie pociął. Do głowy by mi nie przyszło, że ktoś może żądać w takim przypadku zapłaty za tak nędznie wyglądającą rzecz! Argumentacja o tym, że takie deski same za darmo nie rosną jakoś do nas nie trafia. Oddaję mu więc listwy sam zabierając (za darmo) zgniłą deskę, która ma mi służyć jako pomoc przy ewentualnym odkopywaniu samochodu. Całe zdarzenie pozostawia u nas niesmak, więc po krótkim namyśle postanawiam zwrócić także pokrowiec. Tutaj o mało nie dochodzi do bijatyki a powodem jest, że jakoby nie podziękowałem za wielkoduszność sprzedawcy. Przypominając Gruzinowi, że jednak było zupełnie inaczej, sprawiam, że sprzedawca mięknie i łaskawie daruje nam to wszystko o co prosiliśmy. Jednak mit serdeczności i uczynności Gruzinów prysł w jednej chwili. Tak naprawdę oprócz Miszy i naszych krewnych nie zetknęliśmy się w zasadzie z jakąś specjalną formą bezpłatnej pomocy w tym kraju. Czytając różne publikacje i przewodniki można odnieść wrażenie, że mamy ciągłego pecha spotykając po drodze "nie tych" ludzi. A jednak... Przykład ten, jak również nagminnie spotykana nieustępliwość przy targowaniu się gdziekolwiek, krętactwa taksówkarzy podczas ubiegłorocznej podróży czy też ceny wynajmu w opłakanym często stanie mieszkań, nakładają się na obraz społeczeństwa, które przez napływ turystów (szczególnie w ostatnich latach) poczuło siłę pieniądza, tracąc jednocześnie bezinteresowność. Bo czyż Gruzja jest rzeczywiście tak biednym krajem? Podróżując dalej, zdobywamy dowód na to, że pieniądz i masowa turystyka zmieniają nieodwracalnie myślenie lokalnej społeczności, budząc w niej zimne kalkulacje. To nieprzyjemne zdarzenie psuje nastrój na resztę dnia, który spędzamy przez kiepską pogodę na kwaterze. 4 VI 2014 Pogoda nareszcie się poprawiła, szkoda, że to ostatni nasz dzień pobytu w Batumi. Odnosimy do samochodu większość rzeczy i idziemy na plażę. Woda jednak jest o wiele chłodniejsza od tej w Turcji, zapewne za sprawą niedawno padających deszczy. Nie spędzamy więc na nabrzeżu wiele czasu i już nieco po 14 wyjeżdżamy z Batumi. Pierwszym naszym celem ma być największy wodospad w Gruzji - 70 metrowy o nazwie Mahuntseti znajduje się 30 kilometrów od Batumi. Aby go zobaczyć wystarczy odbić nieco z trasy Batumi-Achaltsiche która biegnie doliną rzeki Adżaristskali Odnajdujemy ledwie widoczny drogowskaz i po przejechaniu jeszcze około 300 metrów docieramy do celu. Obiekt posiada nawet parking (i parkingowego) Któremu dla świętego spokoju wręczam 1 lari. Idziemy podziwiać gruziński cud natury miejsce jeszcze nie zostało zniszczone przez kulturę masową, chyba nie jest też zbytnio popularne wśród turystów z Europy Zachodniej - spotykamy tutaj tylko Turków i Gruzinów. U podnóża wodospadu znajduje się stara (wybudowana w 1937 roku) elektrownia wodna. Ja, jako miłośnik wszelkich tam i zapór i tym razem nie odpuszczam okazji spenetrowania okolicy Z drugiej strony drogi, nieco dalej znajduje się ciekawy most przez rzekę jeden z wielu w okolicy liczący sobie grubo ponad 1000 lat. Podążając dalej drogą przejeżdżamy co rusz wioski wciśnięte pomiędzy góry i rzekę. Droga zaczyna tracić swoje globalne znaczenie, przybierając wyraźne znamiona drogi lokalnej. Za miejscowością Chulo asfalt się definitywnie kończy, a my nie wierząc własnym oczom zostajemy na "gruntowce" Jedziemy wyżej i wyżej a przed nami pojawiają się coraz ładniejsze widoki. Wioski coraz bardziej zapuszczone, zamieszkałe przez mniejszość zapewne ormiańską, ale także przez muzułmanów (w wioskach można zauważyć meczety). Droga staje się coraz bardziej rozmyta i błotnista. W końcu kilkanaście minut przed godziną 20, rozbijamy na wysokości 1680m npm obóz na górskiej łączce w osłonie pagórków.
  21. TAK! I na końcu dodać "Adventure" aby osiągnąć pełny odlot. Co do planu to dopiero powstaje, na pewno teren w Bułgarii, miejsca w których nie byłem a także takie, ktore odwiedzałem i chciałbym pokazać innym (szczegóły w moim wątku z podróży Subaru do Azji Środkowej), wypoczynek nad morzem. Raz na kilka dni spanie w łóżku. Potem w zależności od wolnego czasu innych chciałbym pojechać od razu na Łotwę, gdyż jest tam wiele ciekawych miejsc. Ale to jest opcja zależna od możliwości innych, dla mnie nie jest to nr 1, Terminy? Lipiec lub sierpień, niech zdecyduje zainteresowana większość.
  22. Ha! Więc pozostałe 6(7) samochodów na trasę alternatywną? To może wobec tego zacznijmy planować terminy? I proponuje w tym wątku, bo to przecież też Subariada (no niech będzie Subariada II) i też do Bułgarii?
  23. A ile samochodów udaje się w trasę w terminie "podstawowym"? Dziesięć, dwanaście czy szesnaście, bo już się pogubiłem?
  24. Więc będziemy montować grupę. A co to za program kryjący się pod tak zagadkowo brzmiącym słowem "EXPEDITION"?
  25. Termin wrześniowy niestety mi nie odpowiada, miałem nadzieję, że Subariada odbędzie się nawet jakoś w środku lata, termin czerwcowy też był dobry, ale wrzesień na pewno nie A może dałoby radę zorganizować osobną grupę na Bułgarię w innym terminie? Znam parę fajnych miejsc i tras w Bułgarii (byłem tam w maju br.) i wraz z innymi chętnymi moglibyśmy wspólnie coś zaplanować i wyruszyć. Tak więc jeśli są chętni na Bułgarię w czerwcu/lipcu/sierpniu (opcja: powrót przez Rumunię, Ukrainę, Białoruś i Łotwę - całość do 1. miesiąca) to proszę dać mi znać, gdyż taką trasę właśnie sobie planuję.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...